sobota, 25 stycznia 2014

Moczypięta, Trąbibrzuch, Pierożnik, Edukacjusz i inni.

Po raz pierwszy w dorosłym życiu, Mysz spotkała krasnale wiele lat temu, jadąc z pewnym Kłapouchem na festiwal Slot Art Fest. Czekając na PKS do Lubiąża, spacerowała po ul. Świdnickiej, gdzie wpadła na dwie, niewielkie figurki toczące kulki. Dziś już wie, że są to Syzyfki i wraz z Praczem, Rzeźnikiem i Szermierzem tworzą starszyznę plemienia wrocławskich krasnali, zaprojektowanych w 2005 r. przez wrocławskiego rzeźbiarza Tomasza Moczka. Jednak cała historia nadodrzańskich kumpli Śnieżki ma swoje początki dużo wcześniej. Po raz pierwszy pojawiły się na biskupińskich blokach pewnej sierpniowej nocy 1982 r. za sprawą Waldemara Fydrycha "Majora", lidera pomarańczowej alternatywy, który uznał, że najlepszą bronią w walce z socrealizmem, jest socsurrealizm, czyli ironia i groteskowe poczucie humoru. W  ponurym stanie wojennym oraz latach marazmu następującego po nim, Major wraz z kolegami organizował nietypowe happeningi, które miały na celu odczarować smutną, komunistyczną rzeczywistość, i pobudzić szarych ludzi do działania. Wyśmiewając braki w zaopatrzeniu sklepów w podstawowe środki higieniczne, pomarańczowi rozdawali przechodniom papier toaletowy, a przechodniniom podpaski. Chcąc oswoić srogich funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, rozdawali im kwiaty i cukierki. Krasnoludki pojawiły się początkowo jako jeden z wielu tego typu pomysłów. Figlarne skrzaty miały rozweselić bezkształtne plamy, którymi milicjanci pokrywali wywrotowe hasła: "precz z komuną", "solidarność" jakie pojawiały się nocami na murach miasta. Wroga ludowi agitacja słowna zasługiwała na zdecydowane działania, ale co zrobić z wizerunkami pomarańczowych krasnali? Zdezorientowani milicjanci nie mieli pojęcia, więc nie robili po prostu nic. Nie zauważywszy, na pierwszy rzut oka uderzającego podobieństwa do zaplutego karła reakcji, pozwolili im żyć na wrocławskich ścianach, nie podejrzewając, że tak szybko urosną w siłę. Wkrótce krasnoludek stał się symbolem ruchu Pomarańczowej Alternatywy. Jego członkowie pojawiali się na happeningach, ubrani w szpiczaste czapeczki, rozdając ulotki o wpływie krasnali na rozwój kultury i historii kraju, a przede wszystkim, ich znaczeniu dla rozwoju komunizmu (ostatecznie nie bez powodu noszą czerwone czapki). Największa z takich akcji zgromadziła aż 20 000 przebranych za krasnoludki aktywistów na ulicach Wrocławia.

Po upadku PRL Pomarańczowa Alternatywa rozmyła się w powodzi historii. Ponad 10 lat później, przypomniano sobie jednak o jej znaczeniu dla dziejów miasta, i w 2001 r. na ul. Świdnickiej postawiono pomnik "pomarańczowego krasnala". Chcąc stać się nowoczesnym, europejskim miastem, które oprócz starówki oferuje turystom coś wyjątkowego i niepowtarzalnego, Wrocław zwietrzył w krasnalach niezły biznes. Przez niecałe 10 lat od postawienia pierwszej piątki ulice zapełniły się małymi figurkami. Obecnie jest ich prawie 300. Dziś, wrocławskie krasnale posiadają własną stronę internetową w angielskiej, niemieckiej, rosyjskiej, czeskiej i hiszpańskiej wersji językowej ( www.krasnale.pl ) Miasto oferuje turystom wizerunki krasnali na koszulkach, kubkach, kieliszkach, kartkach, breloczkach i długopisach. Organizuje również gry miejskie i wycieczki szlakiem krasnali. A co na to Major? Podobno nikt go nigdy o zdanie nie zapytał. Wieść gminna głosi, że sprawa obiła się nawet o trybunały, ale sądząc po tym, że krasnali na ulicach przybywa, a o Majorze słuch zaginął, chyba niewiele wskórał.

Pierwsze krasnale pojawiające się w mieście, przypominały o zawodach niegdyś wykonywanych przez jego mieszkańców, jak: Kowal, Młynarz, Rzeźnik. Potem przybyli reprezentanci zajęć bardziej uniwersalnych: Śpioch, Listonosz, Turysta. Kiedy pojawiły się osobniki zaopatrzone w gadżety najbardziej współczesne z możliwych, jak przyssany do telefonu Dialogomir, wciąż było to jeszcze zabawne. Jednakże wkrótce krasnale stały się po prostu zwykłymi, skarlałymi reklamami lokali gastronomicznych, instytucji oraz firm. Nie dziwię się Majorowi, że trafia go szlag jak widzi, że przyprowadzone przez niego do miasta krasnale bezczelnie, co dnia zaprzedają się komercji. Te bardziej przyzwoite jak Gościnek przed hotelem Jasek, albo Hohelka* w barze Jacek i Agatka, trzymający na łapce patronów lokalu, przynajmniej zachowały normalne imiona. Niektóre bezwstydniki zaprzedały jednak nie tylko swój wizerunek, ale i dały się przechrzcić, np. Bartonik, reklamujący lodziarnie Barton, Waguś, warujący przy wejściu do biurowca Wago, Insertuś, osładzający życie informatyków z Insert, oraz parka strzegąca siedziby firmy Umar (dawna Fadroma), to Bumarek i Fadromka. Krasnale firmują nazwiskiem nawet sklepy, jak Selgroski taszczące worki pełne zakupów przez parking pod Selgrosem, albo Tescoma prezentująca piękny tasak przed wystawą, czy Suvenirek pod kioskiem z pamiątkami. Mysz, osobiście, za największy upadek krasnalskiej godności uważa Bernasia i Warchlasia, które imiona zawdzięczają nazwiskom dwóch stomatologów, których gabinet reklamują machając do przechodniów implantem i kleszczami. Na szczęście, nie wszystkie krasnale są tak zepsute. Niektóre propagują naprawdę szczytne idee, jak mieszkająca w dziecięcej klinice hematologi Marzenka, będąca twarzą fundacji "Mam marzenie". Krasnale wspierają swym autorytetem również naukę. Pod Instytutem Psychologii stoi Freudek, nad studentami prawa czuwa Paragrafek, a pod budynkiem nowej farmacji dyżuruje Diagnozjusz. Niektóre krasnale angażują się w promocję sztuki i kultury. Panoramik  (nie mylić z Panoramixem) reklamuje.. sami domyślcie się co. Pod Teatrem Muzycznym Capitol przycupnął Capitolek, a Współczesio zaprasza do Galerii BWA. Znaleźć można też krasnale politycznie zaangażowane, np. siedzącego w dolnośląskiej siedzibie SLD Inwigilusia zaopatrzonego w kajdanki i dyktafon. Niektóre krasnale są naprawdę rozrywkowe - do pijaństwa na Wyspę Słodową zaprasza  Piastosław*, a pod Kasynem Olimpic stoją: Pokerek, Hazarduś i Farciarz Pod szkołą tańca Jose Torresa natknąć się można natomiast na krasnale z dredami i saksofonem. Większość krasnali znajduje się na Starym Mieście i w jego najbliższej okolicy, ale parę wypuściło się na dalsze tereny, np.: Rycerz Jadwiżański, czuwający przy wejściu do Leśnickiego zamku, albo Latałek na lotnisku.

Krasnale zostały również wciągnięte do współpracy przy programie Wrocław Bez Barier. W czerwcu 2008 na ul. świdnickiej  stanęło trio: Wóskers, Ślepak i Głuchak autorstwa Marty Mirynowskiej. Mają przekonać mieszkańców i turystów, że niepełnosprawni są całkiem fajni. Akcja okazała się do tego stopnia skuteczna, że ktoś zapragnął mieć na własność laskę ślepaka, a Głuchaka to nawet w całości. Od tej pory, by zapobiec porwaniom, figurki zaopatrzono w nadajniki GPS, a patrolom policyjnym zlecono zwracanie pilnej uwagi na to, czy małym mieszkańcom nie dzieje się krzywda. Jednak wśród samych niepełnosprytnych zdania są podzielone. Niektórzy uważają, że miasto zamiast marnować pieniądze na tworzenie przeszkód w poruszaniu się po mieście, powinno przeznaczyć je na realną pomoc dla potrzebujących. Wywód na ten temat możecie przeczytać TUTAJ

Głuchak:


Ślepak i W-skers:


Na koniec, Mysz, chcąc być na topie, nie może nie zwrócić waszej uwagi na fakt, iż cała ta krasnalska mafia jest strasznie seksistowska. Po pierwsze, krasnalek jest zdecydowanie mniej, niż krasnali. Ponad to, nawet jeśli się pojawiają to przeważnie w stereotypowych pozach (Marysia pięknisia z lusterkiem) albo wykonując zawody tradycyjnie przypisywane kobietom (Przedszkolanka). Gender na pewno miałby coś do powiedzenia na temat tego szowinistycznego promowania ograniczonych ról społecznych kobiet.

 *wiem, wiem, wiem, moja mama znowu powie, że nie znam ortografii języka ojczystego, ale  tym razem będzie w mylnym błędzie, bo on naprawdę się tak nazywa.

** Piast to nazwa najpopularniejszego w tej okolicy piwa

sobota, 18 stycznia 2014

Mysz na polskim uniwersytecie

Co trzeba zrobić, żeby oceny uzyskane na zagranicznym uniwersytecie w czasie wymiany znalazły się w polskim indeksie? Odpowiedź wydaje się prosta. Bierzesz zaświadczenie z zagranicznego uniwersytetu, na którym są wypisane przedmioty wraz z ocenami, idziesz do swojego wydziałowego koordynatora, a on przepisuje te oceny do twojego indeksu. Tak przynajmniej było jeszcze parę lat temu, kiedy Mysz wróciła z erasmusa. Dziś, na szczęście, mamy Uniwersytecki System Obsługi Studentów, który wszystkim ułatwia życie i upraszcza wszelkie procedury, więc wygląda to tak:

Dzień pierwszy rano. Pełen dobrej wiary, nadziei i miłości, idziesz do swojego wydziałowego koordynatora z indeksem i  zaświadczeniem o uzyskanych ocenach. On odsyła Cię do wydziałowego informatyka, który drukuje Ci specjalny formularz, gdzie masz wpisać przedmioty realizowane na zagranicznym uniwersytecie. Następnie idziesz do koordynatora, który sprawdza, czy nie jesteś analfabetą, i czy poprawnie przepisałeś nazwy przedmiotów z jednej kartki na drugą. Jeśli okaże się, że udało Ci się podołać temu, bądź co bądź, niełatwemu wyzwaniu, koordynator stawia autograf i pieczęć pod formularzem. Wtedy możesz wrócić do pana informatyka, który po przestudiowaniu obu dokumentów i sprawdzeniu autentyczności podpisu stwierdza, że wszystko jest w porządku, korzystając ze swych nadludzkich uprawnień w USOS, otwiera decyzję, która umożliwi Ci wpisanie samodzielnie do systemu przedmiotów zrealizowanych na wymianie. Nie możesz tego jednak zrobić od razu, bo jakiekolwiek zmiany USOS zarejestruje po tzw. migracji danych, jaka odbywa się 2 razy na dobę 6.22 oraz 17.22, czyli za każdym razem poza godzinami pracy uczelni. Wieczorem, ku Twojemu zdziwieniu, okazuje się, że dane przemigrowały poprawnie i decyzja faktycznie jest otwarta, dzięki czemu możesz wpisać swoje przedmioty do systemu.

Dzień drugi  - idziesz do dziekanatu, aby jakaś przemiła pani po raz kolejny sprawdziła, czy nie jesteś analfabetą, i czy poprawnie przepisałeś nazwy przedmiotów z formularza do USOSa. Jeśli nie będzie miała zastrzeżeń, kliknie OK, dzięki czemu, przy odrobinie dobrej woli, będzie mogła Ci wygenerować kartę egzaminacyjną. Po drodze oczywiście modlisz się, żeby poranna migracja również odbyła się bez zakłóceń, co w raczkującym dopiero systemie nie jest oczywiste. Jeśli masz szczęście, zaledwie po kwadransie oczekiwania panie zapytają "w czym mogłyby Ci pomóc" i możesz się już dowiedzieć, że jedyna pani, która ma odpowiednie prerogatywy do klikania sakramentalnego OK właśnie poszła do archiwum i może będzie za godzinę, a może za dwie, więc proszę poczekać, albo wrócić jutro. Jeśli masz dużo asertywności, jako i Mysz posiada, możesz ponegocjować i trochę litością: "no wie pani ja przyjechałam aż z Lublina i zaraz muszę wracać", a trochę pochlebstwem: "przecież to tylko trzeba zaakceptować, na pewno pani świetnie sobie z tym poradzi", możesz  nakłonić sympatyczną panią do współpracy i po pół godzinie stać się już szczęśliwym posiadaczem karty egzaminacyjnej.

Dzień trzeci: jedziesz do wydziałowego koordynatora, który przepisuje oceny z przywiezionego z zagranicy zaświadczenia do polskiego indeksu,  oraz na świeżutką kartę egzaminacyjną. Potem już tylko jedziesz do dziekanatu, składasz indeks i czekasz, aż sympatycznym paniom akurat skończy się kawa i wyciągną zalegające indeksy, by podstemplować na nich zaliczenie roku, co najprawdopodobniej nie nastąpi przed upływem miesiąca, a może i dwóch.

środa, 15 stycznia 2014

Rejs sylwestrowy - part 3

Jeśli kiedykolwiek na waszą łódkę będzie chciała wejść jakaś Panda z parasolką, to jej nie pozwólcie. Zły Bosman twierdzi, że  to właśnie temu towarzystwu zawdzięczaliśmy mokrą aurę, która prześladowała naszą wachtę. Przedostatni dzień rejsu, kiedy przez bite 4 godziny mokliśmy brasując i klarując żagle, był rekordem. Deszcz do tego stopnia wypłukał nam móżdżki, że prześcigaliśmy się w wymyślaniu ciepłych słów, jak: koja, prysznic, śpiwór i rosołek, a potem było już tylko gorzej, bo zaczęliśmy śpiewać: „White christmas”, „Let it snow”, „O Tannenbaum”, a skończyliśmy na „Dulok” ze „Shreka”, który stał się niekwestionowanym hymnem naszej wachty. Efekt był taki, że jak  dopłynęliśmy do Antibes, to  większość naszej zmokniętej wachty wolała grzać kupry wśród ciepłych słów, niż zejść na ląd.

Ostatnim portem do którego zawitaliśmy było San Remo, czyli włoskie Opole (oczywiście nie chodzi o to że nic tam nie ma, tylko że odbywa się tam najstarszy włoski festiwal muzyczny).

Po tygodniu wyczekiwania, Mysz w końcu spełniła swoje kulinarne fantazje, czyli zjadła pyszną pizzę i Tiramisù. Udało się również wygospodarować parę godzin na spacer po starym mieście, które, jak większość włoskich starych miast, jest położone na górze, pełne krętych uliczek, bram, zaułków, 


schodów i fontann. Co ciekawe, były też uliczki kryte z jakimiś kamiennymi konstrukcjami o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu.




Po zdobyciu szczytu, podziwialiśmy piękną panoramę i miejscowe sanktuarium.



Deszcz i wiatr nas wprawdzie goniły, ale nie dogoniły. Naprawdę pokazały na co je stać następnego dnia, w trakcie końcowego apelu, kiedy to rozdawanie opinii zostało przerwane nagłą ewakuacją pod pokład w celu ochronienia ważnych papierów przed rozpuszczeniem w ulewie.

Wszystko się jednak dobrze skończyło.  Wesoły autokar uwiózł w siną dal zwierzyniec, który po raz kolejny mógł wznieść toast za cudowne ocalenie i obejrzeć „Przygody Krecika”, odcinek 6.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rejs sylwestrowy - part 2 (Monaco)

Najstarsi górale twierdzą, że port handlowy był tu już za czasów fenickich, ale impreza zaczęła się rozkręcać dopiero na początku XIII w., kiedy  to Genueńczycy zbudowali na skale potężną fortecę. W tymże czasie, w państwach włoskich rozgorzał spór między gwelfami uważającymi, że papież jest bardziej cool od cesarza, a gibelinami uważającymi wprost przeciwnie. Gdy pod koniec stulecia w Genui cesarskie było na wierzchu, większość przezornych gwelfów dała nogę, w tej liczbie Francesco Grimaldi alias Malizia*. Na początku 1297 r. udał się do Monaco. Tam, ukrywszy pod mnisim habitem broń, wkręcił strażników, że jest ubogim franciszkaninem wędrującym po prośbie, a kiedy naiwniacy wpuścili go do środka, Franki Furbo wyciął ich w pień faktycznie przejmując władzę nad twierdzą i symbolicznie zakładając nowe państwo, gdzie jego potomkowie panują do dziś. Grimaldi szczycą się faktem, iż są najstarszym, panującym nieprzerwanie rodem w Europie. Po prawdzie to rewolucja Francuzka do spółki z korsykańczykiem Bonapartem zafundowali im ćwierćwieczne wakacje, ale czymże jest 25 lat, wobec ponad siedmiuset. Przez wieki Monaco to kurczyło się, to rozrastało. Było najpierw protektoratem hiszpańskim, potem sardyńskim aż skończyło jako państwo teoretycznie niezależne, choć połączone unią celną z Francją, która również kontroluje jego politykę zagraniczną.

Obecnie, księstwo składa się z jednej góry o powierzchni ok. 2 km2, zamieszkanych (przynajmniej teoretycznie) przez 32000 rezydentów. Dla bezpieczeństwa śmietanki europejskiej, w mieście zainstalowanych jest aż 30000 kamer czyli niemal każdy ma swoją własną. Księstwo ma granice długości 4.4 km i wybrzeże długości 4.1. Posiada aż 2 km torów kolejowych w całości schowanych pod  górą oraz aż 50 km dróg. Nie wiem gdzie im się to mieści. Może dwupasmówki liczą się podwójnie. Językiem urzędowym jest francuski, choć istnieje też ponoć język monegaski.

Daty, które rozsławiły Księstwo Jednej Góry to:

1863 - książę Charles III powołał do życia słynne Kasyno, a 3 lata później powstaje najbardziej znana dzielnica Monaco, Monte Carlo, nazwana tak na cześć światłego księcia.



Iluminacja przed kasynem:

W 1869 roku zniesiony został w Księstwie podatek dochodowy

1956 - książę Rainier III poślubił gwiazdę Hollywood Grace Kelly, którą poznał rok wcześniej na festiwalu w Cannes (daleko nie miał).

1982 - księżna Grace  zginęła w wypadku samochodowym, podobno trafił ją szlag wywołany kłótnią z krnąbrną, najmłodszą pociechą Stefanią.

Podobnie jak na zeszłorocznym rejsie, akurat mysiej wachcie przypadło szczęście przygotowania, (przynajmniej częściowo) kolacji sylwestrowej. Nasza nadgorliwa pani oficer zaczęła piec ciasta już dwa dni wcześniej. Ponieważ wieczerza sylwestrowa miała być suta, to zamiast obiadu Kapitan zarządził lekki lunchyk, na  który zrobiliśmy prawdziwą, polską pizze (grubość ciasta co najmniej 2 cm). Była to chyba najbardziej  masowa produkcja pizzeryjna, w jakiej brałam udział.



