poniedziałek, 16 maja 2016

Karolina Północna ogólnie

Jeśli komukolwiek Karolina Północna kojarzy się z czymkolwiek, to są to zapewne głównie wyciskacze łez Nicholasa Sparksa, starające się przekonać czterdziestoletnie kobiety po przejściach, że one też zasługują na szczęście. Jednakże większości z was pewnie Karolina w ogóle się z niczym nie kojarzy. Myszy to nie dziwi, bo sama przed przyjazdem niewiele o tym miejscu wiedziała, ale przez kilka miesięcy jednak coś nie coś się dowiedziała i tą wiedzą pragnie się z wami podzielić.


Może niektórzy pamiętają, jak przed wyjazdem Mysz wpierała wam, iż stolicą Karoliny Północnej jest Charlotte. Niestety, odkrycie, że rodzice i internet nie zawsze mówią prawdę, to ta mało przyjemna część dorastania. Na miejscu okazało się, że Wikipedia zrobiła Mysz w konia i stolicą jest zupełnie inne miasto. 

Ale po kolei. 

Karolina Północna to stan leżący na południowym-wschodzie USA. Od północy graniczy z Virginią, od zachodu z Tennessee, od południa z Georgią i swoją południową bliźniaczką. Jej powierzchnia to niemal 140 000 km2, czyli prawie pół Polski, a zamieszkana jest przez niecałe 9 000 000 ludzi. Położenie Karolinka ma bardzo ciekawe. Na wschodzie  rozciąga się szeroko wzdłuż oceanu atlantyckiego, gdzie posiada wiele piaszczystych plaż, a na zachodzie zwęża się, stopniowo przechodząc przez Appalachy, by ostatecznie wciąć się ostrym klinem w rezerwat Indian Cherokee. 

Nazwa stanu pochodzi od imienia króla Karola I Stuarta, którego syn swoją drogą też Karol, ale już II, postanowił uczcić swego rodziciela nadając jego imię powstałej w XVII w. amerykańskiej prowincji, która na początku XVIII w. rozpadła się na południową i północną. 

W Północnej Karolinie nie ma wielkich metropolii. Większość  mieszkańców skupiają dwa centralnie usytuowane, trójmiejskie twory. Większy nosi nazwę Triangle i obejmuje stolicę stanu Raleigh, najludniejsze jego miasto Charlotte, i mieszczące najstarszy stanowy uniwersytet w całym kraju, Chapel Hill. Mniejszy nazywany jest Triad, a w jego skład wchodzi: uważany za  meblarską stolicę świata Highpoint, Winston-Salem* oraz oczywiście Greensboro. W żadnym z tych miast nie ma jakichś wielkich atrakcji, ale należy zaznaczyć, że Raleigh jest najszybciej rozwijającym się miastem w całym USA. 

Mieszkańcy Północnej Karoliny nazywani są Tarheels (smołowane pięty) dlatego, że niegdyś stan ten przodował w produkcji smoły. Inne wyjaśnienie odwołuje się do czasów wojny secesyjnej, kiedy to tutejsi żołnierze podobno grozili tchórzliwym reprezentantom innych południowych stanów, że wysmołują im pięty, by nie mogli zwiać z pola walki. 

Północna Karolina ma pewne zasługi historyczne nie tylko dla kraju, ale i dla świata. To tu w 1903 r. bracia  Wright  podbili przestrzeń powietrzną. Dokładnie 17 grudnia, Orville Wright odbył lot napędzanym silnikiem spalinowym samolotem, posiadającym możliwość sterowania. Lot odbył się w okolicy Kitty Hawk, miał dystans zaledwie 37 m i trwał 12 s, ale było to najprawdopodobniej najważniejsze 12 s w dziejach ludzkości. 

Oprócz samolotu, świat zawdzięcza Północnej Karolinie również Pepsi. Napój ten został wynaleziony przez tutejszego farmaceutę Caleba Bradhama z New Bern, który w 1898 r. opracował jego recepturę jako, uwaga, leku na niestrawność. Stąd też nazwa napoju Pepsi-cola, gdyż zawierał on początkowo enzym trawienny pepsynę.

Jeśli chodzi o historię bardziej lokalną, to właśnie na  tutejszej wyspie Roanoke powstała pierwsza brytyjska kolonia w Ameryce. Została założona w 1584 r. przez Waltera Raleigh. Jeśli zastanawialiście się skąd ta dziwna nazwa stolicy, to już nie musicie. Początki były zachęcające więc kolonizator  wrócił do kraju po wsparcie. Niestety gdy  zjawił się z powrotem na wyspie w 1590 zastał jedynie splądrowane ruiny. Do dziś nie udało się ustalić co się stało. Mieszkańcy zostali najprawdopodobniej wymordowani, albo przez walczących o odzyskanie swojego terytorium Indian, albo przez nie cierpiących konkurencji Hiszpanów. Niektórzy historycy twierdzą, że  Północna Karolina była pierwszym stanem, który ogłosił niepodległość od Brytanii. Dawałoby to piękną klamrę narracyjną, ale fakt ten nie jest do końca potwierdzony. Natomiast w 100% jest pewne, że pierwszy czarnoskóry kongresmen Hiram Rhoades Revels, urodził się w 1822 r. właśnie w Północnej Karolinie. 

Karolinka ma też swoje rekordy. Na jej terenie znajduje się najwyższy szczyt Appalachów, a co za tym idzie, całego wschodniego wybrzeża. Jest to mierzący 2037 m Mount Mitchel. Nieopodal odwiedzić można najwyższe wodospady wschodniego wybrzeża Whitewater Falls (125 m) leżące nomen omen w   Transylvania County i najwyższą tamę Fontana Dam, mierzącą 146 m. 

Łasuchom warto wspomnieć, że  Północna Karolina jest największym producentem batatów w kraju, co tłumaczy ich wszechobecność w tutejszym menu.

A zmotoryzowanych zapewne zaciekawi fakt, iż stan ten posiada największy w kraju stanowy system autostrad,  których łączna długość wynosi 77,400 mil. 

Ciekawostką jest leżący w  pasmie górskim Blue Ridge, stanowy park Grandfather Mountain, gdyż jest jedynym na świecie rezerwatem przyrody znajdującym się w rękach prywatnych. 

Powszechnie uważa się, że południowe stany są bardziej rasistowskie i mniej tolerancyjne, niż północne. Ostatnio o Północnej Karolinie zrobiło się z tego powodu głośno. Należąca niegdyś do konfederacji  jest stanem raczej konserwatywnym, gdzie niemal zawsze wygrywają republikanie. Obecny gubernator Pat McCrory od dłuższego czasu próbuje prowadzić politykę dyskryminującą różnego rodzaju mniejszości etniczne i seksualne. Mysia Pallka K., zaliczająca się do afroamerykańskiej społeczności, dostaje piany ilekroć ktoś o nim wspomni. Ostatnio w USA trwa burzliwa dyskusja na temat toalet dla osób transseksualnych. Walczą one o to by  w publicznej toalecie móc korzystać z kabiny przeznaczonej dla płci z którą się identyfikują, a nie na którą wskazuje ich akt urodzenia. Gubernator McCrory ostatnio przeforsował prawo zabraniające im tego w Północnej Karolinie. Jednakże prezydent Obama zatwierdził ustawę przyznającą prawo do decydowania o wyborze toalety osobom transseksualnym w całym kraju. Ciekawe jak Północna Karolina sobie z tym poradzi. 

Wrogi stosunek do mniejszości przejawia się również niestety w bardziej bezpośredni sposób, prowadząc do krwawych rozpraw z ludnością napływową. Nieco ponad rok temu troje pochodzących z Syrii studentów uniwersytetu w Chapel Hill  (małżeństwo i siostra dziewczyny) zostało zastrzelonych  przez swojego sąsiada, któremu nie w smak było muzułmańskie towarzystwo. 

Nie lepiej jest w okolicznych stanach. Południowa Karolina dopiero w zeszłym roku (jako ostatni stan w kraju) zdecydowała się na usunięcie flagi konfederacji będącej symbolem kraju opartego na niewolnictwie. Decyzja ta była wynikiem masakry w Charleston, kiedy to uzbrojony dwudziestojednolatek wtargnął do afroamerykańskiego kościoła i zastrzelił dziewięć osób, w tym pastora odprawiającego nabożeństwo. Schwytany twierdził, że wcale nie żałuje i że gdyby mógł, to by to zrobił jeszcze raz, bo wierzy, że w ten sposób rozpocznie się wielka wojna w imię białej rasy. 

Tak więc jeśli kiedykolwiek odwiedzicie Północną Karolinę, z pewnością spędzicie miły czas na łonie przyrody, ale uważajcie, żeby się za mocno nie opalić, gdyż możecie się znaleźć na celowniku miejscowych patriotów. 

* zbieżność nazw z miastem czarownic przypadkowa

czwartek, 12 maja 2016

Firmowy uśmiech numer 5

Szczęściarze, którzy uczęszczali na zajęcia z antropologii kultury u prof. Sulimy z pewnością już domyślają się o czym będzie ta notka, a całej reszcie serdecznie polecam lekturę książki "Delicje ciotki Dee" autorstwa Teresy Hołówki, bo  mimo upływu ponad 30  lat nic nie straciła na aktualności.


Small talk, czyli niezobowiązująca rozmowa o niczym, jest wciąż najpowszechniejszym sposobem komunikacji, jeśli o komunikacji w tym przypadku w ogóle można mówić. Spotykając znajomego, nawet jeśli po prostu mijacie się na ulicy, absolutnie nie wolno ograniczyć się do zwykłego "cześć", do "cześć" trzeba zawsze dodać: "Jak się masz?". Amerykanie zdanie "Hi, how are you?" wypowiadają jednym tchem, nie zwalniając przy tym kroku, i zazwyczaj, nawet nie czekając na odpowiedź, idą dalej. Oczywiście każde dziecko zaczynające uczyć się angielskiego wie, że na takie pytanie nie ma innej odpowiedzi niż: I'm fine, nawet jeśli wasz chomik umiera, kocica ma ciężki poród, a psychoanalityk właśnie wyjechał na wakacje. 

Nie ma ani krzty przesady w tym, że uśmiech jest obowiązkowym elementem stroju służbowego każdego Amerykanina. Gdziekolwiek pójdziecie - do przychodni, sklepu, banku, szkoły, czy kiosku z hot dogami, powita was firmowy uśmiech numer pięć i sakramentalne pytanie "jak się masz". Wyobrażacie sobie panią Jadzię z mięsnego, albo pannę Joannę w okienku pocztowym jak zanim zapytają: "czego" najpierw dowiadują się o wasze samopoczucie? 

Oczywiście pytanie to tak na prawdę nie ma na celu poznania wszystkich waszych problemów, wręcz przeciwnie, jest tylko dłuższą formą powiedzenia dzień dobry, więc równie sakramentalna na nią jest odpowiedź, że wszystko super i wspaniale.

Jeśli gdziekolwiek w Ameryce chcecie się czegoś dowiedzieć lub coś załatwić, schemat typowego dialogu wygląda następująco: 

  1.  on/ona/ wita was z zachwytem i uśmiechem tak szerokim, jakbyście byli właśnie cudownie odnalezioną po latach rodziną i pyta co u was, udając że ją/jego to interesuje
  2. wy odpowiadacie, że wspaniale, udając, że to prawda. Potem on/ona z entuzjazmem dopytuje jak może wam pomóc, a wy wyłuszczacie swoją sprawę
  3. on/ona z zapałem robią wszystko żeby wam pomóc. Najczęściej okazuje się jednak, że nie mogą lub nie wiedzą jak. W tym ostatnim przypadku, trzeba im oddać sprawiedliwość, że w przeciwieństwie do Polski zazwyczaj gdzieś zadzwonią lub pójdą by zasięgnąć informacji, i to już czasem efekt przynosi
  4. Potem wy wylewnie dziękujecie, a on/ona entuzjastycznie mówi, że jest  zachwycony/a, że mógł/mogła wam pomóc, i że absolutnie nie ma za co dziękować, co często bywa jedyną szczerą informacją w tej wymianie zdań.
Cała rozmowa jest oczywiście okraszona niezmierzoną liczbą uśmiechów.
A na koniec życzycie sobie wonderful day.
Z jednej strony jest to trochę denerwująca maniera, z drugiej strony jak do człowieka się uśmiechają z każdej strony i jest on nawet wbrew woli zmuszony, by każdemu się oduśmiechnąć, to ostatecznie uśmiecha się tyle, że endorfiny niezależnie od nastroju nie mają wyboru, muszą się wyprodukować i nastrój się poprawia. To tak jak w Hiszpanii, gdzie typowym powitaniem koleżanek jest zdanie: Hola guapa!, czyli "cześć piękna". Oczywiście nie oznacza to, że koleżanka faktycznie ma was za Miss Universum, jest po prostu dłuższą formą powiedzenia "cześć", ale jak człowiek przez cały dzień się nasłucha, że jest piękny to jakoś tak mu lepiej.

Innym typowym elementem Amerykańskiego savoir vivre'u jest  mania otwierania drzwi. Niby miły zwyczaj, ale na dłuższą metę męczący. Wyobraźcie sobie, że suniecie powolnym krokiem przez ogromny hol, znajdujecie się jeszcze 20 m od drzwi a już ktoś pędzi, by je wam otworzyć, ewentualnie jeśli właśnie wchodził lub wychodził stoi tam i je dla was przytrzymuje. Czujecie się wtedy w obowiązku przyspieszyć żeby nie stał  pół wieczności. Wyobraźcie sobie jak frustrujące jest to dla osób o krótkich nóżkach albo cierpiących na zakwasy po ostatniej wizycie na siłowni. Początkowo myślałam, że dzieję się tak dlatego, że jestem dziewczyną i amerykańscy dżentelmeni chcą się wykazać, ale nie, dziewczyny rzucają się do drzwi równie często  co chłopcy. Potem myślałam, że to dlatego, że idę z białą laską, co zapewne w amerykańskim kodzie sygnałowym oznacza, iż jestem niepełnosprawna intelektualnie w stopniu uniemożliwiającym obsługę klamki, ale też nie. Po konsultacji z pozostałymi Polkami dowiedziałam się, że one mają podobne doświadczenia. Po prostu młodzi amerykanie wysysają z mlekiem matki przekonanie, że trzeba otwierać drzwi innym.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Kultura dobrobytu

W Ameryce wszystkiego musi być dużo, wszystko musi być wielkie i najbardziej naj. Nawet podajniki na papier toaletowy mają miejsce na dwie, a czasem trzy rolki jednocześnie.

Wszędzie musi być miło i komfortowo, a atmosfera musi być sympatyczna.  Na przykład niemal w każdym budynku na podłogach leżą dywany. Kiedy na początku swego pobytu Mysz taszczyła walizę przez wyłożone puszystymi dywanami korytarze apartamentowca na Manhattanie, myślała, że zawdzięcza tę radość wysokiemu standardowi budynku. Jednakże na prowincjonalnym uniwersytecie również dywany są wszechobecne. Wyłożone są nimi korytarze w akademiku i sale, w których odbywają się zajęcia. Wszystkie biura i aule również pokryte są dywanami. Wprowadza to nastrój przytulności i wyciszenia. W amerykańskich mieszkaniach też wszędzie są dywany, więc jest to pierwszy kraj, gdzie nie patrzą na Mysz jak na wariatkę kiedy po przekroczeniu progu zdejmuje buty.* Tu jest to wręcz wymagane.

Kolejną ciekawostką jest wszechobecność jedzenia. Żadne wydarzenie kulturalne, informacyjne, czy społeczne nie może się odbyć bez zagrychy. Powitanie studentów przez kanclerza - na stołach sery, koreczki, browni i mini donaty;  koncert tanga w muzeum współczesnym  -  przy wejściu chipsy orzeszki i coca-cola); wystawa ceramiki w galerii - do wyboru  kanapki i ciasteczka; pokaz tańca afrykańskiego w centrum sztuki - do dyspozycji  M&M's, chipsy i orzeszki; goście na spotkaniu z okazji światowego dnia hidżabu częstowani są hummusem i pitą, a przed kursem salsy można przegryźć nachosa i popić którymś z licznych napojów gazowanych

* Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam dom mojego szefa we Włoszech i, jak to zwykło się robić w Polsce, zdjęłam w przedpokoju buty, zostałam wyśmiana, że przecież to nie Indie.

sobota, 23 kwietnia 2016

Językowych potyczek ciąg dalszy

Jak już może wspominałam, najwięcej nowych słówek poznaję w kafeteri. Ostatnio, myszkując w barze sałatkowym, usłyszałam od mojej pall'ki fascynującą historię, która niezwykle pocieszyła mnie w mojej totalnej ignorancji z zakresu znajomości języka angielskiego. Okazuje się, że nawet nie wszyscy rdzenni Amerykanie radzą sobie ze swoim językiem. Na grudniowym spotkaniu z  żydowskim elektoratem kandydat na prezydenta z ramienia republikanów Ben Carson,  przekonywał o konieczności walki z  ciecierzycowym przysmakiem wegetarian. Uwaga trawożercy -  hummus po angielsku wymawia się [hamas] z, co bardzo ważne, akcentem na pierwsze "a", gdyż [hamas] z akcentem na ostatnią sylabę to palestyńska organizacja niepodległościowa. Republikanin przez całe spotkanie mówiąc o swojej wizji polityki zagranicznej USA z upodobaniem używał tego pierwszego słowa. Zamawiając zatem w Ameryce swój ulubiony przysmak z ciecierzycy uważajcie, by nie poprosić o palestyńskich terrorystów. No chyba, że chcecie zostać republikaninem, ale zastanówcie się, czy aby na pewno warto. 

Swoją drogą humus, a nie hamas, brzmi całkiem nieźle. Mogłoby stać się hasłem reklamowym jakiejś proimigranckiej kampani. "Sprowadzamy humus, a nie hamas, czyli że wraz z imigrantami do naszego kraju trafią nie terroryści, ale wege smakołyki". Jeśli  ktoś by chciał wykorzystać mój świetny pomysł, proszę skontaktować się z mym agentem w sprawie tantiem :) 

A na koniec reakcja amerykańskiego komika na republikańską wpadkę:


piątek, 22 kwietnia 2016

Językowe potyczki z redneckami

Wiadomo, że każdy kraj ma swoje dialekty i regionalizmy językowe. Podobnie jest i w USA. Naturalne jest, że w tak ogromnym państwie wykształciło się wiele lokalnych gwar. Praktycznie każdy stan ma swoją. Nie chodzi tu tylko o wymowę, choć ta faktycznie znacząco się różni*, ale także o niektóre słowa, które występują tylko na południu lub północy.

Na południu chcąc wyłączyć światło na ten przykład, zamiast swojskiego turn off musicie zadziałać ostrzej i cut off the light.

Kiedy przed kolokwium nauczyciel każe wam put up the phone, bynajmniej nie ma na myśli, że macie przerobić swój telefon na namiot, ale po prostu schować go do torby. Jeśli ktoś zapyta, o waszą kinfolk, będzie chodziło o rodzinę, zazwyczaj tę najbliższą, typu rodzice i dziadkowie. A jeśli ktoś zapyta: Whatcha doin?, chodzi po prostu o to co robicie. Britches to spodnie, pewnie od bryczesów, w których południowe państwo objeżdżało swoje pola bawełny. a jeśli już przy bawełnie jesteśmy, to południowe określenie na człowieka sukcesu to nic innego, niż "high cotton". Przy wypowiadaniu swych sądów czy nadziei, południowcy zamiast: I suppose, I guess mówią: I reckon.

