Dziś o 8 rano obudziło mnie wycie syren z okazji pożaru. Nie mój
pierwszy to akademik i nie pierwsza taka heca. W Polsce podobne alarmy
zdarzają się średnio raz w miesiącu, bo jakiś kretyn pali papierosy w
pobliżu czujnika dymu. Wtedy też wyją syreny, ale nikt nie reaguje z
wyjątkiem kilku nadgorliwych pierwszaków, które przerażone zbiegają na
dół. Nauczona doświadczeniem przewróciłam się na drugi bok, wsadziłam
głowę pod poduszkę i miałam zamiar wrócić do dżungli i partyzantów,
którzy mi się śnili niewątpliwie pod wpływem lektury Allende, ale syreny
wyły i wyły, i w dodatku ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Wypełzłam z
łóżka zaspana i otworzyłam. Okazało się, że to pani portierka krzycząca,
że jest pożar i mam natychmiast opuścić budynek. Nie chciało mi się jej
tłumaczyć, że wole spać niż się ewakuować i poczłapałam do holu, który
ku mojemu zdziwieniu był pełen ludzi. Niektóre dziewczyny wyciągnięte
spod prysznica były w ręcznikach i z szamponem na włosach. Pani
kierowniczka próbowała przekrzyczeć syreny i wyganiała wszystkich na
dwór. Chciałam się wrócić po polarek ale mi nie pozwolili. Mogło być
gorzej, mogłam być w ręczniku i szamponie. Jak nas wszystkich już
wyprowadzili na dwór to kazali pokazywać dokumenty i strasznie się
oberwało tym, którzy ich nie mieli. Starałam się zrobić nie widzialna,
bo nawet gdybym pamiętała, żeby je wziąć, to po prostu nie miałabym co.
Karty akademikowej mi jeszcze nie wydali, na legitymacje studencką
czekam już od miesiąca, a paszport akurat oddałam T., bo miała dziś iść
płacić za akademik. Na szczęście mnie nie zapytali. Potem na nas
nakrzyczeli, ze wychodziliśmy aż 10 minut a powinniśmy najwyżej 9 bo
przysługuje po jednej minucie na piętro i po chyba półgodzinnym
zamieszaniu podziękowali za manewry i puścili wolno. A syreny ciągle
wyły, bo portierka nie umiała ich wyłączyć :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz