wtorek, 29 kwietnia 2014

Radunica

Drugi wtorek po Wielkanocy, to dla prawosławnych Radonica, czyli dzień poświęcony wspominaniu zmarłych. Nazwa  pochodzi od radości. Wierni  radują się, że Jezus zmartwychwstał i mają nadzieję, że to samo czeka ich bliskich. Dlatego dzień ten ma zupełnie odmienny charakter niż polski 1. listopada. 

Cmentarz staje się miejscem spotkań towarzyskich, poświęconych na wspominanie zmarłych. Przy każdym grobie rozstawia się stoły pełne jedzenia, pije, pali i rozmawia, a po skończonej biesiadzie również na grobie powinno pozostać nieco prowiantu. Wiedzione ciekawością w jakim stopniu ta tradycja jest wciąż żywa wybrałyśmy się z A. na cmentarz. Mysz autorytatywnie może więc stwierdzić, że owszem, Radonica, jak Lenin, jest wiecznie żywa, co może nie naocznie, ale nagrobnie i namacalnie sprawdziła. Przeciętny, rosyjski grób ma obmurówkę dookoła, a ziemię w środku. W te ziemię w ramach dekoracji wtyka się kwiaty (praktycznie wyłącznie sztuczne, gdyż żywe w Rosji są strasznie drogie) i zostawia się dary dla przodków. Zarówno ilość jedzenia, jak i sposób jego pozostawienia bywają różne. Czasami na grobie leżą jedynie dwa smętne cukierki, ale to raczej rzadkość. Najczęściej zobaczyć można talerzyk, na którym leżą  wielkanocne pisanki,  słodycze, ciastka, bliny, kiełbasę i pierożki. Obok zazwyczaj stoi kieliszek wódki, wina albo w najgorszym razie lemoniady. Nierzadko też leżą papierosy. Czasem obok grobów stoją nawet pięknie nakryte stoliki  z kunsztownymi  owoco-ciastkowo-mięsnymi kompozycjami. Na grobach dzieci obok łakoci leżą też lalki, maskotki i książeczki. Chodząc po cmentarzu zauważyłyśmy, że ewidentnie jest to ulubiony dzień w roku wszystkich bezdomnych i żuli, gdyż, przeczesując cmentarz w poszukiwaniu wałówki, ogołacali systematycznie alejkę za alejką tak, że nawet papierka nie zostawało.

sobota, 26 kwietnia 2014

Teatr żywych lalek

W Tomsku funkcjonuje kilka teatrów, ale ten, o którym Mysz dziś Wam opowie, jest wyjątkowy nie tylko na skalę miasta, ale zapewne i kraju.

Mieści się on w niewielkim, typowym, syberyjskim domku, zagubionym gdzieś pośród pozbawionych asfaltu uliczek. Widzowie wybierający się do niego po raz pierwszy mogą mieć niemały problem w jego odnalezieniu, bo umieszczony na stronie internetowej szczegółowy opis drogi, uwzględniający takie punkty orientacyjne jak grafiti na garażach, może okazać się niewystarczający. Kiedy w końcu uda nam się trafić na miejsce, wkraczamy do świata baśni i fantazji. Z małej werandy wchodzimy do równie maleńkiego przedsionka. Pracująca jako bileterka lalka siedzi, robiąc na drutach i kręcąc głową, powtarza mijającym ją gościom różne mądrości, jak np: że najbardziej kochamy te kobiety, które nas wcale nie kochają. Ponieważ lalka nie wypuszcza z rąk drutów, musimy sami wrzucić opłatę za przedstawienie do leżącego u jej stóp worka. Stawka nie jest określona. Płacimy co łaska. Zamiast szatni stoi wielka drewniana szafa pełna wieszaków wykonanych z gałęzi. Po zostawieniu w niej kurtki wchodzimy na widownie. Jest to nieduże pomieszczenie. Mieści się tam 40, może 50 osób, przed widzami jest scena, a nad ich głowami zamiast loży biegnie balkonik z lalkami komentującymi wszystko, co się dzieje. Jest wśród nich fotograf ciągle podnoszący aparat do oka i narzekający, gdy ktoś mu wejdzie w kadr. Jest dziewczynka w kolorowej sukience próbująca na siebie zwrócić uwagę. Jest sportowiec bawiący się piłką. Jedne lalki są większe inne mniejsze. Wszystkie się ruszają i zaczepiają widzów swymi nieco piskliwymi głosikami.

Kiedy wszyscy się nacieszą automatycznymi zabawkami, zaczyna się prawdziwe przedstawienie. Na kurtynie siedzi Kola Sztorkin, pełniący rolę woźnego. Zapowiada i wybija kolejne dzwonki, zwracając uwagę drogiej publiczności, że czas już usiąść cicho i słuchać. Po trzecim dzwonku gaśnie światło i na scenie pojawia się tajemniczy on: mężczyzna nadający życie drewnianym kukiełkom, i wraz z towarzyszącym mu małym bohaterem odgrywają  spektakl.

Mysz  była  gościem w tym niesamowitym przybytku niestety tylko na dwóch przedstawieniach. Oba były dedykowanymi dzieciom adaptacjami bajek Siergieja Kozłowa. Jedna z nich poświęcona była przygodom jeżyka, a druga historii zająca, który chciał się wspiąć do nieba, a potem w stawie próbował złowić gwiazdki na wędkę. W tych spektaklach występował jedynie  narrator wraz z posłuszną jego dłoni marionetką odpowiednio zajączka albo jeżyka. Być może w pozostałych sztukach jest inaczej. Założycielem teatru, jego dyrektorem, głównym i jedynym żywym aktorem, dekoratorem, scenografem, obsługą techniczną oraz po prostu duszą, jest Wladimir Zacharow. Ukończył on w 1978 r. Tomski Instytut Techniczny ze specjalizacją cybernetyka systemów elektronicznych. Pracował przez kilka lat w Naukowym Instytucie badawczym jako inżynier konstruktor w dziale robotów, ale poczuwszy, że w ówczesnych warunkach polityczno-ekonomicznych, jego pomysły nie mają szans zostać wdrożone do faktycznych procesów produkcyjnych, postanowił porzucić przemysł. Mając nieco doświadczenia teatralnego i lalkarskiego z lat szkolnych, postanowił poświęcić się marionetkom. Początkowo pracował w państwowym teatrze lalek, a w 1991 r. otworzył własny. W przedstawieniach Władimirowi pomaga komputer, wyposażony w programy sterujące ruchem i głosem lalek, natężeniem oraz kolorem światła, a także wszystkich mechanizmów dekoracji. Jak wszyscy wielcy ludzie tomskiej kultury i nauki, również Zacharow miał w swej karierze epizod polski. Wspóółpracował mianowicie z Wiesławem Hejno, reżyserem wrocławskiego teatru lalek i Jadwigą Mydlarską-Kowal, tamtejszą scenografką przy wystawieniu "Gyubala Wahazara" Witkacego. Zacharow jest w rosyjskim świecie teatralnym żywą legendą, choć podobno wśród samych lalkarzy nie cieszy się miłością. Przez wielbicieli natomiast uważany jest za geniusza, gdyż potrafi połączyć elektronikę, teatr i rękodzieło tak, że nikt nie ma pojęcia gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie. W jego oszczędnych, a zarazem dowcipnych i interaktywnych przedstawieniach, granica między sceną, a widownią się zaciera. Zwłaszcza, że po spektaklu widzowie mogą obejść całą salę, przyjrzeć się wszystkim lalkom, wejść na scenę, a nawet na biegnącą do góry galeryjkę, gdzie znajduje się kuchnia, sypialnia i miejsce do pracy artysty, a wszystko to oplecione fantazyjnie powyginanymi konarami związanymi sznurkami. Wszystkie sprzęty w teatrze wykonane są z drewna. Mały domek, gdzie Zacharow mieszka, tworzy, pracuje i wystawia sztuki, jest miejscem magicznym i niesamowitym. Master of puppets sam podchodzi, zagaduje, tłumaczy i czasem pokazuje jak działają marionetki. Czasami opowiada o planowanych przedstawieniach i zawsze serdecznie zaprasza do powrotu. Na swojej scenie wystawia zarówno adaptacje klasyki światowej literatury, jak np: "Mały Książę" Saint Exupery'ego,  czy  "Ślimak na zboczu" braci Strugackich, jak i własnych  tekstów.

wtorek, 15 kwietnia 2014

13 - 14.04.2014 r. - Na haju na Ałtaju - part 2

W niedzielę niestety program zwiedzania był dużo krótszy, gdyż trzeba było powoli przymierzać się do drogi powrotnej, ale również interesujący. Na początek Sasza pokazał nam swoje prywatne muzeum, czyli kolekcje przyniesionych przez Katuń pod jego bazę kawałków drewna w ciekawych kształtach. Były tam: głowa łosia, wieloryb, wiewiórka, dinozaur, wąż, ryba, łabędź i wiele, wiele innych. Pokazał nam również miejsce zwane lodówką, to znaczy niewielką zatoczkę, w której zatrzymują się porywane przez prąd, z położonych wyżej baz, różne trunki, należące do naiwnych turystów, próbujących wykorzystać nieposkromioną krasawicę Katuń, jako ordynarną chłodziarkę. Tak dobiegła końca nasza przygoda z Saszą. Ponieważ byliśmy pierwszymi odważnymi turystami w tym roku, którzy otworzyli u niego sezon spływów, za wszystko zapłaciliśmy 500 rubli (ok 50 PLN) i dwie flaszki wódki.

Podziękowawszy  za gościnę, wyruszyliśmy na spotkanie ostatniego punktu programu, czyli hydroelektrowni na Katuni.

Tama okazała się podobno malownicza, ale podziwiać można ją było jedynie z daleka, gdyż w Rosji wszystkie tego typu obiekty są bardzo pilnie strzeżone. Po  przejściu przez wiszący, nie chce wiedzieć ile metrów nad przepaścią mostek, niebezpiecznie chwiejący się przy każdym kroku, znaleźliśmy źródła żywej i martwej wody. Wg rosyjskich, ludowych podań, mogły one ożywić zabitego człowieka. Martwa woda goiła jego rany odpowiadając za ciało, a woda żywa przywracała życie, odpowiadając za ducha. Oba te strumyczki, złoty z martwą i przezroczysto błękitny z żywą wodą, mieszają się, wpadając do Katuni. Sądząc po obecności mnóstwa straganów, parku linowego, diabelskiego młyna, baru i placu zabaw, latem jest to zapewne bardzo uczęszczany punkt na trakcie turystycznym, ale w kwietniu pod śniegiem wygląda dość smętnie.

Jedynie stoiska z pamiątkami i jedzeniem tętnią życiem, choć byliśmy najprawdopodobniej jedynymi potencjalnymi klientami w promieniu kilkunastu kilometrów. Proponowano  nam mongolskie skarpety z wielbłądziej wełny, ałtajskie amulety, cedrowe grzebienie, miody i mieszanki ziół leczniczych. Przy ognisku przedsiębiorcza babuszka z samowarem oferowała herbatę i gorące wino, a nieco dalej można było spróbować tradycyjnego lokalnego napitku miodowuchy, który  występował w wariancie brzozowym, wiśniowym, i  gryczanym. Na koniec obejrzeliśmy kolekcję kamieni z szamańskimi rysunkami zwiezionych z całej okolicy i wysłuchaliśmy mnóstwa historii na ich temat, oraz legend na zupełnie inne tematy w wykonaniu sprzedawcy ciasteczek kukurydzianych, który okazał się emerytowanym mistrzem gawędziarstwa. Tak żeśmy się zagadali, że zanim się spostrzegliśmy nad tamą minęły nam 3 godziny i trzeba było zacząć drogę powrotną. Mijając stada pasących się na śniegu i skałach  krów oraz bilboardy reklamujące  sprzątanie: "Zostawiając śmieci w lesie ściągasz na siebie gniew szamana" popędziliśmy jak prawdziwi kowboje w stronę zachodzącego słońca.

Do nowosybirska dotarliśmy wieczorem i padliśmy jak kawki. Następnego dnia odwiedziliśmy koleżankę, by oddać jej śpiwór i Mysz miała okazję pomacać pierwszy raz w życiu kota egipskiego i doszła do wniosku, że zdecydowanie  woli koty tradycyjne.

Droga autostopem z Nowosybirska do Tomska okazała się dużo dłuższa, niż z Tomska do Nowosybirska. Żeby wydostać się z wielkiej metropolii trzeba było prawie godzinę jechać elektryczką, ale się udało, i poniedziałkowym wieczorem, całe i zdrowe znalazłyśmy się w domu.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Kwiatek do kożucha

Wszystko, co najstarsze na Syberii, znajduje się w Tomsku. Nie inaczej rzecz się ma z ogrodem botanicznym. W trakcie budowy pierwszego, tomskiego, a tym samym oczywiście również i syberyjskiego, uniwersytetu, postanowiono stworzyć na jego terenie ogród botaniczny. W tym celu zaproszono z Kazania znakomitego botanika Porfirego Kryłowa*, który przyjechał w 1885 r., przywożąc ze sobą, na dobry początek, 60 okazów roślin. Do dziś można podziwiać 5 z nich. Obecnie ogród zajmuje powierzchnie 126  hA, z których 6500 m2 to oranżerie i cieplarnie wzrostem osiągające do 31 m. W ogrodzie znajdują się przedstawiciele ok. 7000 gatunków, w tym: 2500 tropikalnych, 2000 dekoracyjnych, 500 leczniczych, ponad 400 warzywnych i prawie 250 owocowych. Cała ta flora podzielona jest na 9 stref klimatycznych i rośnie sobie spokojnie pod czujnym okiem pracowników naukowych TGU**. O tej porze roku zwiedzać można oczywiście jedynie szklane pawilony i robić to można jedynie z przewodnikiem. Oprowadzająca nas pani zapoznała nas z najbardziej interesującymi spośród swych podopiecznych. Mieliśmy okazję podziwiać drzewo, z którego na Fidżi robi się widelce, służące jedynie do jedzenia ludzi, pozbawione chlorofilu roślinki żywiące się samym tylko powietrzem, bananowce, ogromne paprotniki, drzewo cukrowe, roślinkę o liściach pachnących cynamonem, mandarynkowce, azalie, wędrujące azjatyckie drzewa, a także wielką kolekcję storczyków i palm. Dowiedzieliśmy się, iż od żucia liści laurowych można mieć wizje przyszłości, a dobra arabska gospodyni potrafi co dzień przyrządzić inne danie z daktyli, nie powtarzając się przez cały miesiąc. Towarzystwa dotrzymują roślinkom pływające w stawikach rybki i żółwie.

*  nie mylić z Iwanem, tym od bajek

**  Томский Государственный Университет czyli униTomski państwowy uniwersytet

11 - 12.04.2014 r. - Na haju na Ałtaju part 1

Ałtaj to kraina geograficzna leżąca na południu Syberii. Administracyjnie dzieli się na bliższy nam Kraj Ałtajski, oraz graniczącą z Chinami, Mongolią i Kazachstanem Republikę Ałtaju, zwaną też Górnym Ałtajem. Lud tam zamieszkujący jest zdecydowanie bliższy sercem i ciałem narodom Azji, niż Słowianom. Na Ałtaju spotykają się trzy wielkie religie: islam z Kazachstanu, Buddyzm z Mongolii, oraz prawosławie z Rosji, a między tym wszystkim snują się resztki  szamanizmu wyznawanego przez rdzennych mieszkańców.

Cała nasza podróż była bardzo spontaniczna. Zapoznany tydzień wcześniej w Nowosybirsku couchsurfer D., zaproponował nam weekendowy wypad w góry jego samochodem. Ponieważ mieszkamy w Rosji już jakiś czas, to jazda 10 h w jedną stronę na dwudniowy wypoczynek wydała nam się rzeczą najzwyczajniejszą w świecie, więc przystałyśmy ochoczo na jego ofertę. Do Nowosybirska wybrałyśmy się tradycyjnie już autostopem, tym razem z pominięciem lotniska. Za to przyjechałyśmy na tyle wcześnie, by załapać się na spektakl opowiadania bajek w pewnej bardzo sympatycznej knajpce o swojskiej nazwie Om, gdzie zamiast krzeseł były sterty poduszek, a zamiast piwa serwowali herbatę z imbirem, miętą i limonką, a chodzenie w butach było surowo zabronione.

Z Nowosybirska wyruszyliśmy w piątkowe popołudnie. Sceny rozgrywające się o tej porze na wyjeździe z syberyjskiej stolicy przypominają przejścia graniczne sprzed 15 lat*, ludzie wysiadają z samochodów, spacerują po ulicy, palą i rozmawiają z sąsiadami, a nawet wyskakują na szybkie zakupy. Kiedy w końcu udało nam się wydostać z łap miasta, pomknęliśmy jak strzała. Minęliśmy zwinnie Bijsk i Gornoałtajsk, a prawie u celu podróży przeżyłyśmy, pierwsze w naszej karierze zesłańców, spotkanie z rosyjską policją. Panowie w niebieskich mundurkach bardzo chcieli się do czegoś przyczepić, ale im się nie udało, więc spokojnie pojechaliśmy dalej. W krainie szamanów powitały nas położone nad stromym brzegiem Katunii magiczny kamień przeniesiony z grobu dawnej ałtajskiej księżniczki, oraz drewniany obwieszony kolorowymi szmatkami pomnik, w miejscu, gdzie niegdyś zbierała się rada starszych. Kamień podobno generuje pole pozytywnej energii, które może przeskoczyć na dotykającego go człowieka przynosząc mu szczęście. Biorąc pod uwagę, że staliśmy wśród zamieci o 2 w nocy bez perspektyw na nocleg, to przydałoby nam się trochę fartu, więc wszyscy wymacali kamień, co, jak dalszy ciąg opowieści pokaże, ewidentnie zadziałało. Dwie godziny później zatrzymaliśmy się przed turystyczną bazą, składającą się z kilku drewnianych domków, które choć były otwarte, to wydawały się niezamieszkane.

Udając, że nie pamiętamy wszystkich horrorów, które zaczynają się od scen gdy to zbłąkani podróżni docierają do opuszczonej wioski a potem kończą rozszarpani przez strzygi/wampiry/wielkie ćmy/zombie (niepotrzebne skreślić), postanowiliśmy zostać, ale na wszelki wypadek zamknęliśmy się na skobelek od środka. Nasze lokum nie należało do najcieplejszych miejsc na świecie. Pomiędzy wnętrzem, a zewnętrzem jedyną różnicę stanowił brak wiatru i śniegu. Ubraliśmy zatem wszystko co mieliśmy w plecakach i poszliśmy spać. Rano powitał nas gospodarz mówiąc, że bardzo się cieszy, że u niego zamieszkaliśmy i rozwiał nasze wątpliwości co do bezprawnego najścia wyjaśniając, że skoro było otwarte to znaczy, że czekał na gości. Zaprosił nas na gorącą herbatę, przy której przedstawił nam siebie i swojego młodego pomocnika Żenię. Okazało się, że Sasza, bo takie imię nosił nasz gospodarz, zna parę słów w języku Mickiewicza, gdyż dawno temu, gdy jeździł na wczasy do Czechosłowacji zakochał się w Polce, niestety nie chciała ona z nim przyjechać na Ałtaj i Sasza wrócił ze złamanym serduszkiem, za to ze znajomością paru podstawowych słów jak: pani, cukier i proszę. Podczas przedłużającego się śniadania dowiedzieliśmy się od naszego gospodarza nieco o historii i kulturze Ałtaju, który, jako kraj szamanów i magii, żyje legendami.

Powstanie praktycznie każdej góry, rzeki, przełęczy, czy jeziora, jest objaśnione jakimś ludowym podaniem. Najsłynniejsze z nich objaśnia za jednym zamachem pochodzenie głównych rzek i najwyższej góry Ałtaju. Podobno dawno, dawno temu, kiedy Ałtaj był jeszcze wielką równiną, panował w nim potężny Han Ałtaj, którego największym skarbem była piękna córka Katuń (Katyng). Wielu starało się o jej rękę, ale krasawica odrzucała wszystkich kandydatów, gdyż miała już ukochanego. Szczęśliwym wybrańcem był ubogi pasterz Bij. Ojciec, gdy się o tym dowiedział, strasznie się rozgniewał i oczywiście nie wyraził zgody na ślub. Przedsiębiorcza księżniczka uciekła do ukochanego, ale ojciec wysłał za nią w pościg wszystkich swych wojowników. Katuń widząc, iż marne ma szanse na ujście pogoni zamieniła się w rzekę i pomknęła na spotkanie ukochanego, który również przeobraził się w bystry strumień by tym prędzej dotrzeć do dziewczyny. Kochankowie połączyli się i uciekli na północ jako Ob. Rozwścieczony nieudolnością swych podwładnych han zamienił ich wszystkich w skały i pagórki. Sam wciąż nie mogąc pogodzić się ze stratą córki zamienił się w górę Biełuchę, będącą najwyższym szczytem nie tylko Ałtaju, ale i całej Syberii (4506 m). Kiedy wiosną z Biełuchy spływają topniejące śniegi, Ałtajcy mówią, że to Han Ałtaj płacze po swojej krasawicy. Słuchaliśmy tej i kolejnych opowieści z takim zainteresowaniem, że od razu przypadliśmy Saszy do gustu. Z miejsca zaproponował, żebyśmy zostali u niego na kolejną noc, a on już zadba o to, by nam się nie nudziło. Uradowani taką perspektywą, obiecaliśmy wrócić na obiad i ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Ałtaj dla Rosjan jest mniej więcej tym, czym Bieszczady dla Polaków: ostoją dzikiej przyrody, mekką nieprzystosowanych społecznie artystów i ulubionym miejscem wakacyjnego lansu niższych warstw klasy średniej w jednym. Latem przyjeżdżają tam jak nad Solinę wczasowicze, którzy, często nawet nie ruszając się ze swojego kempingu, piją tygodniami, z widokiem na święte góry. Jednocześnie nieprzebyte ostępy leśne, surowe skały, tajemnicze jeziora, duch szamańskich obrzędów i osnuwające wszystko legendy przyciągają twórców wszelkiego autoramentu.. Dlatego powstało tam wiele artystycznych wiosek. My odwiedziliśmy Askat, gdzie obejrzeliśmy galerię rodziny Golowaniów. Wasyly Griegoriewicz przyjechał na Ałtaj z Ukrainy w latach 80tych i tak urzekła go miejscowa przyroda, że postanowił zostać malarzem, by uwieczniać ją na płótnach. Dorastająca w artystycznym otoczeniu jego córka Daria zaczęła przejawiać oznaki geniuszu malarskiego już w wieku 9 lat. W odróżnieniu od ojca, wybrała bardziej eksperymentalny materiał i maluje na jedwabiu, w stylu określanym przez zachodnich znawców jako hipersuperrealizm. Ojciec umarł w 2011 r. ale córka dalej prowadzi galerię i oprowadza po niej ciekawskich turystów. Wioska Askat jest położona w Askackiej Dolinie będącej pomnikiem przyrody, której dnem płynie Katuń. W korycie rzeki, na jej lewym brzegu, znajdują się Golubyje Oziera (błękitne jeziora). Ich wyjątkowość polega na tym, iż zobaczyć można je tylko jesienią i zimą, gdyż latem wzbierająca rzeka wypełnia całe koryto i zalewa je zupełnie. Legenda głosi, że Katuń poprosiła swego ojca, aby pokazał jej zimę, dlatego Han Ałtaj stworzył jeziora, nazywane błękitnymi oczami Katuni, które nie zamarzają nawet w największe mrozy, ale żeby oczy krasawicy nie wyschły od ostrego słońca latem się zamykają. Następnie odwiedziliśmy zęby smoka. Legenda, bez której nie może się oczywiście obejść żadne ałtajskie miejsce, głosi, iż bohater sartakpaj tak się przejął losem mieszkańców wiosek na obu brzegach, którzy nie mogli się spotkać, że urwał szczyt pobliskiej góry, rozgniótł go w ręku i rzucił skały do wody tak żeby ludzie mieli na czym oprzeć most. Dziś rzeczywiście jest tam most. Zbudował go własnym sumptem pewien przedsiębiorczy autochton i jak średniowieczny troll siedzi w budce na jego końcu, pobierając opłatę za przejazd od każdego. Na koniec obejrzeliśmy jeszcze maleńki, żeński klasztor na wyspie i wróciliśmy prosto w objęcia Saszy, czekającego już z gorącą uchą ze świeżo złowionych przez siebie katuńskich ryb. Po obiedzie zapakował ponton na dach swojego wysłużonego krążownika syberyjskich szos i zabrał nas na spływ po Katunii. Wszyscy dostali w łapki wiosła i musieli nimi przebierać tak, żeby nie wpakować się na mijane kamienie i skały. Łatwo nie było, ale jakoś daliśmy radę, dopłynęliśmy najpierw do domu człowieka lasu, który mieszka sam w zbudowanej przez siebie chacie na skraju plaży a potem odwiedziliśmy gniazdo rusałki. W trakcie tej wycieczki nauczyliśmy się, które roślinki można jeść, a które są trujące. Spróbowaliśmy paru korzonków i pogryźliśmy kilka łodyg. Czyli dieta dla królika w sam raz. Wieczorem Sasza rozpalił specjalnie dla nas banię, gdzie razem z naszymi gospodarzami imprezowaliśmy parę godzin, na zmianę prażąc się i wybiegając na śnieg. Raz nawet odważyłyśmy się wskoczyć do rzeki.

* drodzy czytelnicy urodzeni po denominacji, kiedyś, gdy nie było Schengen, nawet po głupiego złotego bażanta do Bardejowa trzeba było czekać kilka godzin w ogonku.

piątek, 11 kwietnia 2014

Talowskie czaszy

Znudzone miejskim krajobrazem, postanowiłyśmy przyłączyć się do eksploracyjnej ekspedycji studentów politechniki ruszających w tajgę na podbój sybirskich cudów natury. Był to pierwszy raz, kiedy Mysz zetknęła się osobiście z rosyjską koleją żelazną i musi przyznać, że nie różni się niczym od polskiej.

Jechaliśmy tzw. elektryczką, czyli pociągiem kursującym na krótkich dystansach, co, jak się zdaje, obejmuje na Syberii do 300 km. Pozytywnym zaskoczeniem był fakt, iż w pociągu miła pani przez głośniki zapowiadała przystanki. Biorąc pod uwagę, że nie wszystkie stacje posiadają nazwy i, w związku z tym, zapewne nie ma na nich tabliczek, jest to w pełni uzasadnione. Kiedy pociąg staje w szczerym polu, wtedy miejsce jego postoju oznaczone jest numerem kilometra, na którym się znajduje. My, na ten przykład, wysiadaliśmy na czterdziestym pierwszym. Peron miał jakieś 15 metrów, a w jego pobliżu tuliły się do ziemi 3 chaty. W Szwecji to już by było Bulerbyn, ale na Syberii, jak widać, to za mało na własną nazwę. Celem naszej wyprawy były Таловские чаши, czyli pomnik przyrody znajdujący się ok. 40 km na południowy wschód od Tomska, u źródeł Brzozowej Rzeczki. Są to wysokie na metr, zbudowane z wapiennego tufu trawertynem zwanego, formy, kształtem przypominające misy. Rozmieszczone są na przestrzeni ok. 300 m kwadratowych. W skład kompleksu wchodzą 4 duże i 3 (wg niektórych 5) małych misek. Największa z nich ma ok. 8 m powierzchni i 2 m głębokości. Jej ściany mają do pół metra grubości. Pozostałe są zdecydowanie mniej okazałe. Większe mają średnice od pół, do półtora metra, a małe nie więcej niż pół. Podobno temperatura zawsze utrzymuje się na poziomie ok. 5 stopni, więc zimą woda nigdy nie zamarza. Wg miejscowych wierzeń, pomaga ona przy chorobach skóry i układu trawiennego. Nazwa kompleksu pochodzi od znajdującej się tu niegdyś wioski Talowka, Cud natury znajduje się niecałe 4 km od stacji i najciekawszą częścią wycieczki była droga do niego. Szliśmy przez lasy obwieszone porostami i ośnieżone pola, choć okrywa śnieżna wydawała się twarda i zamarznięta, wystarczył nieostrożny krok, by zapaść się po pas. Kiedy stadko dwudziestukilku studentów drałuje przez tajgę, o taki krok nietrudno więc co chwilę ktoś tonął w śniegu. Po dotarciu na miejsce, czekało nas delikatne rozczarowanie. Ze wszystkiego wyżej opisanego, zobaczyć można było jedynie największą miskę. Pozostałe otulała puszysta, biała pierzynka, także ciężko było nawet stwierdzić, gdzie się znajdują. Ponadto, przez grubą warstwę śniegu okrywającą świat, miska straciła zupełnie swą miskowatość. Zamiast  wystawać z ziemi, majaczyła gdzieś u naszych stóp.

Na pociechę jednak rozpaliliśmy ognisko (oczywiście tuż pod znakiem zakazującym takich działań) i wrzuciliśmy pieniążek do zwapniałej wody, by powrócić tu z wiosną, co, nota bene, również jest zakazane, gdyż zanieczyszcza źródełko.

Tak to wyglądało: 






środa, 9 kwietnia 2014

Mysz za kratkami

Wijący się w przedśmiertnych drgawkach Związek Radziecki, odpowiadając gorbaczowowskim prośbom  o głastnost, wydał na świat pierwsze w historii muzeum swych własnych represji. Poród, jak nietrudno się domyślić, miał miejsce w Tomsku, w czerwcu 1989 r., a jego efektem jest Memorialne Muzeum Aresztu Śledczego NKWD. Muzeum znajduje się na prospekcie Lenina w piwnicy budynku, w którym w latach 1923-1944 mieściło się wewnętrzne więzienie śledcze tomskiego oddziału OGPU NKWD*.

Przed wejściem znajduje się skwer pamięci, na którym stoją pomniki ofiar represji. Muzeum jest niewielkie, ale aż kipi od nagromadzonych w nim danych, pamiątek i dokumentów. Jego założycielem jest Wasyli Haniewicz, sybirak polskiego pochodzenia, świetnie władający mową przodków, urodzony w wiosce o swojsko brzmiącej nazwie Białystok, o której mam nadzieję jeszcze kiedyś napiszę obszerniej. Pan Haniewicz jest członkiem międzynarodowej organizacji Memoriał, zajmującej się badaniem historii sowieckich represji oraz podtrzymywaniem pamięci o ich ofiarach. W muzeum odtworzono ponury klimat, jaki tu panował 70 lat temu. Kilkunastometrowy korytarz więzienny pokrywa spis nazwisk wszystkich represjonowanych w obwodzie tomskim, wśród których znajduje się były rektor uniwersytetu i sporo znanych z historii nazwisk jak np: hrabia Dołgoruki. Możliwość  wczucia się w sytuację więźniów daje zrekonstruowana cela, za całe wyposażenie mająca dwie prycze i kubeł w kącie, a także pokój przesłuchań odtworzony z najdrobniejszymi szczegółami, jak leżące na biurku teczki personalne, zapisy zeznań i papierosy białomory**. Na blacie stoi nawet szklanka z herbatą. Nie wiem jak często jest zmieniana, ale podejrzewam, że cywilizacja w niej żyjąca już wynalazła koło.

(kliknij na zdjęcie aby powiększyć)

Pozostałe salki prezentują bogatą i niezwykle obrazową dokumentację rejsów po Archipelagu Gułag. W jednej z nich na podłodze narysowano wielką mapę archipelagu. W innej na ścianie wytapetowano zdjęciami żeglarzy krzyż północy. W kolejnej, na lewo od wejścia, można obejrzeć propagandowe plakaty o normach produkcji wypełnianych we wszystkich fabrykach Kraju Rad, a na prawo raporty o wypełnieniu norm aresztowań i rozstrzelań we wszystkich miastach tegoż kraju. Jest też sala poświęcona miejscom pamięci. Jedno z nich rasstrielnyj kriest znajduje się w Tomsku. Mysz tam kiedyś nawet była i bardzo długo zastanawiała się co to jest, bo wielki stojący pośród lasu krzyż nie ma żadnej tabliczki, a ponieważ stał się ulubionym miejscem spotkań lokalnych panków, więc zamiast zniczy i kwiatów leży pod nim kupa śmieci. Innym tragicznym miejscem na mapie Obwodu Tomskiego jest Kołpaszewski Jar. W latach 40tych pracownicy OGPU zwozili tam i zrzucali do dołów z wapnem efekty swojej ciężkiej pracy. Jesienią 1979 Ob tak silnie podmył brzeg, że obsuwająca się ziemia odkryła zbiorową mogiłę, a tysiące trupów wylądowały w wodzie. Wszystko to stało się na oczach pasażerów przepływającego obok statku wycieczkowego. Reakcja władz była natychmiastowa. W mgnieniu oka rzekę zablokowały motorówki zbierające i topiące szczątki wrogów ludu. Wirujące śruby silników wydajnie pomagały w zatuszowaniu gafy. Ciekawe co stało się z niefortunnymi wycieczkowiczami. Wystawce zdjęć z tego miejsca towarzyszy rzeźba połamanego szkieletu z powbijanymi gwoździami wykonana przez autora pomnika Czechowa*. Na koniec można poczytać o tzw. Białostockiej tragedii kiedy to, we wspomnianej już wyżej, rodzinnej wiosce założyciela muzeum, pewnej nocy zostali aresztowani wszyscy mężczyźni powyżej szesnastego roku życia. Białystok jest zamieszkany przez potomków polskich zesłańców, dlatego do dziś  kultywuje się tam polskie tradycje i język. Przy pomocy Memoriału powstał projekt Białystok-Białystok mający na celu w syberyjskiej wiosce stworzyć muzeum kultury polskiej, a w stolicy Podlasia muzeum kultury rosyjskiej. W tym celu młodzi pracownicy Tomskiego Memoriału uczą się języka polskiego i przygotowują do wyjazdu nad Wisłę w najbliższe wakacje.

* Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije, czyli Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny, a, mówiąc prościej, tajna służba zajmująca się w ZSRR wywiadem i kontrwywiadem. Instytucja utworzona w 1922 r., na miejsce znienawidzonej przez społeczeństwo CzeKa, nie różniła się od swej poprzedniczki zadaniami za to rozwinęła metody i poszerzyła zakres działania. W 1934 r. OGPU zostało włączone w struktury NKWD, czyli  Narodowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych, który z tego powodu często jest błędnie utożsamiany z policją polityczną (pewnie dlatego, że Enkawudzista brzmi lepiej, niż Ogepudzista)

** jak widać nie tylko wilk je lubił

*** patrz notka o pomnikach Tomska ( POMNIKI - zobacz - przyp. red.)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Mysz na bani

Mysz, jako stworzenie, ogólnie rzecz biorąc, polarne, woli chłodne klimaty, więc saunę odwiedziła jak dotąd w życiu raz prawie 20 lat temu i wcale jej się nie podobało. Jednakowoż, być na Syberii i nie być w bani, to tak jakby być w Rosji i się nie upić, więc trzeba było spróbować. Ponieważ obowiązkowym elementem prażenia się jest późniejsze tarzanie się w śniegu, to stwierdziłyśmy, że musimy się pospieszyć, żeby nie tarzać się w błocie.

Przez znajomych znajomych trafiłyśmy do osiedlowej, prywatnej bani. Drewniany domek składa się z kilku pomieszczeń. W niedużym przedpokoju zostawiamy buty oraz kurtki. Przechodzimy następnie do pokoju wspólnego gryffindoru, gdzie wokół dużego stołu stoją krzesła, a na półce czeka czajnik i herbata. Do zabawy przygrywa rozstrojone radio. Okupujące sąsiedztwo herbaty, kieliszki i kufle sugerują, że z naszą wodą i ciasteczkami wybrałyśmy się jak ze święconką do burdelu, my jednak łatwo się nie zniechęcamy, przynajmniej będziemy przygotowane następnym razem. W tym samym pomieszczeniu znajduje się również piec, do którego trzeba  dorzucać opał. Rozbieramy się do rosołu i owijamy w prześcieradła. Podobno od pary włosy się niszczą, więc zakładamy czapeczki - urocze, filcowe uszanki z czerwonymi gwiazdami nad czołem. Potem przechodzimy do przedsionka piekieł czyli malutkiego  pomieszczenia, gdzie stoi beczka pełna zimnej wody i moczą się brzozowe witki, w oczekiwaniu na nasze rozgotowane plecy. Na koniec, wreszcie trafiamy do najgorętszego miejsca na świecie. Siedzimy na ławkach jak kury przypiekające się od razu na grzędach. Jeśli robi się za sucho polewamy rozgrzane kamienie wodą z cebrzyka, choć podobno lepsze do tego jest piwo, a hardcorowcy używają  spirytusu. Jednorazowa sesja trwa ok. 15 minut. Następnie koło beczki chlastamy się nawzajem brzozowymi gałązkami, z których listki jeszcze cały dzień będę na sobie zbierać, a potem radosny kolektyw wybiega przed dom i tarza się w śniegu. Mile widziane jest również nacieranie i obrzucanie śnieżkami. Jak już wrócimy do normalnej temperatury, wchodzimy grzecznie do środka. Zdecydowanie przydałoby się zimne piwo, ale jest tylko woda, herbata i czekoladowe ciasteczka, które rozpływają się w dłoni a nie w ustach. Rytuał powtarza się jeszcze kilka razy. Całość trwa w  sumie 3 godziny. Potem w przedsionku piekieł myjemy się zimną wodą z beczki. Dla francuskich piesków istnieje możliwość podgrzania jej części w czajniku.

Czyściutkie i pachnące, ubieramy się i idziemy do domu spać, bo bania wyciąga z człowieka wszelkie życiowe siły. W sumie cała przyjemność taka kosztuje 40 pln od osoby.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

04, 05, 06.04.2014 - Nowosybirsk

Stolica Syberii to niezbyt stare miasto. Jej budowa zaczęła się pod koniec XIX w., a prawa miejskie otrzymała w 1903 r. Do rewolucji nosiła nazwę Nowomikołajewsk, na cześć ostatniego z Romanowów. Obecnie jest trzecim, co do wielkości, rosyjskim miastem i liczy sobie ok. półtora miliona mieszkańców (z aglomeracją 3), więc to taka Warszawa. Ze względu na swój młody wiek, Nowosybirsk nie posiada zbyt wielu historycznych zabytków, ale za to jest zoo, rzeka i parę ciekawych pomników, ale po kolei.

Żeby poznać Rosję od podszewki, a przy tym, rzecz jasna, zaoszczędzić, jako środek transportu wybraliśmy autostop, a zakwaterowanie znaleźliśmy przez www.couchsurfing.org Wszyscy nas straszyli, iż żaden samochód nie weźmie aż trzech osób. Tymczasem ledwo wysiadłyśmy z marszrutki, nie zdążyłyśmy nawet dojść do wylotówki, jak już zatrzymał się koło nas samochód. Jego kierowca (Gruzin) odwoził pasażera, swego przyjaciela (Kazacha) na samolot do domu. Tym sposobem zwiedziłyśmy jeszcze nowosybirskie lotnisko. W Nowosybirsku gościł nas natomiast bardzo sympatyczny, młody uczony (chemik) dzielący mieszkanie ze swym przyjacielem z Gambii, który jest jedynym czarnoskórym D.J. w mieście. Ponieważ widok ludzi o tak nietypowej karnacji nie jest zbyt częsty na Syberii, to babcie w metrze mdleją na jego widok, a rodziny na niedzielnych spacerach oferują 500 rubli za możliwość zrobienia sobie wspólnego zdjęcia. W Nowosybirsku sowiecka myśl urbanizacyjna przeprowadziła eksperyment oddzielenia nauki od zwykłych ludzi. W latach 50tych nad Obem, pośród tajgi, ok. 30 km od centrum, powstał Akademgorodok, czyli coś na kształt amerykańskich kampusów. W skład osiedla, które dziś już liczy sobie ok. 50000 mieszkańców, stało się więc raczej małym miasteczkiem, wchodzą budynki wydziałów, obiekty sportowe, park techniczny i ogród botaniczny, akademiki, tereny rekreacyjne i blokowiska przeznaczone dla pracowników uczelnianych. Mieści się tam syberyjski oddział Rosyjskiej Akademii Nauk, oraz jedyne na świecie muzeum Słońca. W Akademgorodkie znajduje się również pracująca na Obie hydroelektrownia, dla funkcjonowania której utworzono wielki zalew zwany Obskim Morzem. To właśnie na jego brzegu mieliśmy przyjemność mieszkać. Ponieważ jest to woda stojąca, to do tej pory pokrywa ją gruba warstwa lodu, popękanego wprawdzie gdzieniegdzie, ale i tak wybraliśmy się po nim na spacerek. Lód jest tak gruby, że w szczeliny można wsadzić rękę aż do ramienia, a i tak do końca daleko. Dokonaliśmy abordażu na opuszczoną barkę, strzeżoną jedynie przez przyjaźnie nastawionego bernardyna i małego kotka. Głównym punktem programu wyprawy do Nowosybirska  było oczywiście słynne Zoo, gdzie podziwiać można efekty gwałtu dokonanego przez lwa afrykańskiego na tygrysicy bengalskiej, czyli lygrysy oraz białe niedźwiedzie. Oprócz tego wiele radości dostarczyły nam lemury, martyszki, tamaryny oraz wszelkie inne małpowate stworzenia. Na wybiegu z niedźwiedziami czekała nas miła niespodzianka, bo, oprócz pary dorosłych osobników, po śniegu toczyła się też mała, puchata, biała kuleczka.


Główna różnica między polskim, a rosyjskim zoo, jest taka, że oglądający zamiast w bezpiecznej odległości znajduje się metr od klatki, dzięki czemu może swobodnie, mimo tabliczki o zakazie, karmić zwierzęta. Dorośli niefrasobliwie podtykali gołymi rękami jabłka niedźwiedziowi, a nieco bardziej płochliwe dzieci poiły małpki soczkiem przez słomkę. Przy klatce ogrodzonej siatką, o zbyt małych oczkach, by wsunąć przez nie całą dłoń popularną techniką okazało się podawanie jedzenia na kartach kredytowych. Poza tym, niektóre klatki przedstawiały sobą ciekawą koncepcje rozmieszczenia zwierząt, np. w jednym boksie, z kolorowymi tropikalnymi ptakami kicał syberyjski zając bielak, a pod figlującymi na gałęziach lemurami tuptał sobie spokojnie jeż.

Nowosybirsk nie byłby rosyjskim miastem, gdyby nie miał kilku fascynujących pomników. Na głównym placu (oczywiście Lenina) znajduje się wielki pomnik (oczywiście Lenina) flankowany z jednej strony przez dwóch żołnierzy, a z drugiej przez robotnika i kołchoźnice.


Za ich plecami znajduje się jeden ze słynniejszych budynków w mieście, czyli Teatr opery i baletu, który, ku naszemu zaskoczeniu, okazał się całkiem ładny.  Dookoła wodza rewolucji ćwiczą akrobacje dzieciaki na rowerach i rolkach. Poza tym, widzieliśmy też pomnik sygnalizacji świetlnej postawiony z okazji 70tej rocznicy zamontowania pierwszego takiego wynalazku w mieście,


pomnik maszyny do szycia postawiony z okazji nie pamiętam której rocznicy powstania zakładów szwalniczych


i skwerek łącznościowy z latarniami w formie telefonów i ławką w kształcie cyferblatu. 



Wieczorem poszliśmy nad rzekę, gdzie Mysz nawet zamoczyła nóżki. Był to czyn dość heroiczny i uważa za sukces, że nie odpadły w trakcie pozowania do zdjęcia.


W Nowosybirsku znajduje się też kilka cerkwi, z których udało nam się odnaleźć jedynie tę najstarszą, czyli sobór św. Aleksandra Newskiego, gdzie uwagę zwracają (podobno) kolorowe freski, w tym galeria portretów Romanowów, rozstrzelanych w Jekaterinburgu. Jest też rzymskokatolicka katedra przemienienia pańskiego, gdzie odbywają się msze po rosyjsku i polsku, ale nie udało się nam tam dotrzeć.

Na koniec jeszcze dwa słowa o metrze, bo tak tak, w Nowosybirsku jest jedyne na Syberii metro. Ma aż dwie linie. Jedna z nich przechodzi przez rzekę, co jest niezwykłym powodem do dumy dla miejscowych, ale okazało się to straszną ściemą, bo wprawdzie tory przechodzą nad rzeką, ale są zamknięte w szczelnym tunelu i nic nie widać. Mimo wszystko, warto się nim przejechać by obejrzeć kilka stacji. Każda jest inna i ma niepowtarzalny charakter, np. Gagarina jest urządzona bardzo nowocześnie, futurystycznie i kosmicznie, przeważa kolor niebieski i srebrny a na jednej ze ścian uśmiecha się do nas podświetlany bohater sowieckiejj kosmonautyki, na Rećnom wagzale można podziwiać witraże przedstawiające różne miasta Syberii, a na Sibirskoj mozaiki prezentujące wybitnych obywateli miasta. Mysz dowiedziała się przy tej okazji, że w Rosji stacja przesiadkowa ma inną nazwę dla każdej przechodzącej przez nią linii, co może na przyszłość ułatwić poruszanie się po wielkich miastach.

Sporty zimowe i pół-zimowe

Obecnie toniemy w roztopach i jedynym śladem zimy są brudnobiałe plamy na przyszłych trawnikach, ale jeszcze niedawno, jak okiem sięgnąć, świat okrywała porządna, puchowa pierzynka.

Zapewne z żadnej perspektywy ośnieżona syberyjska przyroda nie prezentuje się tak interesująco, jak z wysokości końskiego grzbietu. Odważne Polki niczego się nie boją, więc kiedy pojawiła się możliwość wyprawy do stadniny, nie trzeba było nas długo namawiać. Koników było 10, a chętnych 20, więc gdy jedna grupa sobie hulała po okolicznych kniejach, druga siedziała w domku przy piecyku i piła herbatkę. Safety first, więc i szkolenie z obsługi konia było, a jakże. Polegało ono na przeczytaniu kartki z listą rzeczy, których z koniem robić nie wolno, a następnie podpisaniu cyrografu, że w razie śmierci lub trwałego kalectwa nie będzie się miało do stadniny Ruska Trojka żadnych pretensji. Na tym szkolenie się zakończyło. Świetnie poinformowani czego koniowi nie robić, nie mieliśmy pojęcia co jednak mu robić, żeby na przykład zechciał ruszyć zad, albo przestał biec. Safety kończyło się na cyrografie, bo o toczkach raczej tam nikt nie słyszał. Za to dali ciepłe portki, żeby dupki nie marzły i po raz pierwszy wsiadałam na konia po stołeczku, który swoją drogą  na śniegu chybotał się, tak że zdecydowanie wolałabym drogą tradycyjną, po prostu wskoczyć podciągając się. Przez pierwsze 10 minut w siodle, Mysz w ogóle nie pamiętała, że kiedykolwiek jeździła konno i trzymała się kurczowo łęku w przekonaniu, iż zaraz zleci. Jak już się oswoiła z zaistniałą sytuacją na tyle, żeby pokozakować i wziąć w łapki wodze, to klacz  o wdzięcznym imieniu Черника (Jagoda) też postanowiła pokozakować i pokazać, że umie kłusować. Anglezowanie pośród tajgi zdecydowanie przerosło mysie amazońskie zdolności, więc w efekcie tyłek ją bolał przez następne dwa dni.


Zachęcona jeździeckim sukcesem i wiedziona chęcią skorzystania z resztek zimy, Mysz postanowiła spróbować swych sił w jeszcze jednym sporcie, a mianowicie na nartach biegowych. Tym razem była prawdziwą debiutantką. Zaczęło się od tego, że przypięcie nart okazało się sprawą niełatwą, a co dopiero mówić o utrzymaniu ich w pozycji równoległości. Kiedy od czasu do czasu udało się wpaść w koleiny zostawione po  wcześniejszych szusownikach, szło Myszy całkiem nieźle, ale kiedy samodzielnie trzeba było przebrnąć przez park, albo, nie daj Bóg, rozpędzić się i podjechać pod górę, to uciekajcie narody. Zjeżdżanie do tyłu, okazało się najczęściej stosowaną przez Mysz techniką. Ogólnie suma sumarum debiut należy jednak uznać za udany, bo dziesięciokrotny zaledwie kontakt z matką ziemią z pewnością nie wykracza poza średnią krajową. Jak kiedyś spadnie więcej śniegu to Mysz z pewnością powróci na arenę, choć może  tym razem z kimś, kto ją nauczy jak trzymać narty żeby się nie rozjeżdżały i kijki żeby się  o nie nie potykać.

Na koniec dwa słowa o zimowej odmianie futbolu praktykowanej na Syberii. Boisko jest całkiem normalne, dresiki i adidaski też, tylko że zamiast murawy, pod stopami graczy chrzęści śnieg. Śnieżny futbol praktykuje się zarówno nocą (zaobserwowane ok. 22 przy wejściu do klubu) jak i dniem (zaobserwowane ok 14.00 przy trasie nart biegowych). Gra nie może odbywać  się w ciszy. Kiedy Mysz po raz kolejny próbowała nie zjechać tyłem z małej góreczki w parku, chłopaków dopingował z głośników zdzierając gardło Wysocki, chyba o koniu wyścigowym choć z tej odległości ciężko było orzec.