Celem kolejnego spaceru były znów okolice Lenina, ale tym razem
poszliśmy inną trasą, nieco na północ od akademika. Chcieliśmy przejść
przez dzielnice słynnych drewnianych domków i dojść do czegoś, co na
mapie jest oznaczone jako miejsce narodzin miasta. Domki drewniane
faktycznie są urokliwe. Mają misternie rzeźbione ramy okien, okiennice,
podokienniki, nadokienniki, narożniki oraz inne detaliki. Kiedy się
wchodzi w tę dzielnice to aż trudno uwierzyć że to środek, jakby nie
było, metropolii... Drogi są kręte, w większości pozbawione chodników a
czasem nawet asfaltu, przed każdym domem miota się na łańcuchu uwaga zła
sabaka i wszędzie śmierdzi obornikiem. Gdy doszliśmy do szumnie
nazywanego kolebką Tomska miejsca, zamiast jakiejś twierdzy, albo
chociaż jej pozostałości, których żeśmy się spodziewali, zastaliśmy
muzeum historii miasta w śmiesznym budynku z drewnianą wieżyczką, z
której okna wychyla się pluszowy Kozak. Całe muzeum otoczone jest
drewnianą palisadą rodem z Biskupina, ale wyraźnie świeższą :P. Potem
poszliśmy jeszcze nad rzekę, co jest nieodłącznym punktem każdej
wycieczki. Tym razem zeszliśmy nad samą wodę, tak że udało nam się
zamoczyć buty. Mała strata, bo i tak przez cały dzień padało. Nie była
to jednak gigantyczna ulewa raczej taki londyński kapuśniaczek. A na
ulicach powstały rwące rzeki, rozległe oceany i jeszcze jakieś rowy
mariańskie. Nie dziwię się, że w czasie roztopów jest tu podobno woda po
kolana, skoro z takim jednodniowym deszczykiem tutejsze ulice sobie nie
radzą. Zdaje się, iż nikt tu nigdy nie słyszał ani o odpływach ani o
studzienkach. W każdym razie wróciłam przemoczona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz