Tym razem dotarliśmy do wrót rezerwatu prosto jak po sznurku i pełni entuzjazmu ruszyliśmy przed siebie.
Droga była jedna, dobrze wydeptana więc
ciężko się było zgubić. Przy wejściu powitały nas oczywiście nasze
zaprzyjaźnione tabliczki, sponsorowane przez literkę Z jak zabronione :D
Pani, która sprzedawała bilety
powiedziała, że wprawdzie się płaci za wejście, ale wystarczy się
uśmiechnąć żeby nie płacić, no to żeśmy się uśmiechnęli i ruszyli na
podbój wielkich ostańców. Droga do tzw. centralnych stołbów, czyli tego
niewielkiego fragmentu rezerwatu udostępnionego dla turystów, który
zaopatrzony został w szlaki, ma ok. 7 km i idzie trochę pod górę, więc
wędrówka po niej przy wysokim stopniu oblodzenia nie jest prostą sprawą.
Fajnie się było trochę poślizgać. Widzieliśmy też podobno wiewiórki, i
jakiś surowiec na futra, prawdopodobnie sobola, jeśli wierzyć
przechodzącym autochtonom. Zaskoczyło mnie jak dobrze utrzymany i
oznakowany może być rosyjski wybieg dla turystów. Do wejścia między
skały prowadzą bardzo ładne drewniane stopieńki, przy których znajduje
się tablica z rozrysowanymi i opisanymi wszystkimi szlakami. W górach
oznaczenia są wyraźne i bardzo często umieszczone. Nie ma opcji, żeby
się zgubić. Udało się nam dotrzeć do najsłynniejszych stołb czyli Babki i
Wnuczki, Dziada, Pióra, Słonika, oraz wprawdzie bezimiennych, ale nie
mniej ważnych stołb I, III oraz IV, pod tą ostatnią pod daszkiem gdzie
wsuwaliśmy bułki, podobno sto lat temu spotykali się krasnojarscy
bolszewicy.
Przynajmniej tak twierdziła umieszczona
tam tabliczka. Mysz z zachwytem powdrapywała się na niektóre z nich
przypominając sobie swoją zarzuconą karierę wspinaczkową. Wszystko
pokrywał idealnie wyślizgany lód wiec oprócz wspinaczki Mysz ćwiczyła
łyżwiarstwo figurowe.
Mysz między Babką i Wnuczką:
Stołb Pióro z Myszą:
Dziad:
Stołb III:
Stołb IV:
Słonik:
Tak się fajnie chodziło między skałami,
że prawie zapomnieliśmy, że o 20:00 rusza nasz powrotny autobus do
Tomska. A kiedy nam się przypomniało ruszyliśmy czym prędzej na drugą
stronę rzeki do domu po plecaki. Ponieważ ostatnie drobniaki wydaliśmy
na mapę Stołbów, część drogi musieliśmy pokonać piechotą, bo nie
mieliśmy monetek na autobus. Pani od ręczników i pościeli nastraszyła
nas, że o tej porze będziemy jechać na dworzec godzinę albo i półtorej,
więc o 19 dobiegaliśmy na przystanek z cudownie rozmienionymi rublami i
duszą na ramieniu. Okazało się, że podobnie jak w kwestii dojazdu w
skały, pani nie do końca była zorientowana i znaleźliśmy się na dworcu
ze sporym zapasem, który wykorzystaliśmy na zakup magnesików na lodówkę w
dworcowym kramie z pamiątkami.
Tak zakończyła się krasnojarska odyseja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz