poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Z wizytą u Fernanda Pessoi

Tworzący w nurcie modernizmu, ale zdecydowanie wykraczający poza jego ramy, Fernando Pessoa jest uważany nie tylko za najwybitniejszego poetę portugalskiego XX w., ale i za jednego z najważniejszych poetów współczesnych na świecie. Bogactwo  i różnorodność pozostawionej przez niego spuścizny literackiej  (ok. 27 000 stron rękopisów) przedziwnie kontrastuje z  ubóstwem i przeciętnością jego realnej egzystencji. 

Pessoa urodził się  w 1888 r. w Lizbonie i tamże  zmarł w 1935 r.  Nie oznacza to jednak, iż przez całe życie nie opuszczał rodzinnego miasta. Gdy w wieku 5 lat został osierocony przez ojca, matka dość szybko pocieszyła się w ramionach portugalskiego konsula w Durbanie, tam też przyszły poeta spędził swoje dzieciństwo i młodość wracając do Lizbony dopiero w  1905 r. Nad Tagiem spędził ponad 30 lat pracując jako drobny księgowy. Choć brał aktywny udział w ówczesnym życiu literackim (współtworzył czasopismo "Orfeu") to jednak jego życie było zupełnie pozbawione burzliwych przeżyć, tak typowych dla jego francuskich czy amerykańskich rówieśników. 

Co może zrobić nieprzeciętnie wrażliwy poeta wiodący do bólu zwyczajny i nudny żywot urzędnika? Oczywiście stworzyć w swej twórczości rzeczywistość alternatywną. Pessoa jednak nie poprzestał na jednej, lecz wykreował ich dziesiątki. Każda z nich była związana z jakimś jego alterego, które nazywał heterenimami. Każdy z nich został przez autora wyposażony w szczegółową biografię, zawód, zainteresowania, cechy wyglądu i charakteru, styl  pisarski, poglądy filozoficzne, wrażliwość estetyczną oraz przekonania polityczne. Niejednokrotnie rzeczywistości te przenikały się, tworząc niezwykle zagmatwaną układankę. Jak złożona była to konstrukcja, niech zaświadczy  fakt, iż dwa z jego ważniejszych heteronimów: tęskniący za monarchią lekarz Ricardo Reis oraz nihilistyczny inżynier Alvaro de Campos uważały trzeci, stoickiego obserwatora świata, Alberta Caeirę za swojego mistrza.

Żeby lepiej zapoznać się z życiem i twórczością Pessoi, Mysz postanowiła wybrać się do jego muzeum. Znajduje się ono w dzielnicy Campo Ourique, w domu, gdzie poeta spędził ostatnich 15 lat swego życia. Casa museu Fernando Pessoa to nie tylko muzeum, ale prężna instytucja kulturalna prowadząca badania naukowe i organizująca warsztaty edukacyjne. Budynek ma 4 kondygnacje, ale wystawiona w nim ekspozycja jest niewielka. Na najwyższym piętrze znajduje się tzw sala multimedialna, gdzie na ekranie dotykowym można zapoznać się z niesamowicie drobiazgowo opisanym życiorysem Pessoi łącznie z datami urodzin jego kuzynów albo przeprowadzek jego sióstr. Na ścianach wiszą naturalnej wielkości sylwetki poety w różnych odsłonach, ale zawsze z nieodzownym  kapeluszem. Są one wycięte z tektury, więc przynajmniej coś można macnąć. W pokoju obok znajduje się  zdygitalizowana, osobista biblioteka Pessoi, gdzie można  obejrzeć  różne podpisy jego samego oraz jego heteronimów (w sumie jest ich około tysiąca), albo przejrzeć książki z notatkami poety na marginesach. Można spróbować swoich sił w grach pessoanskich. W jednej z nich  trzeba uzupełnić pojawiający się na ekranie wiersz, a w innej,  sterując postacią Fernanda, złapać wyskakującą z okna Ofelię. Najprzyjemniejszy jest pomalowany na granatowo pokoik, gdzie można  zapaść się w miękkich fotelach i posłuchać lecących z głośników wierszy Pessoi  na zmianę po angielsku i portugalsku. Żeby było śmiesznie, to nie są te same wiersze. Piętro niżej znajduje się sala konferencyjna, w której  pod oknem w niewielkich gablotkach wystawione są drobiazgi należące do poety, jak: pudełko zapałek, papierośnica, łyżeczka, okulary, czy chusteczka. Na pierwszym piętrze zwiedzić można natomiast pokój poety z pełną popielniczką przy łóżku (podobno palił 80 papierosów dziennie) oraz śmietnikiem pełnym zgniecionych papierów. Na parterze ulokowała się  słynna biblioteka. W jej zasobach znaleźć można nawet   "Księgę Niepokoju" po polsku oraz sklep z pamiątkami, gdzie Mysz stała się wielką atrakcją.





Jedną z najsłynniejszych książek Pessoi i jedyną wydaną za jego życia jest "Messagem" ("Przesłanie"). W roku 2015 minęło dokładnie 80 lat od jej publikacji, co stało się inspiracją dla bardzo ciekawego przedsięwzięcia. Młody grafik Bruno Brites, laureat olimpiady brajlowskiej* zaprojektował wydanie  "Messagem" w braille'u. Książka została wydana w nakładzie 30 sztuk. W świecie niewidomych słowo drukowane jeszcze szybciej ustępuje miejsca książce cyfrowej niż wśród osób widzących. Książki brajlowskie są wielkie, nieporęczne i nie mają żadnej wartości estetycznej. Brites chciał to zmienić i stworzył książkę, która pozwoli niewidomemu czytelnikowi poczuć do niej sympatię jako do przedmiotu. Książka  nie wygląda jak typowe wydawnictwo braillowskie. Obłożona jest korkiem, a  na okładce umieszczony jest ceramiczny panel odzwierciedlający graficzny wygląd oryginalnej okładki. W środku znajduje się wersja zarówno wydrukowana w braille'u, jak i w czarnodruku, dzięki czemu z jednego egzemplarza mogą razem korzystać widzący i niewidzący czytelnicy. Pani w muzeum była niesamowicie podjarana obecnością Ślepej Myszy, gdyż miała wreszcie pierwszego klienta dla swego skarbu. Z tego zachwytu zaczęła zdejmować z półek także inne, przeznaczone na sprzedaż pamiątki. W ferworze  pokazywania wdrapała się nawet na drabinę żeby ściągnąć  siedzącego Ferdynanda z papermache za jedyne 150 euro.

* Portugalski związek niewidomych organizuje co roku olimpiadę czytania Braille'a. Niewidomi uczestnicy są podzieleni na trzy kategorie wiekowe. Istnieje także dodatkowa kategoria dla osób widzących. Wszyscy mają się popisać umiejętnością czytania braille'a niezależnie od tego czy widzą czy nie. Bruno Brites należał oczywiście do tej ostatniej kategorii, a udział w konkursie zainspirował go do zrobienia czegoś dla kreciego czytelnictwa.

środa, 15 kwietnia 2015

Graça

Mysz mieszka w zasadzie na granicy dzielnic Anjos i Graça. Pierwsza z nich, choć ma ciekawy, imigrancki klimat, nie posiada żadnych wybitnych atrakcji turystycznych, o których warto by się rozpisywać. Zupełnie inaczej jest w przypadku Graçy. W większości przewodników jest ona albo pomijana, albo kwitowana kilkoma zdaniami na temat tarasów widokowych i kościoła Graça. Jak krzywdzące jest to uproszczenie przekonała się Mysz już na pierwszym spacerze.

Graça, ze swoimi obdrapanymi kamienicami, pokrytymi azulejos i grafiti, nieco przypomina charakterem Alfamę, ale chodniki są tu szersze. Z powodu braku słynnych zabytków oraz barów fado, niemal nie występuje tu typowy element alfamskiego krajobrazu, to jest tłum turystów. Zobaczyć go można jedynie na punktach widokowych, albo za szybą przejeżdżającego przez Graçę słynnego tramwaju nr 28.

Najbliższą mysiej kwatery atrakcją turystyczną jest taras widokowy Miradouro da Nossa Senhora do Monte. Jest to bardzo przyjemne miejsce, gdzie w cieniu drzew można wypić przyniesione ze sobą wino z widokiem na górujący nad miastem zamek i na płynącą dołem rzekę. Na murku otaczającym taras, ułożone są z azulejos mapki, pomagające zrozumieć co w danym momencie oglądamy. Tuż przy tarasie znajduje się kościółek Capela de Nossa Senhora da Monte. Pierwsza budowla pod tym wezwaniem została wzniesiona w 1147 r., to jest zaraz po odbiciu Lizbony z rąk Maurów przez pierwszego króla Portugalii, Alfonsa I Zdobywcę. Znajdowała się na miejscu zwanym Monte de São Gens, gdyż pierwszy biskup Lizbony, São Gens, zginął tam męczeńską śmiercią. W kościółku umieszczone zostało krzesło świętego, które, wg tradycji, siadającym na nim ciężarnym kobietom gwarantuje poród łatwy, szybki i przyjemny. Podobno sprawdziła to na własnej skórze królowa Maria Anna Austriacka, żona króla João V, panującego w XVIII w.

W trakcie trzęsienia ziemi z 1775 r. kościołek uległ niemal całkowitemu zniszczeniu, ale cudowne krzesło ocalało. Nową świątynię odbudowano trochę wyżej i teraz znajduje się tuż przy tarasie widokowym.

Idąc dalej trafimy na kolejny punkt widokowy: popularnie zwany Miradouro da Graça od znajdującego się tam kościoła i klasztoru Graça. Oficjalnie taras jednak nosi imię słynnej poetki narodowej o jakże portugalskim nazwisku Sophia de Mello Breyner Andresen. Podobno było to jej ulubione miejsce. Potrafiła tam przesiadywać godzinami, zbierając natchnienie lub tworząc.

Kościół i klasztor Graça, czyli po portugalsku Igreja e Convento da Graça, flankowane są przez niewielki parczek z sympatycznym jeziorkiem pośrodku noszący, jak nietrudno odgadnąć, nazwę: Jardim do Convento da Graça. Średniowieczny klasztor, opuszczony przez Augustynów, jest obecnie użytkowany przez portugalską armię. Kościół jednakże można zwiedzić i warto to uczynić, gdyż ma bardzo ładnie zdobione wnętrze. Wg legendy, wizerunek Nossa Senhora da Graça ukazał się w 1362 r. rybakom w Cascais na wyciągniętych przez nich z morza sieciach. Matka Boska miała też przepowiedzieć Królowi João I zwycięstwo w bitwie pod Aljubarrota. W podzięce za to, co roku odbywają się tam procesję w jej rocznice.

Zdaniem Myszy, największą atrakcją dzielnicy jest, zupełnie pomijana w przewodnikach, Estrela d'ouro (Złota Gwiazda). Mało kto o niej wie, więc można w centrum Lizbony nacieszyć się spokojem, śpiewem ptaków i obserwacją powolnego życia mieszkańców. Trafiwszy na jej trop przypadkiem, Mysz zafascynowała się tym miejscem i przeprowadziła prywatne śledztwo w celu ustalenia co, kto, kiedy, jak i dlaczego. Ustaliwszy historię i okoliczności powstania Gwiazdy, Mysz jest z siebie bardzo dumna i uważa ją za swoje prywatne odkrycie turystyczne.

Wystarczy zaraz na początku głównej ulicy rua da graça skręcić w prawo by cofnąć się o sto lat.

Ułożony z azulejos i zwieńczony złotą gwiazdą napis na ścianie kamienicy, informuje nas, iż wkraczamy do dzielnicy Estrela d"ouro wybudowanej w 1908 r. na polecenie Agapita Serry Fernandesa. Był on, pochodzącym z Galicji* potentatem przemysłu cukierniczego. Wzbogaciwszy się początkowo na produkcji ciasteczek dla portugalskiej armii, zasłynął następnie jako właściciel eleganckiej restauracji Estrela d'Ouro na rua da Prata w dzielnicy Baixa, odwiedzanej chętnie przez możnych tego świata, gdyż maleńkie pokoiki, w jakich się jadało, gwarantowały dyskrecję im i zapraszanym przez nich gościom. Agapito należał do niewielkiego, ale zacnego grona fabrykantów oświeconych. Podobnie jak Eusebi Guel w Katalonii, rozumiał on, że robotnicy nie są jedynie bardziej ruchomą i wadliwą niż inne częścią maszyny w fabryce. Dbał o nich i starał się zapewnić im godziwe warunki egzystencji. Tak narodził się pomysł zbudowania dla nich osiedla mieszkalnego. Zadanie to Agapito zlecił swemu nadwornemu architektowi, Manuelowi Joaquimowi Norte Juniorowi.

