poniedziałek, 16 maja 2016

Karolina Północna ogólnie

Jeśli komukolwiek Karolina Północna kojarzy się z czymkolwiek, to są to zapewne głównie wyciskacze łez Nicholasa Sparksa, starające się przekonać czterdziestoletnie kobiety po przejściach, że one też zasługują na szczęście. Jednakże większości z was pewnie Karolina w ogóle się z niczym nie kojarzy. Myszy to nie dziwi, bo sama przed przyjazdem niewiele o tym miejscu wiedziała, ale przez kilka miesięcy jednak coś nie coś się dowiedziała i tą wiedzą pragnie się z wami podzielić.


Może niektórzy pamiętają, jak przed wyjazdem Mysz wpierała wam, iż stolicą Karoliny Północnej jest Charlotte. Niestety, odkrycie, że rodzice i internet nie zawsze mówią prawdę, to ta mało przyjemna część dorastania. Na miejscu okazało się, że Wikipedia zrobiła Mysz w konia i stolicą jest zupełnie inne miasto. 

Ale po kolei. 

Karolina Północna to stan leżący na południowym-wschodzie USA. Od północy graniczy z Virginią, od zachodu z Tennessee, od południa z Georgią i swoją południową bliźniaczką. Jej powierzchnia to niemal 140 000 km2, czyli prawie pół Polski, a zamieszkana jest przez niecałe 9 000 000 ludzi. Położenie Karolinka ma bardzo ciekawe. Na wschodzie  rozciąga się szeroko wzdłuż oceanu atlantyckiego, gdzie posiada wiele piaszczystych plaż, a na zachodzie zwęża się, stopniowo przechodząc przez Appalachy, by ostatecznie wciąć się ostrym klinem w rezerwat Indian Cherokee. 

Nazwa stanu pochodzi od imienia króla Karola I Stuarta, którego syn swoją drogą też Karol, ale już II, postanowił uczcić swego rodziciela nadając jego imię powstałej w XVII w. amerykańskiej prowincji, która na początku XVIII w. rozpadła się na południową i północną. 

W Północnej Karolinie nie ma wielkich metropolii. Większość  mieszkańców skupiają dwa centralnie usytuowane, trójmiejskie twory. Większy nosi nazwę Triangle i obejmuje stolicę stanu Raleigh, najludniejsze jego miasto Charlotte, i mieszczące najstarszy stanowy uniwersytet w całym kraju, Chapel Hill. Mniejszy nazywany jest Triad, a w jego skład wchodzi: uważany za  meblarską stolicę świata Highpoint, Winston-Salem* oraz oczywiście Greensboro. W żadnym z tych miast nie ma jakichś wielkich atrakcji, ale należy zaznaczyć, że Raleigh jest najszybciej rozwijającym się miastem w całym USA. 

Mieszkańcy Północnej Karoliny nazywani są Tarheels (smołowane pięty) dlatego, że niegdyś stan ten przodował w produkcji smoły. Inne wyjaśnienie odwołuje się do czasów wojny secesyjnej, kiedy to tutejsi żołnierze podobno grozili tchórzliwym reprezentantom innych południowych stanów, że wysmołują im pięty, by nie mogli zwiać z pola walki. 

Północna Karolina ma pewne zasługi historyczne nie tylko dla kraju, ale i dla świata. To tu w 1903 r. bracia  Wright  podbili przestrzeń powietrzną. Dokładnie 17 grudnia, Orville Wright odbył lot napędzanym silnikiem spalinowym samolotem, posiadającym możliwość sterowania. Lot odbył się w okolicy Kitty Hawk, miał dystans zaledwie 37 m i trwał 12 s, ale było to najprawdopodobniej najważniejsze 12 s w dziejach ludzkości. 

Oprócz samolotu, świat zawdzięcza Północnej Karolinie również Pepsi. Napój ten został wynaleziony przez tutejszego farmaceutę Caleba Bradhama z New Bern, który w 1898 r. opracował jego recepturę jako, uwaga, leku na niestrawność. Stąd też nazwa napoju Pepsi-cola, gdyż zawierał on początkowo enzym trawienny pepsynę.

Jeśli chodzi o historię bardziej lokalną, to właśnie na  tutejszej wyspie Roanoke powstała pierwsza brytyjska kolonia w Ameryce. Została założona w 1584 r. przez Waltera Raleigh. Jeśli zastanawialiście się skąd ta dziwna nazwa stolicy, to już nie musicie. Początki były zachęcające więc kolonizator  wrócił do kraju po wsparcie. Niestety gdy  zjawił się z powrotem na wyspie w 1590 zastał jedynie splądrowane ruiny. Do dziś nie udało się ustalić co się stało. Mieszkańcy zostali najprawdopodobniej wymordowani, albo przez walczących o odzyskanie swojego terytorium Indian, albo przez nie cierpiących konkurencji Hiszpanów. Niektórzy historycy twierdzą, że  Północna Karolina była pierwszym stanem, który ogłosił niepodległość od Brytanii. Dawałoby to piękną klamrę narracyjną, ale fakt ten nie jest do końca potwierdzony. Natomiast w 100% jest pewne, że pierwszy czarnoskóry kongresmen Hiram Rhoades Revels, urodził się w 1822 r. właśnie w Północnej Karolinie. 

Karolinka ma też swoje rekordy. Na jej terenie znajduje się najwyższy szczyt Appalachów, a co za tym idzie, całego wschodniego wybrzeża. Jest to mierzący 2037 m Mount Mitchel. Nieopodal odwiedzić można najwyższe wodospady wschodniego wybrzeża Whitewater Falls (125 m) leżące nomen omen w   Transylvania County i najwyższą tamę Fontana Dam, mierzącą 146 m. 

Łasuchom warto wspomnieć, że  Północna Karolina jest największym producentem batatów w kraju, co tłumaczy ich wszechobecność w tutejszym menu.

A zmotoryzowanych zapewne zaciekawi fakt, iż stan ten posiada największy w kraju stanowy system autostrad,  których łączna długość wynosi 77,400 mil. 

Ciekawostką jest leżący w  pasmie górskim Blue Ridge, stanowy park Grandfather Mountain, gdyż jest jedynym na świecie rezerwatem przyrody znajdującym się w rękach prywatnych. 

Powszechnie uważa się, że południowe stany są bardziej rasistowskie i mniej tolerancyjne, niż północne. Ostatnio o Północnej Karolinie zrobiło się z tego powodu głośno. Należąca niegdyś do konfederacji  jest stanem raczej konserwatywnym, gdzie niemal zawsze wygrywają republikanie. Obecny gubernator Pat McCrory od dłuższego czasu próbuje prowadzić politykę dyskryminującą różnego rodzaju mniejszości etniczne i seksualne. Mysia Pallka K., zaliczająca się do afroamerykańskiej społeczności, dostaje piany ilekroć ktoś o nim wspomni. Ostatnio w USA trwa burzliwa dyskusja na temat toalet dla osób transseksualnych. Walczą one o to by  w publicznej toalecie móc korzystać z kabiny przeznaczonej dla płci z którą się identyfikują, a nie na którą wskazuje ich akt urodzenia. Gubernator McCrory ostatnio przeforsował prawo zabraniające im tego w Północnej Karolinie. Jednakże prezydent Obama zatwierdził ustawę przyznającą prawo do decydowania o wyborze toalety osobom transseksualnym w całym kraju. Ciekawe jak Północna Karolina sobie z tym poradzi. 

Wrogi stosunek do mniejszości przejawia się również niestety w bardziej bezpośredni sposób, prowadząc do krwawych rozpraw z ludnością napływową. Nieco ponad rok temu troje pochodzących z Syrii studentów uniwersytetu w Chapel Hill  (małżeństwo i siostra dziewczyny) zostało zastrzelonych  przez swojego sąsiada, któremu nie w smak było muzułmańskie towarzystwo. 

Nie lepiej jest w okolicznych stanach. Południowa Karolina dopiero w zeszłym roku (jako ostatni stan w kraju) zdecydowała się na usunięcie flagi konfederacji będącej symbolem kraju opartego na niewolnictwie. Decyzja ta była wynikiem masakry w Charleston, kiedy to uzbrojony dwudziestojednolatek wtargnął do afroamerykańskiego kościoła i zastrzelił dziewięć osób, w tym pastora odprawiającego nabożeństwo. Schwytany twierdził, że wcale nie żałuje i że gdyby mógł, to by to zrobił jeszcze raz, bo wierzy, że w ten sposób rozpocznie się wielka wojna w imię białej rasy. 

Tak więc jeśli kiedykolwiek odwiedzicie Północną Karolinę, z pewnością spędzicie miły czas na łonie przyrody, ale uważajcie, żeby się za mocno nie opalić, gdyż możecie się znaleźć na celowniku miejscowych patriotów. 

* zbieżność nazw z miastem czarownic przypadkowa

czwartek, 12 maja 2016

Firmowy uśmiech numer 5

Szczęściarze, którzy uczęszczali na zajęcia z antropologii kultury u prof. Sulimy z pewnością już domyślają się o czym będzie ta notka, a całej reszcie serdecznie polecam lekturę książki "Delicje ciotki Dee" autorstwa Teresy Hołówki, bo  mimo upływu ponad 30  lat nic nie straciła na aktualności.


Small talk, czyli niezobowiązująca rozmowa o niczym, jest wciąż najpowszechniejszym sposobem komunikacji, jeśli o komunikacji w tym przypadku w ogóle można mówić. Spotykając znajomego, nawet jeśli po prostu mijacie się na ulicy, absolutnie nie wolno ograniczyć się do zwykłego "cześć", do "cześć" trzeba zawsze dodać: "Jak się masz?". Amerykanie zdanie "Hi, how are you?" wypowiadają jednym tchem, nie zwalniając przy tym kroku, i zazwyczaj, nawet nie czekając na odpowiedź, idą dalej. Oczywiście każde dziecko zaczynające uczyć się angielskiego wie, że na takie pytanie nie ma innej odpowiedzi niż: I'm fine, nawet jeśli wasz chomik umiera, kocica ma ciężki poród, a psychoanalityk właśnie wyjechał na wakacje. 

Nie ma ani krzty przesady w tym, że uśmiech jest obowiązkowym elementem stroju służbowego każdego Amerykanina. Gdziekolwiek pójdziecie - do przychodni, sklepu, banku, szkoły, czy kiosku z hot dogami, powita was firmowy uśmiech numer pięć i sakramentalne pytanie "jak się masz". Wyobrażacie sobie panią Jadzię z mięsnego, albo pannę Joannę w okienku pocztowym jak zanim zapytają: "czego" najpierw dowiadują się o wasze samopoczucie? 

Oczywiście pytanie to tak na prawdę nie ma na celu poznania wszystkich waszych problemów, wręcz przeciwnie, jest tylko dłuższą formą powiedzenia dzień dobry, więc równie sakramentalna na nią jest odpowiedź, że wszystko super i wspaniale.

Jeśli gdziekolwiek w Ameryce chcecie się czegoś dowiedzieć lub coś załatwić, schemat typowego dialogu wygląda następująco: 

  1.  on/ona/ wita was z zachwytem i uśmiechem tak szerokim, jakbyście byli właśnie cudownie odnalezioną po latach rodziną i pyta co u was, udając że ją/jego to interesuje
  2. wy odpowiadacie, że wspaniale, udając, że to prawda. Potem on/ona z entuzjazmem dopytuje jak może wam pomóc, a wy wyłuszczacie swoją sprawę
  3. on/ona z zapałem robią wszystko żeby wam pomóc. Najczęściej okazuje się jednak, że nie mogą lub nie wiedzą jak. W tym ostatnim przypadku, trzeba im oddać sprawiedliwość, że w przeciwieństwie do Polski zazwyczaj gdzieś zadzwonią lub pójdą by zasięgnąć informacji, i to już czasem efekt przynosi
  4. Potem wy wylewnie dziękujecie, a on/ona entuzjastycznie mówi, że jest  zachwycony/a, że mógł/mogła wam pomóc, i że absolutnie nie ma za co dziękować, co często bywa jedyną szczerą informacją w tej wymianie zdań.
Cała rozmowa jest oczywiście okraszona niezmierzoną liczbą uśmiechów.
A na koniec życzycie sobie wonderful day.
Z jednej strony jest to trochę denerwująca maniera, z drugiej strony jak do człowieka się uśmiechają z każdej strony i jest on nawet wbrew woli zmuszony, by każdemu się oduśmiechnąć, to ostatecznie uśmiecha się tyle, że endorfiny niezależnie od nastroju nie mają wyboru, muszą się wyprodukować i nastrój się poprawia. To tak jak w Hiszpanii, gdzie typowym powitaniem koleżanek jest zdanie: Hola guapa!, czyli "cześć piękna". Oczywiście nie oznacza to, że koleżanka faktycznie ma was za Miss Universum, jest po prostu dłuższą formą powiedzenia "cześć", ale jak człowiek przez cały dzień się nasłucha, że jest piękny to jakoś tak mu lepiej.

