środa, 27 listopada 2013

Góra Zmartwychwstania

O tym miejscu już kiedyś pisałam, ale niezbyt szczegółowo i bez ilustracji. W niniejszym tekście postaram się to nadrobić.

Voskresienska gora to najstarsza część Tomska. Tam wybudowano pierwszą cerkiew (od jej wezwania góra wzięła swoją nazwę), oraz pierwszą twierdzę, której mizerną rekonstrukcją jest muzeum historyczne. Dzielnica ta znajduje się w samym centrum miasta, dwa kroki od Placu Lenina, a na większości ulic brak asfaltu. Zasiedlają ją głównie drewniane domki, zdecydowanie mniej efektowne niż te, które Mysz prezentowała w poprzedniej notce. Niemal wszystkie znajdują się w opłakanym stanie, za to przed większością z nich stoją mercedesy i beemwice. Domki przynajmniej częściowo pozbawione są kanalizacji, którą zastępują mieszkańcom uliczne pompy, dokładnie takie jak u Gałczyńskiego. Na samym szczycie stoi muzeum historii miasta Tomska, do którego Mysz, jako emerytka, miała darmowy wjazd i głównie dlatego było warte zwiedzenia. W środku obejrzeć można dość skąpą wystawę typowych mieszczańskich akcesoriów z czasów carskiej Rosji, jak: haftowane czepki, malowane talerze, zegary z kukułką i lśniące samowary. Było też kilka strojów do pomacania. W jednej z sal, w towarzystwie ogromnego dmuchanego globusa, oraz rozłożonej na ziemi mapy świata mieszka Sybirak, który opłyną świat. Ściany są obwieszone jego zdjęciami z podróży, a na półeczkach leżą afrykańskie maski, wypchane ryby i hinduskie gongi. Pan, poza tym, że ciekawie opowiada, całkiem nieźle gra na gitarze i odwiedziny u niego były bardzo fajne. Nie wiem tylko jaki ma to związek z historią miasta. Po obejrzeniu ekspozycji można wdrapać się na drewnianą wieże obserwacyjną, gdzie stoi wspomniany niegdyś przeze mnie pluszowy kozak, który przy bliższym poznaniu okazał się być strażakiem, przynajmniej wg Kota Przewodnika. Ja tam jednak uważam, że to kozak.

 

Tuż obok muzeum, na ul. Bakunina, stoi bardzo ładna cerkiew Zmartwychwstania, gdzie patron ulicy podobno brał ślub. Co dowodzi tego, że jednak farbowany był z niego anarchista skoro hołdował takim mieszczańskim przesądom jak sakramenty.

 

 

Idąc, a raczej ślizgając się dalej, doszliśmy do kolejnej cerkwi, tym razem pod wezwaniem Świętej Trójcy, która jest bardzo klimatyczna, stara, drewniana i pachnąca kadzidłem. Trafiliśmy akurat na jakieś nabożeństwo i mogliśmy posłuchać jak pięknie śpiewają prawosławne siostrzyczki.

Wracając do domu, żeby uwieńczyć nasz cerkiewny tour, zaszliśmy jeszcze do cerkwi Aleksandra Newskiego, wielkiego księcia włodzimierskiego, który na kanonizację zasłużył sobie pokonaniem w pięknym stylu wojsk szweckich nad Newą w 1240 r., nomen omen dnia 15 lipca. 


Na koniec dwa zdjęcia nie pochodzące wprawdzie z opisywanej góry, ale dobrze oddające klimat. Fotografie zrobione w tym samym miejscu na Prospekcie Komsomolskim przedstawiają jego dwie strony, jak dwa oblicza Rosji. Niezły widok mają mieszkańcy tych apartamentów.
Strona lewa - Bogata Rosja:


Strona prawa... : 


wtorek, 26 listopada 2013

19. listopada 2013 r. - Krasnojarsk: odsłona trzecia

Tym razem dotarliśmy do wrót rezerwatu prosto jak po sznurku i pełni entuzjazmu ruszyliśmy przed siebie.
Droga była jedna, dobrze wydeptana więc ciężko się było zgubić. Przy wejściu powitały nas oczywiście nasze zaprzyjaźnione tabliczki, sponsorowane przez literkę Z jak zabronione :D


Pani, która sprzedawała bilety powiedziała, że wprawdzie się płaci za wejście, ale wystarczy się uśmiechnąć żeby nie płacić, no to żeśmy się uśmiechnęli i ruszyli na podbój wielkich ostańców. Droga do tzw. centralnych stołbów, czyli tego niewielkiego fragmentu rezerwatu udostępnionego dla turystów, który zaopatrzony został w szlaki, ma ok. 7 km i idzie trochę pod górę, więc wędrówka po niej przy wysokim stopniu oblodzenia nie jest prostą sprawą. Fajnie się było trochę poślizgać. Widzieliśmy też podobno wiewiórki, i jakiś surowiec na futra, prawdopodobnie sobola, jeśli wierzyć przechodzącym autochtonom. Zaskoczyło mnie jak dobrze utrzymany i oznakowany może być rosyjski wybieg dla turystów. Do wejścia między skały prowadzą bardzo ładne drewniane stopieńki, przy których znajduje się tablica z rozrysowanymi i opisanymi wszystkimi szlakami. W górach oznaczenia są wyraźne i bardzo często umieszczone. Nie ma opcji, żeby się zgubić. Udało się nam dotrzeć do najsłynniejszych stołb czyli Babki i Wnuczki, Dziada, Pióra, Słonika, oraz wprawdzie bezimiennych, ale nie mniej ważnych stołb I, III oraz IV, pod tą ostatnią pod daszkiem gdzie wsuwaliśmy bułki, podobno sto lat temu spotykali się krasnojarscy bolszewicy.


Przynajmniej tak twierdziła umieszczona tam tabliczka. Mysz z zachwytem powdrapywała się na niektóre z nich przypominając sobie swoją zarzuconą karierę wspinaczkową. Wszystko pokrywał idealnie wyślizgany lód wiec oprócz wspinaczki Mysz ćwiczyła łyżwiarstwo figurowe.

Mysz między Babką i Wnuczką:

 


Stołb Pióro z Myszą:


 

Dziad:


Stołb III: 

 

Stołb IV:


Słonik:

 

Tak się fajnie chodziło między skałami, że prawie zapomnieliśmy, że o 20:00 rusza nasz powrotny autobus do Tomska. A kiedy nam się przypomniało ruszyliśmy czym prędzej na drugą stronę rzeki do domu po plecaki. Ponieważ ostatnie drobniaki wydaliśmy na mapę Stołbów, część drogi musieliśmy pokonać piechotą, bo nie mieliśmy monetek na autobus. Pani od ręczników i pościeli nastraszyła nas, że o tej porze będziemy jechać na dworzec godzinę albo i półtorej, więc o 19 dobiegaliśmy na przystanek z cudownie rozmienionymi rublami i duszą na ramieniu. Okazało się, że podobnie jak w kwestii dojazdu w skały, pani nie do końca była zorientowana i znaleźliśmy się na dworcu ze sporym zapasem, który wykorzystaliśmy na zakup magnesików na lodówkę w dworcowym kramie z pamiątkami.

Tak zakończyła się krasnojarska odyseja.

 

18. listopada 2013 r. - Krasnojarsk: odsłona druga

Głównym celem naszej wyprawy do Krasnojarska był rezerwat monumentalnych ostańców: Stołby. Przypominające kopy siana albo sterty talerzy skały są bardzo malownicze. Niektóre mają nawet własne nazwy, np.: Dziad, Babka, Pióro. Plan przewidywał, że w poniedziałek wstaniemy ciemną nocą czyli o 7:00 dojedziemy do rezerwatu i cały dzień spędzimy na łonie przyrody. Wieczorem wrócimy grzecznie do Elvisa i Marylin, a następnego dnia zwiedzimy największe na Syberii muzeum etnograficzne, sfotografujemy się pod drugą dziesięciorublową atrakcją, czyli kapliczką na górze, i spokojnie udamy się na dworzec.

A o to jak się miały plany do rzeczywistości. Rozrzucony na przestrzeni wielu tysięcy hektarów rezerwat leży częściowo w granicach administracyjnych miasta i można do niego dojechać publicznym transportem. Poinformowani przez panią od pościeli i ręczników, że mamy wysiąść na przystanku Kasztak, ruszyliśmy w drogę z oczywiście dwugodzinną obsuwą (trochę nam się przysnęło) :P. Gdy Dotarliśmy do rzeczonego przystanku, okazało się, że jest dokładnie nigdzie. Żadnych szlaków, żadnych strzałek, jedynie jakaś boczna droga, ponieważ szła do góry postanowiliśmy nią ruszyć, w końcu miały być góry. Szlaku nie znaleźliśmy, ale za to był bardzo ładny domek na sprzedaż, ktoś reflektuje? :P


Po jakimś czasie doszliśmy do nieczynnej stacji narciarskiej, jakieś stołby faktycznie były, ale na horyzoncie. Mysz nie miała wyboru jak tylko zaufać azymutowi Kota Przewodnika i ruszyć za nim w górę stoku. Wspinaliśmy się po kolana w śniegu wierząc, że jak będziemy iść wzdłuż wyciągu, to gdzieś dojdziemy. Na chwilowych postojach On podziwiał panoramę, a Mysz oglądała gwiazdy :P.



Za każdym razem, gdy z daleka zamajaczyła przybita do drzewa tabliczka, mieliśmy nadzieję, że to oznaczenie szlaku, ale za każdym razem nieodmiennie było to obwieszczenie czego nie wolno i jaki mandat za to grozi. Po dojściu do początku wyciągu, oczywiście okazało się, że poza pięknymi (rzekomo) widokami niewiele zyskaliśmy.



Koci azymut i entuzjazm jednak nie słabły, więc zaczęliśmy dla odmiany schodzić z drugiej strony. Tym razem stoku nie było, ale podczas przedzierania się przez tajgę przekroczyliśmy granicę administracyjną miasta, 


zjedliśmy obiad na wysokiej skale

 

i trafiliśmy na szlak parasolkowy :P 

 

Przeżyliśmy też wiele innych mrożących krew w żyłach przygód, na których opisanie życia by mi nie starczyło, dotarliśmy wreszcie do jakichś skał, na których nasi poprzednicy zostawili nam tajne, zaszyfrowane wiadomości. Najbardziej pozdrawiam tych, którzy tam pili :P. Nasza sztabowa tajna mapa fontann powiedziała nam, że znaleźliśmy się na skale Czarci Palec.

 


Mysz na Palcu Diabła:



Po zejściu odkryliśmy, że znajdujemy się po pierwsze koło szosy, na której rano wysiedliśmy 5 przystanków wcześniej, a po drugie, tuż przy tak poszukiwanym wejściu do rezerwatu. Niestety już powoli się ściemniało więc wchodzenie tam nie miało najmniejszego sensu. Mysz była bardzo niepocieszona takim rozwojem akcji. Nie po to jechała pół Syberii, żeby teraz nie wdrapać się na babkę i wnuczkę, dlatego wieczorem postanowiliśmy olać muzeum i kapliczkę i wrócić następnego dnia w Stołby tym razem, żeby je zobaczyć naprawdę.

Stołby na horyzoncie: 

17.11.2013 r. - Krasnojarsk: odsłona pierwsza

Wiedziona ciekawością jak też wygląda Syberia poza Tomskiem, Mysz postanowiła wybrać się gdzieś na wycieczkę. Po otworzeniu google mapsa okazało się, że najbliższym dużym miastem, nie licząc Nowosybirska, jest Krasnojarsk. 

Akcja była dość spontaniczna i szybka. Wraz z Kotem Przewodnikiem jednego dnia postanowiliśmy wyruszyć, a następnego zarezerwowaliśmy hostel i wskoczyliśmy w nocny autobus który w rekordowym czasie 11 h przewiózł nas przez prawie 700 km tajgi i granicę strefy czasowej. Krasnojarsk przywitał nas egipskimi ciemnościami. Nic dziwnego, była dopiero 7.00. W Tomsku, kiedy wchodzę na wydział o 8.30 rano wciąż jest noc, ale Krasnojarsk trochę przegiął, bo tam niebo zaczęło delikatnie blednąć dobrze po 9:00. Jeszcze na dworcu zaopatrzyliśmy się w plan, który reklamował Krasnojarsk jako miasto fontann. Jest ich tam ponad 50 różnych form i kształtów, mają nawet Neptuna. Może latem wygląda to atrakcyjnie, ale teraz puste baseny zasypane śniegiem i kupą kabli są trochę smętne. Na planie znaleźliśmy ulicę z naszym hostelem i ruszyliśmy w drogę. Szliśmy piechotą i zajęło nam to jakieś 4h. Oczywiście nie obyło się bez przystanków dla fotoreporterów. Zatrzymaliśmy się przy kilku kolorowych cerkiewkach, sklepie ze starociami oferującym niemłode singery, nożyce krawieckie, singery, chlebaki, singery, naparstki, singery, modele żaglówek, singery, sanki, singery oraz mnóstwo singerów... Pod obiektyw nawinęło się też kilka domków, a nawet teatr. Wiele budynków w Krasnojarsku jest w remoncie. Sądząc po stanie rusztowań, jest to remont permanentny od zarania dziejów. Wzdłuż ulic są porobione korytarze z dykty i blachy, w jednym z takich przejść wąskich, ciemnych i długich na tyle, że nie było widać nawet światełka w tunelu, Mysz spotkała swoich starszych braci, czyli szczurki, ale dzikusy nie chciały się pobawić, ani dać sfotografować. Na Syberii nawet gryzonie są aspołeczne. W niedzielny poranek na ulicach nie ma ani ludzi, ani samochodów. Myliłby się jednak ten, komu by się zdawało, że dzięki temu posłuchać można śpiewu ptasząt. Błogą ciszę wypełniają szczelnie audycje radiowe płynące z wielkich głośników umieszczonych na słupach regularnie co kilkanaście metrów.

Dom przy ul. Lenina: 


W okolicy południa dotarliśmy do celu, albo przynajmniej tak nam się wydawało. Nasz hostel miał znajdować się pod adresem Majerczaka 46/88. Pod numerem 46 stał wieloklatkowy, dziesięciopiętrowy blok, na którym oczywiście z żadnej strony nie było najmniejszej wzmianki o tym, że gdzieś w swych trzewiach może kryć hostel. Zadzwoniliśmy domofonem 88 ale bezskutecznie. Zadzwoniliśmy pod numer telefonu podany na booking.com tylko po to, by się dowiedzieć, że wybrany numer nie istnieje, i nie pozostało nam nic innego, jak zjeść po krówce na pociechę. Kiedy już zaczęliśmy rozpatrywać możliwość poproszenia o gościnę starszych braci Myszy, zadzwoniła miła pani mówiąc, że jest z hostelu w Krasnojarsku i chciała potwierdzić czy dziś przyjedziemy. Trochę się zdziwiła jak się dowiedziała, że już jesteśmy i warujemy pod drzwiami, ale powiedziała, żebyśmy się nie ruszali i zaraz po nas wyjdzie. Pół godziny później zjawiła się młoda dziewczyna z zestawem pościeli i ręczników pod pachą. Zaprosiła nas do środka po drodze wyjaśniając, że ponieważ hostel jest dość daleko od centrum i trudno go znaleźć ona zwykle zabiera gości z dworca. Pisała do nas maila z zapytaniem o której będziemy, ale nie odpisaliśmy więc nie wiedziała czy w ogóle przyjedziemy. Sprawdziłam potem, że faktycznie maila dostałam, ale w tym czasie to my już mknęliśmy przez bezkres śnieżnej tajgi. Hostel okazał się malutki, ale bardzo przyjemny. Dwu i pół pokojowe mieszkanie zostało niedawno wyremontowane w stylu hipsterstwa dla mas. Kafelki z Audrey Hepburn i Elvisem, kubeczki z Marilyn Monroe i Bondem w połączeniu z prostymi meblami z Ikei tworzyły przytulną rodzinną atmosferę. Można było nawet posłuchać Abby z winyli i to na niczym innym tylko na polskiej unitrze, choć z ruskimi napisami. Nasze krasnojarskie lokum leżało na dziesiątym piętrze, więc mieliśmy świetny widok na całe miasto... podobno :P.

Wypiwszy po herbatce wybraliśmy się na eksploracje miasta, tym razem za dnia :P. Główne ulice w Krasnojarsku to oczywiście prospekt Lenina, prospekt Mira i prospekt Marksa. Jest też, a jakże, Plac Rewolucji i Dzierżyńskiego. Gdzieś tam był też uniwersytet, a przed nim podręczna uliczna biblioteczka. We wszystkich przewodnikach przeczytać można, że jedną z głównych atrakcji Krasnojarska jest największa na całej Syberii katedra rzymsko-katolicka, której monumentalne wieże górują nad miastem. Znaleźliśmy rzeczony kościół z niemałym trudem. Udało nam się go zauważyć dopiero przechodząc obok drugi raz, bo jego monumentalność chyba akurat jest w remoncie. Obecnie jest tam sala koncertowa więc nawet nie mogliśmy zwiedzić wnętrza.


Mysz przy podręcznej, ulicznej biblioteczce:

 

Potem wybraliśmy się nad Jenisej. Poszliśmy na most sportretowany na banknocie 10 rublowym, 


postraszyliśmy kaczki...


 ...i zajrzeliśmy na niezwykle malowniczą o tej porze roku plażę.


Mysz po drodze przytuliła się do kilku pomników, np.: miejscowego malarza Pozdiejewa:


oraz Puszkina. Tego ostatniego nie udało się sfotografować, bo oblegali go miejscowi, bardzo chcący się zaprzyjaźnić, wielbiciele płynu do spryskiwaczy. W zamian za to, mamy fotkę teatru jego imienia.


Na kolację wylądowaliśmy w jakimś barze spod czerwonej gwiazdy, gdzie serwowali pyszny barszcz i pierogi z ziemniakami, zwane tu warenikami.

 

Wracając nocą do domu zrozumieliśmy co robią te plątaniny kabli w fontannach. Zimową porą, kiedy prąd wody zamarza, zastępuje się go prądem elektrycznym. Fontanny wypełniają kolorowe instalacje świetlne imitujące kwiatowe pnącza. Całkiem ciekawy pomysł.

 

5. listopada 2013 r. - Trzecie urodziny fakultetu

Dziś u nas na wydziale odbyła się całkiem przyjemna imprezka z okazji jego trzecich urodzin. Biorąc pod uwagę wiek zarówno gości, jak i samego jubilata, należało by to raczej nazwać kinderbalem. Jak zwykle w takich okolicznościach nie mogło zabraknąć kolorowych baloników i artystycznych popisów milusińskich na scenie. Formuła bardzo podobna jak na Poloniadzie, z tą różnicą, że był tort z herbem fakultetu, choć bez świeczek. Podobnie jak tam, cały czas leciała w tle elektro-muzyka. Występowali studenci pierwszego roku tańcząc taniec synchroniczny, a studentki drugiego roku z kabaretowymi poradami jak zostać leserem i jak się nie uczyć. A kilka wydziałowych gwiazd miało solowe, wokalne występy. Momentem kulminacyjnym było kiedy na scenę wkroczyła mama-dziekan. Nie do końca zrozumiałam co mówiła, gdyż jej głos drżący od matczynego wzruszenia był skutecznie zagłuszany przez podkład muzyczny, w każdym razie nas kocha i dumna jest z takich dzieci jakimi pobłogosławiła ją święta Tatiana (nomen omen jej imienniczka - przypadek? Nie sądzę :D).

W tym miejscu chciałam trochę uwagi poświęcić muzycznej stronie uroczystości. Obowiązkowym   punktem programu   było oczywiście wspólne odśpiewanie hymnu TGPU. Czy w Polsce uniwersytety mają hymny? Jeśli tak to nigdy żadnego nie słyszałam, ani na swojej warszawskiej, ani wrocławskiej Alma Mater. W Rosji natomiast nie dość na tym, że każda uczelnia ma swój hymn, to jeszcze jej wszyscy studenci znają go od  pierwszego września. Ponieważ uczymy się na uniwersytecie pedagogicznym, nasz hymn we wzruszający sposób opowiada o nauczycielskiej misji, jak to z dobrem w sercu i radością w oczach należy dzieciom na mordki zakładać oświaty kaganiec.

Hymn do posłuchania: TUTAJ

 Drugą piosenką, która się bardzo Myszy spodobała, był utwór, w rytm którego pierwszoroczniaki machały kuprami ku chwale szkoły. Biorąc pod uwagę to, jak  zapatrzone są niektóre tutejsze żaczki (żaczkinie?) na zachód, i jak rzucają się na każdego obcokrajowca, który jakimś przypadkiem zabłądzi nad Tom, myślę, że to właśnie "Amerikan Boj" powinien zostać hymnem naszej uczelni.

Oto krótki fragment z mysim przekładem własnym:

Я играю на балалайке (gram na bałałajce) 
 Это самый русский инструмент (to najbardziej rosyjski z instrumentów) 
Я мечтаю жить на Ямайке (moim marzeniem jest żyć na Jamajce) 
На Ямайке балалаек нет (na Jamajce nie ma bałałajek) 
И нету счастья в личной жизни (nie mam szczęścia w życiu osobistym) 
Проходят зря мои года (mijają na darmo moje lata) 
Ну где ж ты, принц мой заграничный? (gdzie się podziewasz  mój zagraniczny książe?) 
Приходи поскорей, я жду тебя (Przybywaj czem prędzej, czekam na ciebie)
Amerykan boj, Amerykan boj, Amerykan dżoj
Amerykan boj for olłejs tajm
Amerykan boj, уеду с тобой (pojadę z tobą)
Уеду с тобой, Москва прощай (pojadę z tobą, żegnaj Moskwo)

amerykan boj do posłuchania: TUTAJ

ŚLEPEJ MYSZY ZEPSUŁ SIĘ KOMPUTER

Redakcja otrzymała 2 dni temu taką oto wiadomość:

"Ślepej Myszy popsuł się komp, a że hipsterstwo wraz ze swym nieodłącznym atrybutem Maciem dopiero dociera za Ural, to znalezienie miejsca, gdzie go naprawią, nie jest prostą sprawą. (...)"

 Dlatego w najbliższych dniach trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość, jeśli chodzi o wieści z Tomska - w tej chwili Mysz zwiedza Krasnojarsk, więc na pewno będzie co czytać ;)

Redakcja

poniedziałek, 25 listopada 2013

4.11.2013 r. - Nie będzie Polak pluł nam w twarz!

Dziś obywatele Federacji Rosyjskiej świętują Dzień Jedności Narodowej. Jest to święto państwowe, więc nikt nie idzie do pracy, ani do szkoły. Okazuje się że niewiele osób  o tym wie, a jeszcze mniej pamięta czemu zawdzięcza dzień słodkiego lenistwa. W czwartek na zajęciach, kiedy prowadząca powiedziała, że widzimy się dopiero we wtorek, to wszyscy byli bardzo zdziwieni. Uświadomiła ich zatem, że mamy święto, ale jakie, tego nawet ona nie wiedziała. W całej grupie, liczącej ponad dwudziestu Rosjan, byłam jedyną osobą, która wiedziała, iż będzie to Dzień Jedności Narodowej. Przemilczałam jednak co upamiętnia, bo było mi trochę głupio. 

A było to tak: 

Dawno dawno temu, dokładnie w 1609 r. podstępni Polacy, wykorzystując wywołane wojną domową osłabienie wewnętrzne Rosji, rzucili się na nią jak sępy na padlinę i w 1610 r. przejęli władze w Moskwie. Na szczęście dzięki niewiarygodnemu poświęceniu oraz bohaterstwu oddziałów kupca Kuźmy Minina i księcia Dymitra Pożarskiego, polscy okupanci zostali wypędzeni z moskiewskiego Kremla już w 1612 r. Dwaj panowie niechybnie czując siarkową woń unoszącą się znad głowy białego orła wezwali na pomoc moce niebiańskie. Idąc pod Moskwę zabrali z Nowogrodu  cudowną ikonę Matki Boskiej Kazańskiej, która dla Rosjan jest tym, czym dla polaków ikona jasnogórska. Wundervafe jak widać zadziałało, bo Rosjanie do dziś mają problem z wypowiedzeniem soczewica koło miele młyn. W 1649 r. car Michał Romanow na pamiątkę zrzucenia jarzma polskiego, ustanowił dzień 4. listopada państwowym świętem ikony Matki Boskiej Kazańskiej, które po 1917 r. zostało oczywiście zdegradowane do poziomu lokalnego odpustu dla gawiedzi. Przez wiele lat długie, listopadowe weekendy Rosjanie zawdzięczali rocznicy wybuchu rewolucji październikowej, który, jak wiadomo, miał miejsce siódmego listopada. Powrót do obchodów 4. listopada jest dość nowym wynalazkiem. Nastąpił w grudniu 2004 r., kiedy to Ojciec Narodu zapewne stwierdził, że nie wystarczy ominąć nas gazociągiem, aby wyrazić  swoje niezadowolenie z faktu, iż poparliśmy pomarańczowych Małorusinów. Polski internet twierdzi, że Dzień Jedności Narodowej jest jednym z najważniejszych świąt w Federacji Rosyjskiej, tymczasem świadomość na jego temat wśród Rosjan jest naprawdę niska. Z krótkiej i zapewne niespełniającej  żadnych wymogów GUSu ankiety, jaką przeprowadziłam wśród znajomych wynika, że większość jest przekonana, że siódmy nadal jest wolny, a o tym, że czwarty jest świętem, prawie nikt nie ma pojęcia. Na moją podpowiedź, że to Dzień Jedności Narodowej i pytanie, czy wiedzą co to za święto większość stwierdza, że nie wie, a część, że to chyba jakieś radzieckie święto, bo w Związku Radzieckim  żyło  wiele narodów i  chodziło o to, żeby pokojowo współistniały. Specjalnie słuchałam dziś radia i telewizji, bo byłam ciekawa, co powiedzą. Owszem wszędzie wspominali, o święcie, nawet wymieniając jego nazwę, zauważam postęp, ale też nikt nie wyjaśnił co upamiętnia. Nie rozwiązana  pozostaje więc dla mnie zagadka pochodzenia nazwy święta. Co ciągłe przepychanie się pod Moskwą i wsadzanie co i rusz na tron kolejnego samozwańca miało wspólnego z jednością? Mysi ograniczony, polski móżdżek nie ogarnia.

1.11.2013 r. - O rosyjskim kształceniu dalszych słów kilka

W Rosji rok akademicki zaczyna się pierwszego września, a kończy pod koniec czerwca. Podobnie jak w Polsce, dzieli się na dwa semestry, te jednak dzielą się jeszcze na dwa podsemestry. Po pierwszej połowie, czyli pod koniec października, są testy kontrolne, a od listopada zmienia się plan. Pewne przedmioty się kończą, inne zaczynają, więc i rozkład zajęć się zmienił. Oczywiście nowy plan jest objęty najgłębszą tajemnicą państwową do poniedziałkowych, późnych godzin nocnych więc układać sobie go będę we wtorek na wydziale...

W minionym tygodniu mieliśmy sprawdziany kontrolne. Pisałam dokładnie te same testy co reszta, więc mogę uczciwie stwierdzić, że był to śmiech na sali. Na teście z romantyzmu rosyjskiego, z którego mysz dostała oczywiście maksymalną liczbę punktów, były pytania typu: "jaki pogląd filozoficzny leży u podstaw romantyzmu? a) idealizm, b) determinizm czy c) naturalizm", albo "jakie wydarzenie historyczne wpłynęło na rozwój romantyzmu w Rosji? a) powstanie Pugaczowa, b) powstanie dekabrystów czy c) wojna krymska". Wydaje mi się, że nie tylko rosyjscy, ale i polscy średnio rozgarnięci maturzyści potrafiliby odpowiedzieć na takie pytania, ale może przeceniam pokolenie denominacji. Test z powszechnej literatury średniowiecznej był nieco trudniejszy. Mysz niestety nie znała nazwisk staroislandzkich skaldów ani tytułów celtyckich eposów więc dostała tylko czwórkę. Mimo to jest zadowolona, bo prowadząca ten przedmiot pani profesor słynie z niezwykle trudnych testów, które w minionym roku ponad pół grupy musiało poprawiać po kilka razy. Tuż przed wejściem na salę dowiedziałam się, że daje, o zgrozo, nie tylko pytania testowe, ale i otwarte, a także (to już szczyt wszystkiego) fragmenty tekstu do rozpoznania. Przypomniałam sobie w tym momencie kolokwia na iberystyce, gdzie na podstawie zaledwie dwóch linijek trzeba było określić tytuł, autora, rok wydania, oraz tom z jakiego pochodził wiersz, i obleciał mnie strach. Co będzie jeśli pani zapyta, kto był w którym kręgu piekła? Przecież nie mam pojęcia jak są po rosyjsku świętokupcy albo gniewliwi. Nie było jednak aż tak źle. Fragmenty typu:

"– Aby wygodzić wam, panowie, gotów jestem pojąć żonę, byleście chcieli wyszukać mi tę, którą wybrałem.
– Zaiste chcemy, zacny panie; któraż to jest, którą wybrałeś?
– Wybrałem tę do której należy ten włos złocisty, i wiedzcie, że nie chcę żadnej innej.
– I z jakich stron, zacny panie, pochodzi ów włos złocisty? Kto ci go przyniósł? Z jakiego kraju?
– Pochodzi, panowie, od Pięknej o złotym warkoczu; dwie jaskółki mi go przyniosły i one wiedzą, z jakiego kraju."
 
albo:

"Przeze mnie droga w gród łez niezliczonych.
Przeze mnie droga w boleść wiekuistą,
Przeze mnie droga w naród zatraconych.
Mój budowniczy był wzniosłym artystą,
Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga.
Mnie zbudowała wszechmocna potęga,
Mądrość najwyższa, miłość samodzielna.
Przede mną rzeczy nie było stworzonych
Prócz nieśmiertelnych — i jam nieśmiertelna!
Wchodzący we mnie, zostawcie nadzieję!
W tych słowach napis na bramie czernieje."

Wywołują w trakcie egzaminu raczej uśmiech, niż popłoch, przynajmniej na przeżartym kompleksem humanisty mysim pyszczku.

26.10.2013 r. - Gdzie jest Krzyś??

Dziś przy obiedzie rozmawiałam z moimi współlokatorkami o rosyjskich bajkach. Okazuje się, że kraj rad stworzył nie tylko swoje bajki, ale również swoje wersje bajek nieswoich. Wyobrażacie sobie, że w radzieckim "Kubusiu Puchatku" nie ma Krzysia, Kangurzycy, Maleństwa, a co najgorsze, Tygryska. Pasiasty, rozbrykany bumelant był pewnie wrogiem mas pracujących,a Kangurzyca ewidentnie puszczalska. Widział ktoś tatę Maleństwa?? Albo chociaż jego portret nad kominkiem, udekorowany pośmiertnym krzyżem zasługi? Maleństwu ewidentnie brakowało pionierskiej chusty marzeń, ale za co przyczepili się do Krzysia - nie mam pojęcia. Może zwiewał z pochodów pierwszomajowych? Na otarcie łez radzieckie dzieci dostały prawdziwe radzieckie bajki: na przykład o białym niedźwiadku mieszkającym na dalekiej północy albo o mamuciątku, które zgubiło mamę i pływa na krze w jej poszukiwaniu. Jest też niezapomniany krokodyl Giena i jego kumpel Czeburaszka (po polsku to podobno Kiwaczek, ale darujcie brzmi to jeszcze głupiej niż w oryginale wiec tego nie napiszę :P).

Mnie najbardziej spodobała się opowieść o chłopcu, który znalazłszy kota chciał go przygarnąć, a wobec zdecydowanego veta ze strony rodziców dał dyla. Rozumiem z dziewczyną, ale gigant z kotem? To mogli wymyślić tylko inżynierowie dziecięcych dusz. W tak zwanym między czasie przybłąkał się pies o jakże znajomym imieniu Szarik i wszyscy razem zamieszkali w niewielkiej wiosce Prostokwaszyna. Bajka oczywiście nie pozbawiona jest elementów dydaktycznych, np. kot tłumaczy psu, że nie mogą wziąć krowy, bo to krowa państwowa. Opowieść o szczęśliwej trójce stała się na tyle popularna, że nazwę bajkowej wsi noszą dzielnicę w rzeczywistych miastach. Powstała również cała seria produktów mlecznych reklamowana przez pasiastego kocurka. Na szczęście po przetopieniu żelaznej kurtyny na cerkiewne lichtarze i czerwone mercedesy rosyjskie dzieci dostały również zachodnie bajki i obecnie rekordy popularności biją pingwiny z madagaskaru.


niedziela, 24 listopada 2013

23.10.2013 r. - Sushi po rosyjsku

Rosyjski uniwersytet nie zaprzestaje dostarczania nam atrakcji. Teraz, dla odmiany, nie będzie wody na naszym wydziale, więc do końca tygodnia zajęcia zostają przeniesione do budynku głównego. Bardzo się cieszymy, bo to naprzeciwko naszego akademika. Mamy więc niejaką szansę nie spóźnić się jutro na pierwsze zajęcia.

Wczoraj z dziewczynami zrobiłyśmy na kolację sushi. Nie dość, że było to pierwsze sushi, jakie w życiu robiłam, to jeszcze było to sushi rosyjskie czyli... z kawiorem :P. Wyszło nawet niezłe, choć ryż był trochę niedogotowany, a w ogóle do sushi jest chyba jakiś specjalny, ale w sumie takie domowe sushi bardzo nie różni się od tego za grubą kasę w knajpie, albo, co bardziej prawdopodobne, ja się po prostu nie znam :P. Dowiedziałam się przy tej okazji że ryby dzielą się na czerwone i białe, i do sushi musi być czerwona. Kurcze, całe życie wydawało mi się, że co jak co, ale ryba to białe mięso, a łosoś to tylko wyjątek, który potwierdza regułę. No patrz, człowiek jednak uczy się całe życie. To, czym jednak przede wszystkim to sushi różniło się od takiego z suszarni, to ilość. Normalnie dostajesz na wielkim talerzu kilka małych kawałeczków i dziubiesz to przez pół godziny, bo ci ciągle spada z pałeczek. Nam wyszło tego tyle, że musiałyśmy układać warstwowo na naszej całkiem sporej, skądinąd, desce. Dzięki Bogu nie było pałeczek i jadłyśmy widelcem. :P. Może to i profanacja, ale za to jaka wygodna.

Dzisiaj odebrałyśmy rzeczy po poprzednich zesłańcach z depozytu. Jesteśmy teraz bogatsze o parę garnków, dwie patelnie, mnóstwo talerzy i kubków, ale co najważniejsze, mamy też płytę elektryczną, wprawdzie na jeden, nieduży palniczek, ale na nasze skromne potrzeby dan jednopatelniowych starczy. Nie będziemy tu konfitur smażyć ani bigosu gotować. R. miała dziś zrobić obiad. Ponieważ z wczorajszego sushi zostało mnóstwo ryżu stwierdziła, że zrobi ryż z warzywami. Super, wracamy z T. z zajęć i okazuje się, że jedyne warzywo, jakie było w domu, to ziemniaki. Mamy więc ryż z ziemniakami... już nigdy nie będę się smiać z klusków z makaronem :P

sobota, 23 listopada 2013

20.10.2013 r. - Pomniki, pomniki, i jeszcze raz pomniki

Jutro czeka mnie pierwszy test - okaże się, czy ja cokolwiek kumam w tym dzikim narzeczu. Sprawy nie ułatwia fakt, iż test będzie ze składni, czyli językoznawstwa czyli czegoś czego ślepe myszy serdecznie nie cierpią. Od czwartkowego południa mam wolne i miałam się uczyć, ale jakoś nie wyszło. Teraz zostało pół dnia, to przecież i tak się nie nauczę. Lepiej pójść na spacer. Przyszła M. i poszłyśmy poguliać.
W Tomsku są 62 pomniki. O kilku już wspominałam, ale bez szczegółów. Znajdą się więc one również w poniższym przeglądzie.
Pomnik szczęścia reprezentowany przez wilka siedzącego z wywalonym do góry brzuchem. Podobno pochodzi z jakiejś bajki, ale nie chodzi o "Wilka i Zająca", gdzie wilk był bardzo głodny, a jak się najadł to był tak szczęśliwy że śpiewał. Podobno przy tym pomniku było nawet specjalne urządzenie, które po wrzuceniu monetki śpiewało, ale jak większość ciekawych rzeczy w Rosji zaginęło w akcji.

 

Pomnik elektrykom wyrzeźbiony. Koleś na wyrzeźbionej latarni wymienia wyrzeźbioną żarówkę.
Kilka metrów nad ziemią pomnik nauczycielom stoi oczywiście przed korpusem głównym mojej uczelni, przypominam, że jest to Tomski, Państwowy Uniwersytet Pedagogiczny. Przedstawia siedzącego przerażonego ucznia, a nad nim stojącego z bardzo groźną miną nauczyciela.
Pomnik kapci - tak tak, takich domowych, trochę większych, niż naturalna wielkość. Stoją przed wejściem do hotelu z podpisem: "wchodź i czuj się jak w domu". Oczywiście mysz ma fotę jak w nie pakuje swoje kopytka :P Ale strasznie zimne są takie kamienne bamboszki.
Pomnik Lenina po raz II oprócz tego wielkiego na prospekcie własnego imienia jest też Wowa w wydaniu niemal kieszonkowym, to jest naturalnej wielkości. Może jest to wersja na czasy kryzysu? Stoi na niewielkim postumencie, na który bez problemu można się wdrapać, także Mysz ma również fotkę u stóp Lenina. Żeby było ciekawie stoi na ulicy Szewczenki, żeby nie zapomniał Ukrainiec, pod czyim butem jego miejsce. Swoją drogą jest to dość zadupiasta ulica i nie jestem pewna czy postawienie tam pomnika ojca narodu nie było sabotażem.
Pomnik studenctwa (względnie studenckości, nie wiem jak to dokładnie przetłumaczyć) niestety nie ma tam flaszek ani skrętów wręcz przeciwnie jest bardzo nabożnie, bo nad żakami czuwa ich patronka, święta Tatiana, a nad Tatianą aniołki. Przy okazji, czy ktoś może mi wyjaśnić dlaczego w Polsce nie mamy żadnego patrona?

 

Pomnik Czechowa Podobno Anton Pawłowicz był kiedyś w Tomsku przejazdem i wypowiadał się o nim z dużym niesmakiem, że brudno, że błoto, i że nic się nie dzieje. Zachciało się francuskiego mydła i bruków? W carskiej Rosji? Jak nietrudno się domyślić, Tomczanie nie zachowali pisarza we wdzięcznej pamięci, dlatego pomnik, który mu wystawili, jest groteskową karykaturą. Zwłaszcza wielkie stopy wtapiające się w bruk robią wrażenie. Legenda głosi, że student, który nie nauczył się na egzamin powinien pójść i złapać Tośka za nos, a na pewno ze wszystkich pytań wylosuje to jedno, na które zna odpowiedź. Sądząc po tym jak bardzo w porównaniu z resztą ciała nos się świeci, tomscy studenci nie różnią się niczym od studentów z reszty świata.
I Love Tomsk - taki napis z półtorametrowych liter stoi na jednym z głównych placów miasta, stosunkowo niedaleko Lenina. Biedak chyba strasznej niestrawności musi dostawać patrząc na ten ewidentny przejaw imperializmu amerykańskiego.

 

Pomnik rakiety znajduje się tuż koło mojego akademika. Przechodzimy koło niego idąc na przystanek. Oprócz rakiety jest tam też jej konstruktor i coś co przypuszczalnie ma przedstawiać orbitę, albo układ słoneczny, bo jest plątaniną łuków i kulek. Tablica informuje, że ten wielki człowiek skonstruował tę wielką rakietę, a co najważniejsze, tomskie go wydało plemię. W Tomsku znajduje się fabryka części do rakiet. Na miejscowym uniwersytecie elektrotechnicznym jest wydział rakietotwórczy. Studiować mogą na nim jedynie osoby z rosyjskim obywatelstwem, bo wszystko czego się uczą jest objęte ścisłą tajemnicą państwową. Nie udało mi się dowiedzieć, gdzie jest ten uniwersytet, bo to też ściśle tajne.
Dziecko w kapuście Przed szpitalem położniczym, jakby ktoś nie wiedział do czego taki przybytek służy, stoi sugestywna rzeźba. Na dobrą sprawę jednak, skoro dzieci znajduje się w kapuście, to poco taki wielki szpital, wystarczyłaby szklarnia. Wśród liści, między nóżkami malucha leży garść monet. Nie wiem czy wrzuca się je tu jak do fontanny, żeby powrócić, czy wręcz przeciwnie ma to być taka ludowa antykoncepcja.

 

Rubel Niedaleko Tatiany stoi dwumetrowa podobizna monety jednorublowej. Wieść gminna głosi, że kiedyś obok była też moneta 0 rubli, ale bardzo szybko znikła, nie wiem czemu. Może uznano, że źle to marketingowo wygląda.

 

piątek, 22 listopada 2013

16.10.2013 r. - Fałszywi przyjaciele

Czyli jak złudne jest przekonanie, że polski i rosyjski są podobne.

Faktycznie jest sporo słów brzmiących podobnie. Jest też sporo wywołujących u Polaka uśmiech, np. zażygałka (zapalniczka). Niestety jest również niemało słów, które brzmią tak samo jak po polsku, ale znaczą coś zupełnie innego i mogą być źródłem śmiesznych wpadek.

Ikra to kawior
kawior to dywan, a dywan to kanapa 
krawat to łóżko
deska to tablica, a tablica to tabelka 
zapomnieć to zapamiętać
drugi to inny
karta to mapa
lekcja to wykład, a urok to lekcja 
masło to olej
rozetka to kontakt (gniazdko)
stul to krzesło a krzesło to fotel 
lustro to żyrandol
ubierać to sprzątać
...jest pewnie jeszcze wiele przykładów, ale na razie głównie z tymi zaliczam wpadki.

14.10.2013 r. - Rosja od kuchni

Jak wyjeżdżałam, to mama i bardziej doświadczeni znajomi straszyli mnie, że tu się je tylko słoninę i kiełbasę, więc jako trawożerce czeka mnie tu śmierć głodowa. Okazuje się, że nie jest aż tak źle, choc mój jadłospis faktycznie znacznie się skurczył. W wydziałowej stołówce jedyne co jest bez mięsa to duszona kapusta i puree ziemniaczane, które konsystencją bardziej przypomina zupę. T. twierdzi, że oni w ogóle nie odcedzają ziemniaków przed jego zrobieniem. Ja jednak podejrzewam, że puree jest z proszku i leją poprostu więcej wody, żeby wyszło więcej jedzenia. W piekarniach podstawowym dobrem są tzw pierażki występujące w wersji pieczonej, albo smażonej. Pieczone robi się z ciasta jakby drożdżowego. Mogą być na słodko albo na słono i przypominają nasze drożdżówki. Z tą różnicą, że słony ich wybór też jest spory np: z kapustą, jajkiem i cebulą, ziemniakami, grzybami, boczkiem kurczakiem i ryżem kiełbasą itd. Smażone są z ciasta, jak na mój gust pseudopączkowego i są nieco większe od pieczonych. Występują tylko z nadzieniem słonym zwykle kapusta, ziemniaki, jajko, albo mięso. Zamiast budek z kebabami i hotdogami są Sybirskie bliny. Blin to duży naleśnik składany na czworo, do którego można wsadzić wszystko. Podobnie jak pierażki, występują w wersji słodkiej (ze skondensowanym mlekiem, twarożkiem i rodzynkami, banananami, wiśniowym syropem, sosem czekoladowym), albo słonej (boczek, kurczak, świeże warzywa, żółty ser smażona cebula, różne sosy). Płaci się oddzielnie za każdy składnik, więc można robić własne kompozycje. Wychodzi naprawdę pyszne i najadalne. Dzięki temu, że mieszkam z rosjankami, które czasem jeżdżą do domu, mam okazję spróbować również domowych wyrobów. Najbardziej smakował mi kabaczkowy kawior, czyli pasta z marynowanych kabaczków. Swoją drogą prawdziwego kawioru jeszcze nie miałam okazji skosztować. Trzeba to będzie koniecznie nadrobić. R. przywiozła ostatnio swój narodowy tatarski przysmak zwany ciak-ciak. Jest to strasznie słodkie i strasznie lepkie. Małe kuleczki z ciasta jakby ptysiowego posklejane dużą ilością miodu.

Jeśli chodzi o ciekawe kulinarne obyczaje to większych anomalii nie odnotowałam. Może poza tym, że chleb dają do wszystkiego nawet do ryżu i makaronu, ale po Hiszpanii i Włoszech to już raczej mnie nie dziwi. Obowiązkowo też trzeba wszystko popijać, najlepiej czajem. Rosjanie uważają, że jedzenie na sucho jest bardzo niezdrowe dla żołądka. Czyli zupełnie przeciwnie niż europejczycy, którym pakuje się do głowy od dzieciństwa, że pić można tylko przed posiłkiem. 

środa, 20 listopada 2013

11.10.2013 r. - Poloniada 2013

Oczywiście wszystko zaczęło się ze sporą obsuwą, więc od początku było zdzielana pa ruski :P. Wyglądało to wszystko tak, że po scenie miotał się mąż naszej pani profesor (matki Joanny od Polaków), 15 lat od niej młodszy artysta (podobno jakiś śpiewak czy coś w tej podobie) w każdym razie na kilometr widać, że urodzony jako zwierzę estradowe. Tym razem bawił się w konferansjera zapowiadając kolejnych gości. Najpierw mruczał obok mikrofonu pan ambasador, potem jeszcze dalej od mikrofonu mruczał konsul z Irkucka. Następnie jeszcze paru działaczy lokalnego szczebla, a potem przyszedł czas na program artystyczny. Ciekawym, elementem części powitalno-oficjalnej była oprawa dźwiękowa, która przypominała muzyczkę z Familiady, albo innego bzdurnego teleturnieju z pseudofanfarami na wyjście każdego kolejnego gościa. Wystąpiło parę zespołów pieśni i tańca, np. Sibirski Krakowiak i Łowiczanka. Czterdziestoletnie panie wbite w łowickie pasiaki i kukające, podczas gdy chłopiec panny szuka, były bardzo słodkie. Oczywiście językiem urzędowym był rosyjski. Piosenki były po polsku, ale wszystkie zapowiedzi, podziękowania i historyczne wstawki były po rosyjsku. W tym kontekście niezwykle uroczo brzmiały patriotyczne piosenki wykonywane z ogromnym zaangażowaniem przez ludzi ledwo mówiących po polsku.

Przebudzenie Krakusów:

"Harda u nas dusa,
Nie boim się Rusa, Prusa!
Dość nas natyrpali,
Bijwa Prusów i Moskali.
Bierzwa za obuszki,
Pójdźwa wszyscy do Kościuszki!
Bierzwa kosy, bierzwa dzidy,
Otrząśnijwa się z tej biedy,
Bijwa wszyscy wraz Moskali,
Bo nas się dość natyrpali!"

A także "Pożegnanie ojczyzny" znanego masona i targowiczanina Ogińskiego, który tak strasznie tęsknił za utraconym, ukochanym krajem, jak ci syberyjscy zesłańcy, choć pewnie w tej strasznej Florencji było mu dużo ciężej, niż im tu, na wczasach robotniczych. Był też zespół dziecięcy śpiewający równie polską i patriotyczną pieśń "Dziesięcioro murzyniątków" :P A na koniec konferansjer dał się poznać jako świetny śpiewak i zaśpiewał najbardziej polską piosenkę czyli hymn ukraińskiej kozaczyzny "Sokoły", od której bardziej polskie są już chyba tylko pierogi ruskie.