Wieczorem impreza toczyła się na dwa fronty: żywieniowy w mesie oraz taneczny w tzw. klasie. Jest to niewielkie pomieszczenie, gdzie zazwyczaj absolutnie nie ma wolnej przestrzeni, tym razem dzięki uprzejmości Złego Bosmana, który rękami wachty bosmańskiej rozkręcił znajdujące się tam stoły, przestrzeni zrobiło się aż niewiele, i tak powstał parkiet. Bal był, przynajmniej teoretycznie, kostiumowy.  Możecie zgadywać trzy razy za kogo była przebrana Mysz, a dla tych którzy nie zgadli zdjęcie:

Nie macie pojęcia jak trudno jest kupić czerwoną sukienkę w białe kropeczki. Mysz na szczęście jest kreatywna i zręczna, więc przy pomocy białego papieru, nożyczek i taśmy dwustronej przerobiła zwykłą, czerwoną sukienkę w czerwoną sukienkę w kropeczki. Problem był tylko taki, że taśma okazało się mało trwałym spoiwem i Mysz wszędzie zostawiała ślady swej obecności. Jak była to ściana, albo stół to pół biedy, ale koszula obcego mężczyzny? Zero prywatności, a przecież paparazzi czają się wszędzie i jeszcze te 30000 kamer. Ostrzegam na przyszłość, nie popełnijcie tego błędu.

O północy książę Albert zafundował nam fajerwerki. Były niezłe, ale oczywiście nie tak spektakularne jak te, które Mysz dostała na urodziny.

Po trwających niemal godzinę życzeniach (nie tak łatwo się wyściskać i napić z pół-setką ludzi) wybraliśmy się na rekonesans, by zobaczyć jak bawi się ta lepsza część świata. Było tłoczno i gwarno, ale w przybliżeniu wyglądało to jak pierwsza lepsza fiesta w Barcelonie. Pewnie crème de la crème  jednak bawił się gdzieś w podziemiach.



Na spacer noworoczny Mysz wybrała się z Kotem Przewodnikiem i Złym Bosmanem, który jako stały bywalec oprowadził nas dokładnie i szczegółowo.

Panorama portu:

Monte Carlo, jak sama nazwa wskazuje, składa się głównie z góry. Przez dość uroczy park można wspiąć się na stare miasto w centrum którego stoi książęcy pałac.

Na dziedzińcu jest pomnik Francesca Grimaldiego, postawiony mu w siedemsetną rocznice bohaterskiego wyrżnięcia załogi fortecy, oraz mnóstwo armat. Przy armatach leżą stosy kul pospawanych ze sobą, żeby nikomu nie przyszło do głowy oddać salwy honorowej. 

Zajrzeliśmy też do katedry św. Mikołaja, gdzie pochowana jest cała dynastia Grimaldich. Poza obrzydliwymi, nowoczesnymi organami, kościół prezentuje się całkiem ładnie, zdecydowanie przedkładając surową elegancję nad barokowe, czy renesansowe, tandetne zdobnictwo.

W drodze powrotnej odwiedziliśmy też ogród z kaktusami.



Takiego mam w domu tylko nieco mniejszego.

Kilka pomników:



Oraz żółtą łódź podwodną stojącą  przed oceanarium:



Na koniec, wśród portowych kramów, Mysz spotkała kuzyna. Na szczęście był bardziej fotogeniczny niż ten z Krasnojarska.

*przebiegły

niedziela, 12 stycznia 2014

Rejs sylwestrowy - part 1

Z góry uprzedzam, że ponieważ wiem, iż większość czytelników niniejszej strony to raczej szczury lądowe, a nie wilki morskie to w swojej relacji skupię się na aspektach turystycznych. Jeśli kogoś  interesuje ilość godzin na żaglach, na silniku i na kotwicy, siła wiatru i wysokość fal oraz inne pierdoły,  to niech da znać. Postaram się załatwić wyciąg z dziennika :P

Zaczęło się od tego, że Mysz zapomniała kupić sobie ubezpieczenie, a potem było już tylko lepiej.  Na szczęście, w dzisiejszej erze cyfryzacji, udało się to zorganizować zdalnie. W autokarze Mysz spotkała paru starych znajomych, np.: Pandę Geografkę, oraz nawiązała mnóstwo nowych znajomości z pogoriowym zwierzyńcem, w tym ze swoją przyszłą panią starszą wachty.