Innym typowym elementem Amerykańskiego savoir vivre'u jest  mania otwierania drzwi. Niby miły zwyczaj, ale na dłuższą metę męczący. Wyobraźcie sobie, że suniecie powolnym krokiem przez ogromny hol, znajdujecie się jeszcze 20 m od drzwi a już ktoś pędzi, by je wam otworzyć, ewentualnie jeśli właśnie wchodził lub wychodził stoi tam i je dla was przytrzymuje. Czujecie się wtedy w obowiązku przyspieszyć żeby nie stał  pół wieczności. Wyobraźcie sobie jak frustrujące jest to dla osób o krótkich nóżkach albo cierpiących na zakwasy po ostatniej wizycie na siłowni. Początkowo myślałam, że dzieję się tak dlatego, że jestem dziewczyną i amerykańscy dżentelmeni chcą się wykazać, ale nie, dziewczyny rzucają się do drzwi równie często  co chłopcy. Potem myślałam, że to dlatego, że idę z białą laską, co zapewne w amerykańskim kodzie sygnałowym oznacza, iż jestem niepełnosprawna intelektualnie w stopniu uniemożliwiającym obsługę klamki, ale też nie. Po konsultacji z pozostałymi Polkami dowiedziałam się, że one mają podobne doświadczenia. Po prostu młodzi amerykanie wysysają z mlekiem matki przekonanie, że trzeba otwierać drzwi innym.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Kultura dobrobytu

W Ameryce wszystkiego musi być dużo, wszystko musi być wielkie i najbardziej naj. Nawet podajniki na papier toaletowy mają miejsce na dwie, a czasem trzy rolki jednocześnie.

Wszędzie musi być miło i komfortowo, a atmosfera musi być sympatyczna.  Na przykład niemal w każdym budynku na podłogach leżą dywany. Kiedy na początku swego pobytu Mysz taszczyła walizę przez wyłożone puszystymi dywanami korytarze apartamentowca na Manhattanie, myślała, że zawdzięcza tę radość wysokiemu standardowi budynku. Jednakże na prowincjonalnym uniwersytecie również dywany są wszechobecne. Wyłożone są nimi korytarze w akademiku i sale, w których odbywają się zajęcia. Wszystkie biura i aule również pokryte są dywanami. Wprowadza to nastrój przytulności i wyciszenia. W amerykańskich mieszkaniach też wszędzie są dywany, więc jest to pierwszy kraj, gdzie nie patrzą na Mysz jak na wariatkę kiedy po przekroczeniu progu zdejmuje buty.* Tu jest to wręcz wymagane.

Kolejną ciekawostką jest wszechobecność jedzenia. Żadne wydarzenie kulturalne, informacyjne, czy społeczne nie może się odbyć bez zagrychy. Powitanie studentów przez kanclerza - na stołach sery, koreczki, browni i mini donaty;  koncert tanga w muzeum współczesnym  -  przy wejściu chipsy orzeszki i coca-cola); wystawa ceramiki w galerii - do wyboru  kanapki i ciasteczka; pokaz tańca afrykańskiego w centrum sztuki - do dyspozycji  M&M's, chipsy i orzeszki; goście na spotkaniu z okazji światowego dnia hidżabu częstowani są hummusem i pitą, a przed kursem salsy można przegryźć nachosa i popić którymś z licznych napojów gazowanych

* Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam dom mojego szefa we Włoszech i, jak to zwykło się robić w Polsce, zdjęłam w przedpokoju buty, zostałam wyśmiana, że przecież to nie Indie.

sobota, 23 kwietnia 2016

Językowych potyczek ciąg dalszy

Jak już może wspominałam, najwięcej nowych słówek poznaję w kafeteri. Ostatnio, myszkując w barze sałatkowym, usłyszałam od mojej pall'ki fascynującą historię, która niezwykle pocieszyła mnie w mojej totalnej ignorancji z zakresu znajomości języka angielskiego. Okazuje się, że nawet nie wszyscy rdzenni Amerykanie radzą sobie ze swoim językiem. Na grudniowym spotkaniu z  żydowskim elektoratem kandydat na prezydenta z ramienia republikanów Ben Carson,  przekonywał o konieczności walki z  ciecierzycowym przysmakiem wegetarian. Uwaga trawożercy -  hummus po angielsku wymawia się [hamas] z, co bardzo ważne, akcentem na pierwsze "a", gdyż [hamas] z akcentem na ostatnią sylabę to palestyńska organizacja niepodległościowa. Republikanin przez całe spotkanie mówiąc o swojej wizji polityki zagranicznej USA z upodobaniem używał tego pierwszego słowa. Zamawiając zatem w Ameryce swój ulubiony przysmak z ciecierzycy uważajcie, by nie poprosić o palestyńskich terrorystów. No chyba, że chcecie zostać republikaninem, ale zastanówcie się, czy aby na pewno warto. 

Swoją drogą humus, a nie hamas, brzmi całkiem nieźle. Mogłoby stać się hasłem reklamowym jakiejś proimigranckiej kampani. "Sprowadzamy humus, a nie hamas, czyli że wraz z imigrantami do naszego kraju trafią nie terroryści, ale wege smakołyki". Jeśli  ktoś by chciał wykorzystać mój świetny pomysł, proszę skontaktować się z mym agentem w sprawie tantiem :) 

A na koniec reakcja amerykańskiego komika na republikańską wpadkę:


piątek, 22 kwietnia 2016

Językowe potyczki z redneckami

Wiadomo, że każdy kraj ma swoje dialekty i regionalizmy językowe. Podobnie jest i w USA. Naturalne jest, że w tak ogromnym państwie wykształciło się wiele lokalnych gwar. Praktycznie każdy stan ma swoją. Nie chodzi tu tylko o wymowę, choć ta faktycznie znacząco się różni*, ale także o niektóre słowa, które występują tylko na południu lub północy.

Na południu chcąc wyłączyć światło na ten przykład, zamiast swojskiego turn off musicie zadziałać ostrzej i cut off the light.

Kiedy przed kolokwium nauczyciel każe wam put up the phone, bynajmniej nie ma na myśli, że macie przerobić swój telefon na namiot, ale po prostu schować go do torby. Jeśli ktoś zapyta, o waszą kinfolk, będzie chodziło o rodzinę, zazwyczaj tę najbliższą, typu rodzice i dziadkowie. A jeśli ktoś zapyta: Whatcha doin?, chodzi po prostu o to co robicie. Britches to spodnie, pewnie od bryczesów, w których południowe państwo objeżdżało swoje pola bawełny. a jeśli już przy bawełnie jesteśmy, to południowe określenie na człowieka sukcesu to nic innego, niż "high cotton". Przy wypowiadaniu swych sądów czy nadziei, południowcy zamiast: I suppose, I guess mówią: I reckon.

Na południu występują też śmieszne konstrukcje, jak pleonazmowe określenie "might could". Być może południowcy są bardziej asekuracyjni niż rzutcy jankesi i oferując pomoc muszą 2 razy zaznaczyć, że to tylko być może: I might could help you. 

Na koniec znów nawrót do gastronomii, czyli jak mówi się na południu na ziemniaka? Pilni czytelnicy być może już odgadli z poprzedniej notki, dla niedomyślnych jednak podaję: tater.

* Na południu zamiast Amerika mówi się Merika, a zamiast kofi - kuofi.