Wycyganiłyśmy z O. bilety na jutrzejszy koncert słynnej skrzypaczki Katarzyny Dudy, o której ani ja ani O., ani nikt w ogóle nigdy nie słyszał, ale plakaty wiszą w całym mieście, nawet na Leninie, więc nie wypada nie pójść.

9.10.2013 r. - Kilka ciekawostek

1. W Rosji jest ruch prawostronny, ale większość rosyjskich samochodów ma kierownicę po prawej, bo tak na prawdę to są japońskie samochody. Powszechną praktyką, przynajmniej na Syberii, jest wsiąść w pociąg, pojechać do Władywostoku, kupić tam samochód i wrócić nim do domu. Rosjanie cenią sobie japońskie samochody, bo pożeracze sushi dbają o swoje maszyny, a i drogi mają lepsze więc zużycie samochodu jest mniejsze niż krajowego rówieśnika.

2. W całym kraju nie ma ani jednego ośrodka dla nieletnich narkomanów. To tak jak w "Dzieciach z dworca zoo" tylko, że to było 40 lat temu.

3. Osoby, które nie mieszkają w akademiku nie mogą do niego wejść nawet za okazaniem dokumentów. Nie ma wizyt, nie ma imprez.

4. Telefony komórkowe mają roaming wewnątrz kraju. Oznacza to, że dzwoniąc do kogoś, kto znajduje się poza obwodem, w którym mieszkam, płace więcej, a dzwoniąc do kogoś poza Syberię płacę w ogóle jak za zboże. Na pierwszy rzut oka dziwne, ale biorąc pod uwagę, że sam obwód tomski jest ze dwa razy większy od Polski może to i jest sensowne...

8.10.2013 r. - Mysz po drugiej stronie katedry

Zadzwonił do mnie parę dni temu jakiś chłopak (nie mam pojęcia skąd miał mój numer) mówiąc, że słyszał, że jestem z Polski. Jego dziewczyna uczy się polskiego i czy nie chciałabym z nią od czasu do czasu pogadać po polsku. Zgodziłam się oczywiście chętnie. Mamy już za sobą spotkanie rozpoznawczo-zaczepne. Okazało się że chłopak S. i jego dziewczyna M. są bardzo sympatyczni, sporo mi o Tomsku opowiedzieli i obiecali pokazać uroki swego miasta, choć od razu zastrzegli, że jest ich niewiele :P. M. dopiero zaczęła kurs więc o konwersacjach raczej nie ma mowy. Po prostu pyta mnie o różne słówka a ja jej je dyktuje. Muszę wyjaśnić, że Mysz ma koszmarnie słabą znajomość ortografii ojczystego języka. Dyktując M. różne trudne słowa, jak nazwy zawodów i kolorów, musi więc korzystać ze wsparcia wujka google, ale obciach :P

7.10.2013 r. - Manewry ćwiczebne

Dziś o 8 rano obudziło mnie wycie syren z okazji pożaru. Nie mój pierwszy to akademik i nie pierwsza taka heca. W Polsce podobne alarmy zdarzają się średnio raz w miesiącu, bo jakiś kretyn pali papierosy w pobliżu czujnika dymu. Wtedy też wyją syreny, ale nikt nie reaguje z wyjątkiem kilku nadgorliwych pierwszaków, które przerażone zbiegają na dół. Nauczona doświadczeniem przewróciłam się na drugi bok, wsadziłam głowę pod poduszkę i miałam zamiar wrócić do dżungli i partyzantów, którzy mi się śnili niewątpliwie pod wpływem lektury Allende, ale syreny wyły i wyły, i w dodatku ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Wypełzłam z łóżka zaspana i otworzyłam. Okazało się, że to pani portierka krzycząca, że jest pożar i mam natychmiast opuścić budynek. Nie chciało mi się jej tłumaczyć, że wole spać niż się ewakuować i poczłapałam do holu, który ku mojemu zdziwieniu był pełen ludzi. Niektóre dziewczyny wyciągnięte spod prysznica były w ręcznikach i z szamponem na włosach. Pani kierowniczka próbowała przekrzyczeć syreny i wyganiała wszystkich na dwór. Chciałam się wrócić po polarek ale mi nie pozwolili. Mogło być gorzej, mogłam być w ręczniku i szamponie. Jak nas wszystkich już wyprowadzili na dwór to kazali pokazywać dokumenty i strasznie się oberwało tym, którzy ich nie mieli. Starałam się zrobić nie widzialna, bo nawet gdybym pamiętała, żeby je wziąć, to po prostu nie miałabym co. Karty akademikowej mi jeszcze nie wydali, na legitymacje studencką czekam już od miesiąca, a paszport akurat oddałam T., bo miała dziś iść płacić za akademik. Na szczęście mnie nie zapytali. Potem na nas nakrzyczeli, ze wychodziliśmy aż 10 minut a powinniśmy najwyżej 9 bo przysługuje po jednej minucie na piętro i po chyba półgodzinnym zamieszaniu podziękowali za manewry i puścili wolno. A syreny ciągle wyły, bo portierka nie umiała ich wyłączyć :P

5.10.2013 r. - Chichot historii

W przyszły weekend będzie u nas festiwal kultury polskiej i konferencja naukowa o nauczaniu polskiego. Przyjedzie konsul z Irkucka a nawet ambasador z Moskwy i jakieś biznesmeny. Może jednak ten plan żeby złapać na męża magnata naftowego jeszcze nie został całkiem pogrzebany w bagnach Obwodu Tomskiego. Właśnie przeczytałam program na sobotę i dwa punkty mnie po prostu rozbroiły. Same w sobie nie są może szczególne, ale w połączeniu z adresem robią świetne wrażenie.

10:00-10:30 Otwarcie płyty pamiątkowej w miejscu byłego Polskiego Domu Dziecka, ul. Róży Luksemburg 48a

11:00-12:30 Uroczysta msza w kościele w Tomsku, ul. Bakunina 4 - nie wiem kto postawił kościół na Bakunina, ale Mysz chętnie napiłaby się z nim piwa ;P

4.10.2013 r. - Współlokatorki

Hura! Dostałam współlokatorki. Wreszcie będę miała z kim pogadać i skąd chłonąć lokalną kulturę. Dziewczyny mieszkają w tym samym segmencie co ja, ale w pokoju obok. Dogadałyśmy się że razem będziemy sobie gotować i jeździć na zajęcia, ale sypiać oddzielnie, idealny układ :D. Obie są na pierwszym roku wiec mam całkowite przedszkole. R. jest Tatarką a T. Rosjanką. R. ponieważ jest już pełnoletnia jest nieco poważniejsza od siedemnastoletniej T., która jest małym roześmianym skrzatem słuchającym Beatlesów. Obie zaczęły wczoraj kurs polskiego, który, żeby było śmieszniej, prowadzi dla nich O.. Będziemy sobie zatem wzajemnie pomagać w odrabianiu lekcji :P

30.09.2013 r. - Dzień próby

Zaliczyłam pierwszą samotną jazdę na wydział i oczywiście się zgubiłam. Byłam zmuszona pytać jakichś pijaczków pod sklepem o drogę. Nie umieli mi wytłumaczyć, ale strasznie się przejęli losem zagubionej Myszki i uparli się mi pomóc i mnie odprowadzić. Na moje zapewnienia, że nie trzeba, i z pewnością jakoś sobie poradzę, pozostali głusi. Hm, chyba jeszcze niezbyt dobrze mówię po rosyjsku. Powlekli się za mną, a ja tylko modliłam się, żeby nie spotkać po drodze nikogo znajomego. Jednakże koniec końców udało mi się trafić. Przewidująco wyszłam z akademika z dużym zapasem czasu, także nawet za bardzo się nie spóźniłam.

wtorek, 19 listopada 2013

27.09.2013 r. - Mysz zostaje sama na placu boju

Kolega, z którym przyjechałam i jak dotąd jeździłam razem na zajęcia dostał jakieś złe wieści z domu i w trybie natychmiastowym wrócił do Polski. Ostałam się sama jedna, jako ta sosna na Wierszynie. Oj, zaczynam się martwić. W akcie desperacji zadzwoniłam do O., jedynej osoby, którą tu znam. z prośbą, żeby przez weekend pomogła mi trochę ogarnąć okolicę i nauczyła jak dojeżdżać na wydział. O. również jest Polką, przyjechała na wymianę w zeszłym tygodniu. Poznałyśmy się wtedy i rozmawiałyśmy zaledwie kilka chwil, ale bez wahania zgodziła się mi pomóc. Pierwsza lekcja miała trwać jakieś dwie godzinki a wyszły cztery. Na wydziale okazało się, że ona sama się tam gubi :P. Nic dziwnego, jest to labirynt piekielny. Zobaczymy jak mi pójdzie w poniedziałek samodzielna jazda.

poniedziałek, 18 listopada 2013

26.09.2013 r. - Za zimno na lekcje

Właśnie zadzwoniła pani profesor, która się na tym wydziale zajmuje wszystkimi Polakami, żeby powiedzieć, że rektor zdecydował, iż jutro i pojutrze nie ma zajęć, bo jest za zimno... :D zaczyna się.

25.09.2013 r. - Transport miejski

Nadal nie do końca rozgryźliśmy system wg jakiego kursują marszrutki. Codziennie wysiadamy pod uczelnią na innym przystanku i gdy wracamy do akademika autobus staje na zupełnie innym przystanku niż dnia poprzedniego. Najpierw myśleliśmy, że jeżdżą tak jak w Polsce - po jednej trasie w te i we wte, potem, że jeżdżą po prostu w kółko, a teraz to już nie mamy pomysłu. Po prostu jeżdżą dziwnie. Przepisy ruchu drogowego być może jakieś są, ale chyba nikt o nich nie słyszał. Np.: dziś marszrutka, którą jechałam na zajęcia, żeby ominąć korek, wjechała beztrosko na chodnik, przejechała kilkadziesiąt metrów, o mało nie zahaczając o schody do cerkwi i wróciła na ulice za skrzyżowaniem.

sobota, 16 listopada 2013

24.09.2013 r. - Babie lato

Ciepło było do tego stopnia, że, nie uwierzycie, ale Mysz chodziła w krótkim rękawku. Dziś skończyliśmy zajęcia o 14 czyli w porze najcieplejszej pogody, więc postanowiliśmy wrócić do akademika piechotą odkrywając przy okazji nowe oblicze miasta. Prostą drogą było by to pewnie ok. godzinki, ale ponieważ szliśmy na około i jeszcze zrobiliśmy przerwę na obiad, zeszło do wieczora. Ciekawą szliśmy trasą, bo ulicą, która idzie w wąwozie, wspięliśmy się na jedno jego zbocze, a tam las, a w lesie ścieżynka a ścieżynka zawiodła nas na polankę, gdzie stal wielki, wielgaśny krzyż. Nie wiadomo co upamiętniający, bo tabliczki było brak, ale biorąc pod uwagę, że było gorąco, pachniało ziołami, a świerszcze darły nóżki jak oszalałe, to poczułam się jak w Bieszczadach. Schodząc w dół jakoś żeśmy niezauważalnie wykręcili i zamiast wrócić na ulicę, z której wyszliśmy trafiliśmy na jakieś zabudowania, które wyglądały jak mała górska wioska. Domki i baraki przyklejone do gruntowej drogi, psy biegające bez łańcucha, ludzie piłujący coś na podwórku i naprawiający dachy wszystko to razem zupełnie nie wygląda jak środek wielkiego miasta. W okolicy Lenina odkryliśmy indyjską knajpkę. Nie powala cenami ani jakością wykonania, ale i tak były to pierwsze warzywa, które Mysza miała na talerzu od ponad tygodnia więc rzuciła się na to jak głupia i chyba pierwszy raz od kiedy zamieszkała na Syberii naprawdę się najadła.

Przyjaźń z dzieciakami z II roku się zacieśnia. Już mamy się na fb :D. Powoli dojrzewam też do tego, że powinnam sobie założyć konto na "w kontakcie.ru" czyli miejscowej naszej klasie, która jest tu zdecydowanie bardziej popularna niż twarzoksiążka, bo cały kolportaż materiałów i pytań na egzaminy właśnie tam się odbywa, a to może się okazać cennym źródłem przeżycia.

piątek, 15 listopada 2013

22.09.2013 r. - IV spacer po Tomsku

Dziś postanowiliśmy sprawdzić coś, co na planie miasta znajduje się nad rzeką, i jest oznaczone symbolem leżaczka... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinno być plażą. Po długiej wędrówce dotarliśmy nad brzeg naszego tzw. strumyka. Nazywamy Tom strumykiem, bo na syberyjskie standardy jest tak mały, że na żadnej mapie się go nie zaznacza, ale w rzeczywistości jest szerszy niż Wisła :D. Plaży nie było, ale za to były całkiem ładne tereny spacerowe tzw. lagiernyj sad. Szerokie tarasy, podobno naturalne, schodzące do samej wody a na każdym tarasie bulwar. Na zboczach rosły sobie szkółki leśne z podpisem, że to drzewka miłości. Ponieważ spotkaliśmy na jednym z bulwarów kawalkadę weselną moja teoria jest taka, że młode pary przyjeżdżają tam i sadzą drzewko, by pan młody po ślubie skupić się już mógł tylko na bachorze i domu, ale póki co teoria pozostaje niezweryfikowana. Szliśmy tak sobie i szliśmy, aż udało nam się zabłądzić w lesie, a na końcu dotrzeć do mostu. W Tomsku jest tylko jeden most przez te wielką rzekę. W zasadzie może i więcej nie trzeba, bo całe miasto praktycznie leży na jednym brzegu. Z tego co widać na drugim są tylko jakieś opuszczone ruiny i slamsy. Pogoda była zdecydowanie mniej sprzyjająca pieszym wycieczkom więc żeby się nie rozchorować wieczorem musieliśmy się rozgrzewać testując wyroby miejscowego przemysłu gorzelniczego i muszę przyznać, że wódka z cedrowych orzechów, syberyjskiego przysmaku, jest naprawdę niezła.

Obczailiśmy przy tej okazji, że to moje okno nie jest wcale zbyt wysoko i, co najważniejsze, nie ma w nim krat jak w Polsce, więc jak się wypuścimy na jakieś całonocne eksplorowanie miasta to będziemy wracać do mnie drogą powietrzną :D.

20.09.2013 r. - Szkolnictwo wyższe na syberyjską modłę

Właśnie dobiegł końca pierwszy tydzień zajęć. Nauczyciele są sympatyczni. Mam nadzieję, że rozumieją, że ja ich średnio rozumiem i taryfa zaliczeniowa będzie ulgowa. Na szczęście przedmiotów nie mam wiele: literatura rosyjska XIX w., literatura rosyjska XX w., składnia współczesnego języka rosyjskiego, średniowieczna literatura powszechna oraz kurs języka rosyjskiego dla obcokrajowców. Na tych ostatnich zajęciach przeżyłam prawdziwy szok genderowy. Pierwszy raz nie tylko na tym wydziale ale i w ogóle w moim życiu po maturze, chodzę na zajęcia, gdzie jestem jedyną dziewczyną. Czyli wyobraźcie sobie całą zgraję osiemnastoletnich Tadżyków i Kirgizów a między nimi ślepą mysz, która gdyby była ich siostrą już powinna mieć co najmniej trójkę dzieci. Ostatnio pytali mnie z którego roku jestem - 94 czy 95 :P. Powiedziałam tylko, że dam nie pyta się o wiek. Ogólnie rzecz biorąc na uczelni jest jak w szkole. Zajęcia niby mają 90 min, ale po 45 jest krótka przerwa, żeby się dzieci nie zmęczyły. Na każdą przerwę, i tę śródlekcyjną, i tę między zajęciami, dzwoni dzwonek. Gdy nauczyciel wchodzi wszyscy wstają i mówią chóralnie "dzień dobry". Na korytarzach wiszą gazetki ścienne ze zdięciami z ostatniej wycieczki, chmurkami z waty oraz wynikami plebiscytu na studenta tygodnia. Największe deżawiu podstawówkowe przeżywam na przerwach, kiedy dzieciaki ganiają się po klasie, rzucają w siebie zeszytami, grają w piłkę śmietnikiem, skaczą po ławkach a chłopaki wynoszą dziewczyny na korytarz, albo wsadzają na szafę. Nie ma się w sumie co dziwić - jeśli oni zdają maturę w wieku 16, czy 17 lat to teraz mają po 18, czyli tyle co my w najgłupszym licealnym wieku. Zajęcia wyglądają tak, że pani dyktuje, a dzieci zapisują... Na każdym wykładzie jest sprawdzana lista obecności, a w trakcie zajęć pani chodzi po klasie i sprawdza czy wszyscy ładnie notują. Ostatnio jak jakaś para rozrabiała w tylnych rzędach, zamiast jak to u nas bywa po prostu kazać im wyjść, pani wzięła ich notatki do oceny i postawiła oczywiście pały.

Tydzień nauki i pracy trwa tu 6 dni. Nic dziwnego zatem, że kończą szkołę o rok wcześniej od nas. Mysz jednak nie jest taka głupia, żeby dać się wrobić w zajęcia w sobotę. Wręcz przeciwnie tak się ustawiła, że nawet piątki ma wolne.

czwartek, 14 listopada 2013

15.09.2013 r. (niedziela) - III spacer po Tomsku

Celem kolejnego spaceru były znów okolice Lenina, ale tym razem poszliśmy inną trasą, nieco na północ od akademika. Chcieliśmy przejść przez dzielnice słynnych drewnianych domków i dojść do czegoś, co na mapie jest oznaczone jako miejsce narodzin miasta. Domki drewniane faktycznie są urokliwe. Mają misternie rzeźbione ramy okien, okiennice, podokienniki, nadokienniki, narożniki oraz inne detaliki. Kiedy się wchodzi w tę dzielnice to aż trudno uwierzyć że to środek, jakby nie było, metropolii... Drogi są kręte, w większości pozbawione chodników a czasem nawet asfaltu, przed każdym domem miota się na łańcuchu uwaga zła sabaka i wszędzie śmierdzi obornikiem. Gdy doszliśmy do szumnie nazywanego kolebką Tomska miejsca, zamiast jakiejś twierdzy, albo chociaż jej pozostałości, których żeśmy się spodziewali, zastaliśmy muzeum historii miasta w śmiesznym budynku z drewnianą wieżyczką, z której okna wychyla się pluszowy Kozak. Całe muzeum otoczone jest drewnianą palisadą rodem z Biskupina, ale wyraźnie świeższą :P. Potem poszliśmy jeszcze nad rzekę, co jest nieodłącznym punktem każdej wycieczki. Tym razem zeszliśmy nad samą wodę, tak że udało nam się zamoczyć buty. Mała strata, bo i tak przez cały dzień padało. Nie była to jednak gigantyczna ulewa raczej taki londyński kapuśniaczek. A na ulicach powstały rwące rzeki, rozległe oceany i jeszcze jakieś rowy mariańskie. Nie dziwię się, że w czasie roztopów jest tu podobno woda po kolana, skoro z takim jednodniowym deszczykiem tutejsze ulice sobie nie radzą. Zdaje się, iż nikt tu nigdy nie słyszał ani o odpływach ani o studzienkach. W każdym razie wróciłam przemoczona.

14.09.2013 r. (sobota) - II spacer po Tomsku

Ponieważ wciąż jest ładnie, a prac domowych jeszcze brak, staramy się to wykorzystać i ruszamy w trójkę na kolejny spacer. Odwiedzamy ulice o tak urokliwych nazwach jak: Sowieckaja, albo Krasnoarmienskaja :P. Zakończyliśmy dzień koło naszego akademika w barze prowadzonym przez bardzo miłego Ormianina, który jak przywitałam się z nim po ormiańsku, a potem jak po ormiańsku podziękowałam za piwo, już był cały mój i kolejne piwo dostałam gratis :P

poniedziałek, 4 listopada 2013

13.09.2013 r. (piątek) - I spacer po Tomsku

Okazało się, że plan, jaki otrzymaliśmy w dziekanacie w środę jest tak nowy, że jeszcze nie obowiązuje. Do końca tego tygodnia zajęcia odbywają się wg starego, który wszyscy dawno dostali, znają na pamięć więc nie ma absolutnie żadnej potrzeby żeby wisiał gdziekolwiek na wydziale lub w internecie. Spóźnialscy studenci z Polski nie mają żadnej szansy się z nim zapoznać. Efekt jest taki, że przychodzimy na wydział i na chybił trafił staramy się trafić na jakiekolwiek zajęcia. Wczoraj była to historia Syberii, która okazała się niemożliwie nudna, oraz składnia języka rosyjskiego, z której ja nie zrozumiałam nic, ale mam też taki przedmiot w Polsce więc chyba niestety będę zmuszona na niego chodzić. Dziś w sumie z zaplanowanych przez nas czterech zajęć udało nam się znaleźć tylko jedne. Okazało się, zatem, że mamy nadmiar czasu wolnego. Do akademika podrzuciła nas samochodem miła pani z dziekanatu (wyobrażacie sobie taką sytuację w Polsce? bo ja nie :P.)

Żeby dobrze wykorzystać ten cudownie darowany czas, wybraliśmy się na pierwszy spacer po nowej ojczyźnie. Wybraliśmy się do centrum. Marszrutką wydawało się blisko ale piechotą okazało się jednak nie tak różowo. Obejrzeliśmy sobie główny budynek uniwersytetu, parę szpitali, banków itd. Rosjanie mają manie stawiania pomników wszystkiego. Pomijam, że główny plac jest oczywiście Lenina i stoi na nim wielki Lenin pokazujący łapą na południe (trochę jak Kolumb w Barcelonie), ale przed szpitalem położniczym jest pomnik kapusty z dzieckiem, pod bankiem pomnik rubla, a przed szkołą pomnik dziecka. Zwiedziliśmy też dwie cerkwie. Dokładnie rzecz ujmując była to jedna cerkiew i jedna mała kapliczka (czasownia), gdzie babuszka sprzedająca świece uraczyła nas odrobiną historii i pierwszą katechezą prawosławną. Już umiemy się przeżegnać i kłaniać po ichniemu. Zajrzeliśmy też na nadrzeczny bulwar, gdzie pod urzędem miasta znajduje się tomska biblia pauperum, czyli wyrzeźbiona w wielkich blokach obrazkowa czterowiekowa historia miasta. Przy samym akademiku znajduje się skwer geologów :p gdzie jest wielka tablica z rozrysowanymi na mapie bogactwami mineralnymi regionu tomskiego. Wieczorem wpadł zapoznać się drugi kolega z Polski, który przyjechał również z naszego wydziału, ale na inny program wymiany.

niedziela, 3 listopada 2013

11.09.2013 r. - Pierwszy dzień w Tomsku

Gwoli wprowadzenia, chciałam wyjaśnić, że jednym z niżej wymienionych, rozgrzebanych myszowych kierunków jest filologia rosyjska na Uniwersytecie Wrocławskim. Przestudiowawszy tam rok, Mysz doszła do wniosku, że nic nie umie po rosyjsku i że nigdy się tam nie nauczy, więc lepiej zebrać manatki i pojechać do krainy matrioszek i kawioru. Tak oto Mysz dostała się na wymianę do Tomska. Miało nas jechać kilka osób, większość się jednak wykruszyła i został tylko jeden kolega zresztą nie na długo, ale o tym później.

5.30 - lądowanie. Chwila niepewności czy nasz bagaż nie powędrował do Buenos Aires albo przynajmniej Magadanu, ale po chwili już jest. Musieliśmy przejść mnóstwo kontroli. Dostałam switaśną pieczątkę z samolocikiem na wizie oraz kartę migracyjną. Na lotnisku po raz pierwszy spotkaliśmy się z typowym, jak się potem okazało, elementem rosyjskiej rzeczywistości, czyli uzupełnianiem jakichś bzdurnych papierów. Tym razem była to deklaracja celna, w której pytali nas czy nie wwozimy karabinu, albo obrazu Gauguin. Doskonale poinformowani, że do akademika powinniśmy jechać autobusem 119 wędrujemy na przystanek by odkryć, że owszem kursuje, ale dopiero od 6.30. Chcieliśmy się schować z powrotem na lotnisku, ale okazuje się, że się tak nie da, bo musielibyśmy przejść znowu kontrole. Zrezygnowani siadamy i marzniemy. Na otarcie łez kupiłam sobie wielką butle kwasu chlebowego i już mi lepiej.

7.00 - docieramy w miarę bezproblemowo do akademika, ale administracja jest otwarta dopiero od 9 więc Śpimy na podłodze przed portiernią.

9.00 Po uzupełnieniu deklaracji naszych danych i celu przyjazdu dostajemy swoje pokoje. Hmm uczucia mam mieszane. Mieszkam w segmencie 2 razy po dwuosobowym pokoju plus łazienka i przedsionek, który pełni trochę rolę kuchni. W pokoju są łóżka, półki, komoda, szafa, stolik i tv. W łazience prysznic, umywalka, toaleta i nawet pralka, a w przedsionku trochę półek, czajnik elektryczny i mikrofala. Wyposażenie zatem dużo bogatsze niż w Polsce ale w stanie opłakanym. trochę się boje, że w nocy przykleję się do ściany, a łóżko budzi poważne obawy czy któregoś poranka nie obudzę się na podłodze. Wygląda na to, że w całym segmencie będę mieszkać sama.

14.00 Wyprawa do uniwersyteckiego biura współpracy międzynarodowej. Dowiadujemy się, że na razie stypendium nie dostaniemy. Kiedy dostaniemy? Nie wiadomo. Legitymacji studenckich też nie, ale za to dostaniemy mnóstwo papierów do uzupełnienia, które na moje oko pytają nas dokładnie, o to samo co te uzupełniane przez nas parę godzin wcześniej w akademiku, ale niech im będzie. Mają wielką tajgę więc i na makulaturze nie muszą oszczędzać. Najstraszniejsze w naszym akademiku jest to, że zamykają go o 23 więc albo się wraca grzecznie po dobranocce albo z imprezy prosto na wydział. Akademik znajduje się niedaleko centrum, naprzeciwko jest gmach główny uniwersytetu z mnóstwem wydziałów, ale akurat nasz jest na jakimś zadupiu, gdzie bez korków jedzie się pół godziny a z korkami godzinę. uroczo będzie zimą. Spod akademika mamy zarówno marszrutki, tramwaje jak i trolejbusy. Te ostatnie są najfajniejsze, bo wszystkie czytają nazwy przystanków więc nie muszę się martwić, że się zgubie. Nazwy ulic i placów są po prostu urocze: Dzierżyńskiego, Kirowa, Marksa, a najgłówniejszy w całym mieście oczywiście Prospekt Lenina. Czas się zatrzymał. 

Pogoda, muszę przyznać, mnie pozytywnie zaskoczyła. wciągu dnia jest naprawdę dość ciepło.

sobota, 2 listopada 2013

Mysz wita Czytelników

Ślepa Mysz poza tym, że jest ślepa, jest też piękna, inteligentna i czarująca. Ma trzy rozgrzebane fakultety i skomplikowaną sytuację osobistą. Zamiast dorastać woli podróżować, a zamiast rodzić dzieci żeglować. Wg Ślepej Myszy najlepszym lekarstwem na widmo stabilizacji jest ciągła zmiana miejsca zamieszkania i podejmowanie nowych wyzwań, zupełnie nie wzbogacających CV w oczach potencjalnego pracodawcy, ale dostarczających jej dużo radości. Mysz zagościła w wielu krajach m.in. Niemcy, Francja, Finlandia, Szwecja, Bośnia, Chorwacja, Serbia, Czarnogóra, Grecja, Portugalia, Gruzja, Armenia, Górski Karabach, Ukraina, Peru, Boliwia, Turcja. Więcej grzechów nie pamięta, ale z pewnością na tym nie koniec. Na dłużej natomiast zagrzała miejsce w Hiszpanii, Włoszech i kilku miastach Polski.

Obecnie stara się rozgrzać mroźną syberyjską tajgę. Doświadczeniami i przemyśleniami z różnych miejsc Mysz chciałaby się z Wami podzielić na tym blogu. Na razie większość notek będzie o Syberii, ale jak nastąpi przestój w interesie np. sesja (tfu tfu) to będzie trochę retrospektywy z cieplejszych krain. Tomska przygoda zaczęła się już ponad miesiąc temu więc początkowe zapiski również są archiwalne. Mysz ma nadzieję, że zainteresuje was opis świata zubożony o jeden zmysł - za to zaprawiony dużą dawką szaleju ;)