Nazwa dzielnicy pochodzi od głównego motywu dekoracyjnego, czyli gwiazdy. Znajdziemy ją, ułożoną z azulejos, w portalach nad drzwiami, wkomponowaną w bruk na chodnikach, kryje się wśród metaloplastycznych dekoracji balkonów a nawet zdobi pordzewiałe skrzynki pocztowe. Estrela d'ouro jest niewielka. Składa się zaledwie z trzech uliczek noszących imiona ukochanych kobiet Agapita, czyli dwóch córek: rua Rosalina i rua da Virgina, oraz żony: rua Maria Josefa. Budynki są niskie. Posiadają jedynie parter i pierwsze piętro. Nie mają klatek schodowych, lecz zewnętrzne galeryjki, z których wchodzi się bezpośrednio do każdego mieszkania. W sumie dzielnica mieści ich zaledwie 120.

W centrum dzielnicy znajduje się tzw, vivenda Rosalina, czyli dawna siedziba Agapita i jego rodziny. Przestronne patio z poprzecinanym mostkami jeziorkiem pośrodku i małą kaskadową fontanną (oczywiście ozdobioną gwiazdami) otoczone jest przez budynki mieszkalne. Agapito miał też do dyspozycji własną kapliczkę i ogród, które stoją tam do dziś. W kapliczce odbywają się msze, a w ogrodzie kwitną piękne kamelie i sterlicje, pośród których króluje figurka Matki Boskiej. Po śmierci, miasto wywłaszczyło rodzinę Serra Fernandes i sprzedało nieruchomość bractwu religijnemu Casa da Nossa Senhora da Victoria, które do dziś prowadzi w tym miejscu dom spokojnej starości. Atmosfera jest tam sielska a ciszę i spokój zakłócają jedynie ptaki. Wejście na teren obiektu jest otwarte. Jeśli zechcemy przejść się pod oplecioną przez glicynie pergolą albo podziwiać obtłuczone azulejos na murze, nikt nie będzie na nas krzywo patrzył, a wygrzewający się na tarasach staruszkowie sympatycznie się do nas uśmiechną. Aż przyjemnie się starzeć w tak pięknych okolicznościach przyrody

Kiedy z Mysią współlokatorką błądziłyśmy pośród gwiezdnych uliczek, jedna z mieszkanek dzielnicy spontanicznie się z nami przywitała, a potem sama z siebie zaczęła opowiadać jej historię. Widać, że ludzie tam nieczęsto widują turystów, więc jeszcze nie zdążyli zmęczyć się ich widokiem. Wręcz przeciwnie, widząc profesjonalny sprzęt fotograficzny, który towarzyszył nam w spacerze, podpowiadali, gdzie musimy pójść i co koniecznie uwiecznić na zdjęciach.

Złośliwi twierdzą, iż Agapito obrał na swój znak firmowy gwiazdę, gdyż miał na głowie kukuryku w tym kształcie. Bardziej prawdopodobne jest jednak, iż przemawiały przez niego uczucia patriotyczne. Pięcioramienna gwiazda jest bowiem jednym z głównych symboli Galicji. Figuruje na przykład na jej fladze.*

Agapito był mecenasem nie tylko architektury ale i nowinek technologicznych. Z wizyty na wystawie światowej w Paryżu w 1900 r. wrócił zafascynowany kinematografem. Postanowił przeszczepić wynalazek na grunt portugalski. Zlecił swojemu nadwornemu architektowi budowę kina i ostatecznie w 1929 r. Royal Cine przy Rua Graça otworzyło podwoje dla widzów. To właśnie tam odbyła się pierwsza w Portugalii projekcja filmu dźwiękowego. Obecnie w budynku znajduje się Pingo Doce* Jego fasada z obowiązkową gwiazdą przetrwała do dziś w stanie nienaruszonym. Niektóre elementy wnętrza takie jak schodki i galeryjki też zdradzają dawne przeznaczenie budynku.

* Nie chodzi tu oczywiście o okolice Lwowa i Krakowa, lecz o krainę na północnym-zachodzie Hiszpanii ze stolicą w Acoruñi i słynnym sanktuarium Santiago de Compostella. Ponieważ region ten jest dość biedny, jego mieszkańcy często emigrowali by dorobić się za granicą. Tak stało się w przypadku rodziców Fidela Castro lub założyciela sieci sklepów Zara.

** Nazwa Santiago de Compostella pochodzi podobno od łacińskiego określenia Campus Stellae oznaczającego gwiezdne pole, gdyż to właśnie cudowna gwiazda wskazała biskupowi Teodomirowi w 813 r. grób apostoła Jakuba starszego, który od tej pory stał się jednym z głównych celów pielgrzymek w Europie.

***Nie powinni się zatem zżymać obrońcy Kina Femina. Jak widać Biedronka korzysta z wypróbowanych już w ojczyźnie przez grupę Jerónimo Martins wzorów recyklingu kultury.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Strajki

Niewątpliwie ulubionym sportem Portugalczyków jest strajkowanie.

Najczęściej zdarzają się strajki metra. Od kiedy Mysz mieszka w Lizbonie, to jest od początku lutego, odbyły się aż 3. Jak dotąd były one dość humanitarne, to znaczy trwały od 6.30, do 9.30 rano. Dodatkowo uruchamiano na ten czas specjalne autobusy, kursujące po trasach wyznaczanych przez linię metra.

W przyszłym tygodniu ma być jednak strajk nie dość, że całodniowy, to obejmujący wszystkie środki transportu miejskiego. Pech chciał, że akurat tego dnia przyjeżdża Mysia koleżanka. Jedyną opcją wydostania się z lotniska będzie dla niej taksówka. Rozwiązanie takie nie należy do najtańszych. Ciekawe, czy taksówkarze nie mają przypadkiem jakiegoś lobby we władzach związkowych lizbońskiego przedsiębiorstwa komunikacyjnego i to nie oni wymuszają te strajki.

Obecnie, przez 5 dni (od wielkiego czwartku do poświątecznego poniedziałku), strajkują pociągi i to zarówno podmiejskie jak i krajowe. W związku z tym tysiące turystów, które nawiedziły Lizbonę z okazji Wielkiejnocy nie może wybrać się nigdzie poza nią i kłębi się w mieście.

W tyle za innymi środkami transportu nie pozostają samoloty. Przez ostatnie dwa miesiące były co najmniej 2 strajki na lizbońskim (nie wiem jak na innych) lotnisku. Chłopak mysiej współlokatorki przyjeżdżał z Włoch do Lizbony w tym czasie dwa razy i miał takie szczęście, że za każdym razem wpasowywał się w ten strajk idealnie i na miejsce docierał z pół-dniowym opóźnieniem.

Znajomi Portugalczycy opowiadali, że najcięższe do przetrwania są jednak strajki kierowców ciężarówek. Pozbawione dostaw sklepy oferują klientom jedynie niepsujące się produkty zalegające w ich magazynach, jak np.: papier toaletowy, mydło, czy ocet. W starszych czytelnikach może to budzić miłe wspomnienia z dzieciństwa, przypominam jednak, że żyjemy w Unii Europejskiej XXI w. Jedynymi, którzy nie brali udziału w strajku, bo bali się swego pracodawcy, byli kierowcy obsługujący sklepy Pingo Doce, czyli, należące do grupy Jerónimo Martins, odpowiedniki naszych Biedronek. To chyba nie wymaga komentarza. Podobno ciężarówki dowożące towar do Pingo Doce jechały w eskorcie policji, która miała ich bronić przed atakami ze strony pozostałych strajkujących.