Po bardzo ciężkiej nocy w autokarze… dotarliśmy do Genui. Ponieważ nasza królowa mórz i oceanów zacumowała  w porcie Genova il Zaduppio, a nie tam, gdzie zwykle, w centrum, Mysz tym razem nie pogapiła się ani na oceanarium, ani na statek Polańskiego, ani nawet na tyranozaura z opon samochodowych. Nie doszła więc też do skutku obiecana rok temu przez Kota Przewodnika wyprawa na łyżwy, ale jeśli myśli, że mu się upiecze, to jest w mylnym błędzie. Ostatecznie za rok też jest sylwester.

Po krótkim przeszkoleniu w zakresie jak należy wyskakiwać za burtę i które czekolady w razie ewakuacji zabrać, ruszyliśmy w drogę.

Jak to zwykle na Pogorii bywa, załoga została wzbogacona o dwa pizzojady. Miały być Włoszki, które po bliższych oględzinach okazały się Włochami, a po jeszcze bliższym Rumunami. (dobrze, że nie kradli zamiast dawać). Nasi goście, jak wszyscy szanujący się Italiańcy, mówili jedynie w swoim najpiękniejszym języku świata. Mysz zatem awansowała na podręcznego tłumacza.

Wyruszyliśmy w niedzielę. Mimo, iż prawie nie było wiatru to połowa  naszego zwierzyńca poległa na polu chwały już w czasie pierwszej wachty nocnej. Mysz admiralnie uważa, że choroba morska jest zdecydowanie przereklamowana, więc jej nie ulega i podczas gdy niektórzy zwracali Neptunowi co jego, Mysz oglądała sobie piękne gwiazdki nad masztami z krótkimi przerwami na brasowanie*, średnio co pół godziny.

Jak wiadomo, myszy najchętniej gnieżdżą się w spiżarniach lub ich bliskim sąsiedztwie. Dlatego też, poza wachtami, najczęściej można było spotkać Mysz w kambuzie**, gdzie udawała, że pomaga, a najczęściej podżerała udając, że wierzy, iż robi to w sposób niezauważony. (Efekty? Już nie mieści się w ciuchy kupione przed świętami). Mysz bardzo lubi prace kuchenne, zwłaszcza tak zwaną fazę wstępną, czyli projektowanie, pozostawiając profesjonalistom wykonanie swoich pogrzanych pomysłów jak zupa marchewkowo-pomarańczowa, albo  sałatka pomarańczowo-orzechowa.

W poniedziałek dotarliśmy do pierwszego portu, czyli Cannes.



Mysz oczywiście musiała sprawdzić, czy czerwony dywan jest aby na pewno wygodny i czy śnieżek na choinkach jest naprawdę taki sztuczny, na jaki wygląda. Ostatecznie stać by ich chyba było na mrożone od środka choinki utrzymujące na sobie prawdziwą, białą pierzynkę.

Przyłożyła również łapkę do odcisku kończynki Sharon Stone, ale akurat wtedy Kotu Przewodnikowi skończył się film w aparacie, więc dokumentacji brak. 

Po półgodzinnym windowshopingu gdzie jeden rękaw od sukienki był więcej wart niż zawartość wszystkich mysich szaf, stwierdziliśmy, że tego się nie da znieść na trzeźwo. Kupiliśmy pyszne wino różowe (1.45 euro za butelkę) i ruszyliśmy na podbój starego miasta, które okazało się całkiem ładne, stromouliczkowe, kamienne i porośnięte bluszczem. Trafiła się nawet jakaś  punkowa brama. Pić wino w bramie w Cannes, to chyba nawet bardziej hipsterskie, niż przyjść z własną maszyną do pisania do starbaksa, tak myślę.

Potem trafiliśmy na jarmark świąteczny, gdzie było mnóstwo super fajnej chińskiej tandety, której wartość artystyczną niewątpliwie podnosiło niedalekie sąsiedztwo firmowych butików Gucciego i Chanel. Jeśli chodzi o świąteczną dekorację miasta to muszę przyznać, że Francuzi biją Rosjan na głowę swoimi świetlistymi

Choinkami:



Mikołajami i Kubusiami Puchatkami:



Urocza jest też prezentowana pod ratuszem cukierkowa wizja Francji:



Oraz Unii Europejskiej:

Na koniec Mysz jeszcze pomoczyła nóżki w Morzu Śródziemnym (po raz pierwszy i zarazem ostatni w 2013 r.)