Podsumowując, wszystkim wybierającym się do Portugalii Mysz radzi uprzednio sprawdzić strony miejskiej oraz krajowej komunikacji, aby upewnić się, czy będą mieli się jak wydostać z lotniska, a potem pojechać do Sintry czy Porto.

sobota, 4 kwietnia 2015

Fado

Jeśli nie przejedzie się tramwajem 28 na Alfamę, nie zje się tam bacalhau (dorsza, o którym innym razem) i nie posłucha się fado, to się w Lizbonie wcale nie było. Przynajmniej tak twierdzą zgodnie wszystkie przewodniki po stolicy Portugalii. Co do tego, czym jest to osławione fado, wspomniane wyżej skarbnice wiedzy już nie są tak jednomyślne. Najoględniejsze określają je mianem tradycyjnej muzyki ludowej z Lizbońskich dzielnic biedoty, nieco śmielsze porównują je do hiszpańskiego flamenco. Ostatnio Mysz nawet przeczytała, iż jest to portugalska odmiana bluesa, co ma dokładnie tyle wspólnego z rzeczywistością, co tłumaczenie ruskich pierogów jako "russian polish ravioli", na które natknęła się w pewnej burżujskiej restauracji we Wrocławiu.

Odpowiedź na pytanie czym jest fado, faktycznie nie jest prosta, ale, jak wiadomo, Mysz niczego się nie boi, więc postanowiła spróbować. Słowo "fado" w języku portugalskim oznacza "los". Pieśni fado opowiadają, w związku z tym, o tym, z czego składa się los zwykłego człowieka, czyli o miłości, zdradzie i tęsknocie. Życie w dzielnicach biedoty nie jest wesołe, więc i fado takie nie jest. Piosenki te przesiąknięte są smutkiem i żalem, ale nie ma w nich gniewu, ani buntu, wręcz przeciwnie, rybacy i drobni handlarze kochają swoje miejsce na ziemi i dlatego potrafią śpiewać o Alfamie z niespotykaną czułością i delikatnością, jak o najpiękniejszej kobiecie świata. Kluczowym pojęciem dla zrozumienia atmosfery fado, jest saudade. To, jak twierdzą wszyscy językoznawcy, nieprzetłumaczalne słowo, oznacza coś pomiędzy ckliwą nostalgią, słodkim bólem istnienia, żalem za utraconym rajem, melancholijną zadumą a rozdzierającą serce tęsknotą (nie wiadomo właściwie za czym). Każdy naród musi mieć coś absolutnie własnego, na czym buduje tożsamość i odrębność kulturową. W wypadku Portugalczyków jest to właśnie uczucie saudade, do którego roszczą sobie wyłączność na podstawie nieprzetłumaczalności. Wilhelm Humboldt z pewnością podskakuje w grobie z radości zawsze, gdy to słyszy. Jak pisze Fernando Pessoa:
Saudades, só portugueses
Conseguem senti-las bem,
Porque têm essa palavra
Para dizer que as têm.*

Największy, samozwańczy polski autorytet w dziedzinie fado, Marcin Kydryński, twierdzi jednak, iż akurat właśnie my, Polacy jesteśmy zdolni współodczuwać fado, z całą gamą jego subtelnych uniesień, osadzonych w łotrzykowskiej scenerii. Ballady Grzesiuka i Staszewskiego (Stanisława oczywiście), a także  pieśni partyzanckie, są jego zdaniem dowodem na to, iż mamy wrażliwość nastawioną na tę samą częstotliwość, co Portugalczycy, lubiącą się użalać nad sobą, ale jednocześnie podkreślać dumę ze swego pochodzenia. Fado narodziło się w lizbońskich, portowych dzielnicach w pierwszej połowie XIX w. Początkowo była to muzyka improwizowana na gitaropodobnym instrumencie zwanym viola i, co ciekawe, służyła raczej jako podkład do tańca, niż do tekstu. Dopiero ok. połowy XIX w. pojawiła się  gitara portugalska: dwunastostrunowy instrument o brzęczącym brzmieniu, który dziś kojarzymy z fado.

Oczywiście fado nie zmaterializowało się na Alfamie z powietrza. Popularny jest pogląd, iż było naturalną kontynuacją, mających korzenie jeszcze w głębokim średniowieczu, romantycznych pieśni:  cantigos do amor i cantigos do amigo. Nie można przy tym jednak zapomnieć o wpływach docierających z kolonii, na które Lizbona, jako główny port portugalski, była niezwykle podatna. Bardzo ważnym impulsem okazał się powrót dworu królewskiego z kilkunastoletnich wakacji w Brazylii na  początku lat 20tych. Przywiezione przez nich nowinki wyraźnie wpłynęły na kształtowanie się nowego  stylu muzycznego, który bardzo szybko opanował szemrane dzielnice, będące królestwem marynarzy, prostytutek, złodziei i wszelkiej maści cwaniaków. Pierwszą, niekwestionowaną gwiazdą fado, była Maria Severa Onofriana. Słynąca ze swej urody i nieprzeciętnego głosu córa Koryntu, łamała męskie serca jak zapałki, a jej burzliwy romans ze słynnym torreadorem, hrabią Armando de Vimioso wstrząsnął w posadach wszystkimi Lizbońskimi salonami. To ona zapoczątkowała zwyczaj narzucania czarnej chusty na ramiona w trakcie występu. Choć umarła dość młodo (podobno z przejedzenia) przeżywszy zaledwie 26 lat, to wyznaczony przez nią trend nostalgicznych pieśni o miłości  i utracie utrzymywał się w lizbońskich lupanarach jeszcze przez kilka dekad. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, iż fado było wyłącznie muzyką kobiecą. Od samego początku związane było ze środowiskiem marynarzy i rybaków. Śpiewały jednak nie tylko ich żony i kochanki wypatrując na brzegu swe oczy, ale i oni sami. Po powrocie z długiego rejsu przywozili pieśni opowiadające o nostalgii za ukochaną Lizboną, a zbyt długo marudząc w portowych tawernach, śpiewali o tęsknocie za bezkresem oceanu. Pod koniec XIX w., fado opuściło rodzinne pielesze w ciemnych zaułkach dzielnic Alfama, Madragoa i Mouraria, wstępując na salony. Pisaniem tekstów zajęli się prawdziwi poeci, a tworzeniem muzyki profesjonalni kompozytorzy. Pieśni fado pojawiły się na scenach teatrów i kabaretów, stając się stałym punktem ich programu. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, naturalna szorstkość oraz dziki  temperament musiały ustąpić przed twardymi regułami metryki i rytmiki, przez co pieśni straciły sporo na autentyczności, ale z pewnością zyskały w uchu wytrawnego słuchacza. Z pozycji przyśpiewki dziwek portowych, fado awansowało do roli symbolu narodowego. Było wykonywane ciągle, wszędzie i przez każdego. Jak diametralna była to zmiana może świadczyć fakt, iż słynny obraz "O fado"*, namalowany przez José Malhoa w 1910 r., został ostro skrytykowany przez lizbońskie elity, za poruszanie tak nieprzyzwoitej tematyki, a już rozpoczynająca swą karierę w latach 30tych, uważana do dziś za boginię fado,  Amália Rodrigues, została z miejsca  uznana za czołową artystkę portugalską. Do wzrostu popularności fado z pewnością przyczynił się rozwój nowych technologii. Kiedy w latach dwudziestych pojawiło się radio oraz  gramofon, fado zaczęło rozbrzmiewać w całym kraju. O tym, jak bardzo kino zafascynowane było fado, świadczy fakt, iż pierwszym portugalskim filmem dźwiękowym była, pochodząca z 1931 r., adaptacja powieści "A Severa" o wspomnianej już wyżej alfamskiej Czarnej Mańce. A sama wielka Amália,   zagrała główną rolę w filmie "O Fado, História de uma Cantadeira" (fado, historia pewnej pieśniarki) z  1948 r. Nawet we współczesnym  filmie Carlosa Saury "Fados" z 2007 r. obejrzeć  możemy  takie sławy jak Mariza, Carlos do Carmo czy Cesária Évora.

Podobnie jak flamenco w Hiszpanii, tak i fado w Portugalii stało się narzędziem unifikującej naród polityki kulturalnej faszystowskiego reżimu. Dzięki czemu na wiele lat otrzymało łatkę muzyki wspierającej dyktaturę. W związku z tym po  Rewolucji Goździków musiało odpokutować swoje winy odchodząc w zapomnienie na kilka dziesięcioleci. Dopiero gdy zalewająca Lizbonę fala turystów zaczęła domagać się czegoś prawdziwie portugalskiego, odkurzono  stare, poczciwe fado. Na Alfamie wyrosły jak grzyby po deszczu restauracje  oferujące swym klientom możliwość posłuchania fado na żywo niemal co wieczór. Oczywiście większość miejsc, gdzie obecnie można wysłuchać fado, jest stworzona jedynie wyłącznie z myślą o turystach, a nie o chcących podzielić się szarpiącym ich trzewia saudade fadistas. Nie mniej jednak warto trochę tego folkloru zobaczyć i warto do  jakiejś fado knajpki  się wybrać. Jest ich naprawdę mnóstwo, więc wystarczy, że przejdziemy się po Alfamie wieczorem, a na pewno gdzieś trafimy. Fado jest grane w tzw casas do fado (domach fado), czyli restauracjach, które oferują kolacje wzbogacone o możliwość wysłuchania występów muzycznych. Zanim usiądziemy w którymś z tych miejsc, dobrze jest się upewnić jak wygląda strona finansowa takiej imprezy. Niektóre restauracje doliczają do rachunku ok. 5 euro za możliwość wysłuchania muzyki na żywo inne nie liczą sobie dodatkowych opłat, ale ustalają wysokość minimalnego zamówienia na np: 15 euro, a niektóre (i te Mysz oczywiście preferuje) nie stawiają żadnych wymagań. Można tam po prostu pójść, zamówić lampkę wina i słuchać fado do woli. Z tym, że w takim miejscu przy programie oszczędnościowym musimy się liczyć z tym, że przez cały wieczór będziemy stali, gdyż stoły są zajęte przez jedzących. Występy fado zaczynają się wieczorem, czasem o 20, czasem o 22, i trwają zazwyczaj kilka godzin. Najczęściej występuje kilku artystów na zmianę. Wychodzą oni na scenę w dwudziesto, trzydziestominutowych setach, po których następuje podobnej długości przerwa. Kiedy fadista śpiewa, nie wolno rozmawiać, ani hałasować. Mimo komercyjnego oblicza, jakie przyjęło, fado nie jest muzyką do kotleta, ale prawdziwą sztuką.

Chcącym pogłębić swoją wiedzę z zakresu fadologii, Mysz poleca muzeum fado, znajdujące się na obrzeżach Alfamy, tuż nad rzeką. Nowoczesne muzeum z audioguidem wliczonym w cenę, ciekawie opowiada o różnych aspektach rozwoju fado. Można posłuchać wielu piosenek, zapoznać się z życiorysami słynnych fadistas. obejrzeć instrumenty i fragmenty filmów, których głównym bohaterem jest fado. Muzeum jest podzielone na dwie części. Wyższe piętro prezentuje historię fado wraz z makietami burdeli i wieloma wycinkami z gazet. To tam wystawiony jest obraz "O Fado". Dolne  poświęcone jest współczesności i można tam posłuchać utworów kilkudziesięciu najsłynniejszych obecnych gwiazd fado. Niestety nie dało się tam zbyt wiele pomacać, ale warstwa dźwiękowa wynagradzała to z nawiązką. Na  koniec Mysz zaprasza do wysłuchania kilku najsłynniejszych fadistas. 

Oto Królowa fado Amália Rodrigues  w piosence "Fado Português: (fado portugalskie)

Kultowa już współczesna fadista znana na całym świecie Mariza    w piosence "Beijo de Saudade" (pocałunek saudade)

i na koniec dla odmiany męski głos, nie mniej znanego niż Mariza Carlosa do Carmo, śpiewa piosenkę  "Um Homem na Cidade" (człowiek w mieście):


*Na obrazie przedstawiony został słynny fadista Amâncio, zwany malarzem z Mourarii, w towarzystwie swej kochanki, Adelaide, z powodu blizny po brzytwie ozdabiającej jej twarz zwanej Dźgniętą Adelaidą. Praca z tą barwną parą nie była prosta. Artysta nieraz musiał chodzić do więzienia i nalegać na uwolnienie swojego modela, a gdy już miał go w studiu, musiał się pilnować by nie narazić się na jego szaleńcze wybuchy zazdrości z powodu zbytniego odsłaniania  ramion modelki. Obraz, jak nietrudno się domyślić, wśród portugalskiej krytyki został odebrany bardzo źle, gdyż tematyka dziwek i szemranych cwaniaków nie była tym, za co chętnie by płacili portugalscy mecenasi sztuki. Za granicą obraz jednak zrobił furorę.


**Jedynie Portugalczycy są zdolni czuć saudades, gdyż jedynie oni posiadają  słowo na powiedzenie, że je czują.