Na południu występują też śmieszne konstrukcje, jak pleonazmowe określenie "might could". Być może południowcy są bardziej asekuracyjni niż rzutcy jankesi i oferując pomoc muszą 2 razy zaznaczyć, że to tylko być może: I might could help you. 

Na koniec znów nawrót do gastronomii, czyli jak mówi się na południu na ziemniaka? Pilni czytelnicy być może już odgadli z poprzedniej notki, dla niedomyślnych jednak podaję: tater.

* Na południu zamiast Amerika mówi się Merika, a zamiast kofi - kuofi.

środa, 13 kwietnia 2016

Nie tylko hamburgery

Na kampusie jest wiele miejsc gdzie można zjeść, ale głównym jest niewątpliwie kafeteria. Jest to ogromny, samoobsługowy bar z wieloma stoiskami tematycznymi. Na swoje nieszczęście, Mysz ma tzw. unlimited mealplan, co oznacza, że może do tego przybytku rozpusty chodzić dowolną ilość razy w ciągu dnia i pochłaniać dowolne ilości jedzenia. Jak można się domyśleć sprawia to, że ubrania w magiczny sposób zbiegają się w praniu.



Kafeteria oferuje zarówno typowo amerykańskie dania jak i kuchnie międzynarodową. Jest stoisko z pizzą, stoisko meksykańskie, stoisko z hamburgerami, frytkami i smażonymi kurczakami, stoisko z zupami i bar sałatkowy. Jest zapewne jeszcze wiele więcej mięsnych miejsc, ale Mysz ich rzecz jasna nie eksplorowała, więc nie bardzo może powiedzieć co tam oferują. Jednym z często odwiedzanych przez Mysz jest stoisko z gotowanymi na parze warzywami. Oprócz klasyków jak brokuł, kalafior, czy marchewka, można znaleźć tam takie dziwy jak pomidory, oraz takie rarytasy jak szparagi. Jest kilka stoisk niesamoobsługowych, należą do nich m.in. stoisko azjatyckie. Leży tam mnóstwo składników, z których możemy skomponować własne danie a potem miła pani wrzuci to do woka i dla nas usmaży. Znaleźć tam można warzywa, owoce, mięso, tofu, makaron ryżowy i ryż we własnej osobie. Na tym stoisku Mysz odkryła warzywo, którego istnienia nawet nie podejrzewała, a mianowicie kotewkę wodną. Jest ona dość częstym składnikiem amerykańskich dań azjatyckich.
Kotewka orzech wodny

Innym niesamoobsługowym stoiskiem jest dział kanapkowy, oprócz kanapek robią tam także wrapy. Do wyboru są wrapy czosnkowe, szpinakowe, pomidorowo-bazyliowe i zwykłe, do środka można wpakować, oprócz warzyw, także hummus, tofu czy pesto, a miła pani nam to zgrabnie zwinie i zgrilluje. Ulubionym stoiskiem Myszy jest oczywiście dział wegetariański, który zazwyczaj ma wprawdzie niewielki wybór (3-4 potrawy), ale zawsze bardzo dobre. Ostatnio zaczęły się nawet pojawiać tam wegańskie desery. No i guacamole mają obłędne.
Dbałość o zachowanie wegetariańskiej higieny jest ogromna. Na stoisku azjatyckim pani ma oddzielnego woka dla wegetarian. Na stoisku z kanapkami pani przygotowując kanapkę wegetariańską musi uprzednio zmienić rękawiczki*, a po zgrillowaniu, krojąc kanapkę na pół, nie może użyć noża, którym przekroiła wcześniej kurczaka, tylko musi wziąć nowy.
W godzinach porannych (od 7 do 11) działa stoisko śniadaniowe, gdzie znaleźć można zawsze oatmeal (owsiankę) oraz grits, czyli coś, co można nazwać kaszą manną z kukurydzy, występującą w wersji z żółtym serem lub masłem. Okazuje się, że nie tylko Polska jest krajem ziemniaka. Tu żadne śniadanie nie może się obyć bez pyr. Codziennie do wyboru jest albo zapiekanka ziemniaczana, albo hash brown patty, czyli rodzaj grubych placków ziemniaczanych w chrupiącej i zapewne niesamowicie tłustej panierce, tater tots, czyli niewielkie kuleczki z masy ziemniaczanej smażone na głębokim tłuszczu, albo po prostu starte ziemniaki usmażone z kawałkami cebuli i papryki. Jest także sporo parówek, kiełbasek, bekonów i innych tego typu paskudztw. Na zagryzkę posłużyć może biscuit, czyli raczej pozbawiona smaku, lekko słonawa bułka drożdżowa, najczęściej polewana gravy, czyli gęstym, mięsnym sosem. Niedaleko znajduje się stoisko z płatkami. Mleko do wyboru: zwykłe, czekoladowe i odtłuszczone. Płatków do wyboru kilkanaście rodzajów, ale żaden nawet nie przypomina zdrowego muesli, same czekoladowe kuleczki, miodowe kółeczka, cynamonowe płatki itd.
Na śniadanie można sobie również zrobić gofra, którego następnie można wysmarować jednym z okropnie słodkich dżemów lub bitą śmietaną. Inną słodką opcją są pancake'i i francuskie tosty, które można polać syropem klonowym, występującym również w wersji dietetycznej. Tuż obok czekają na wrzucenie do tostera bajgle i chlebki. Bajgli również jest nieprzebrane bogactwo: z jagodami, z cynamonem, z sezamem, z makiem, czosnkiem i nawet zwyczajne. Chleb jest niestety albo tostowy, albo biały zwykły. O pełnoziarnistym nikt tu raczej nie słyszał.
Dla wielbicieli jajek jest stoisko, gdzie miłe panie smażą na zamówienie omlety lub jajka sadzone. Ciekawym wynalazkiem jest over easy egg czyli jajko sadzone obsmażone z dwóch stron.
over easy egg
źródło zdjęcia: http://www.geekusextremus.com/eggses-eggses-it-is-bilbos-breakfast-i

Śniadaniowe menu można uzupełnić na koniec świeżym owocem. Dostępne zazwyczaj bywają: grejpfruty, winogrona, arbuzy, melony i ananasy, a z mniej egzotycznych oczywiście jabłka, i gruszki.
Pora lunchowa trwa od 11 do 14, a kolacyjna od 16 do 20. Niestety, między nimi wiele stoisk jest zamkniętych.
Środa jest dniem fried chicken i kolejki wtedy ciągną się aż na schody. Wegetariańską opcją w te dni jest słynny amerykański mac and cheese, czyli makaron z sosem serowym.
Mac and cheese, źródło: https://priyaasmenu.cucumbertown.com/macaroni-and-cheese-mac-recipe-dish

Przez cały dzień otwarte jest również stoisko deserowe, a na nim: kilka smaków lodów do wyboru, puddingi i galaretki, różnego rodzaju ciastka i kremy. Typowo amerykańskimi słodyczami są: cupcake (rodzaj muffina z kremem na wierzchu), cookie (czyli okrągłe twarde ciastko podobne do naszych piegusek, występujące w wersji z rodzynkami, kawałkami czekolady lub M&Msami) i cobbler kruche ciasto z dżemową masą owocową serwowane na ciepło. Jest też trochę zapożyczeń z Europy jak np: pudding chlebowy, ciastka francuskie czy sernik.
Od czasu do czasu, z okazji jakiegoś święta jest specjalne lunchowe menu. Jak na razie takimi specjalnymi dniami były: Mardigra, Walentynki, dzień św. Patryka oraz ostatnio Dzień Ziemniaka. Niestety zazwyczaj Mysz ma wtedy zajęcia. Jedyny świąteczny lunch na jaki się załapała, był to lunch walentynkowy, kiedy to jako danie główne można było zjeść łososia, a na deser świeże truskawki moczone w fontannie czekoladowej.
Jeśli chodzi o jedzenie typowe dla południowych Stanów to oczywiście dominuje mięso. Jest jednak parę wegetariańskich atrakcji. Przede wszystkim kukurydza pod różnymi postaciami. Wspomniane już danie śniadaniowe grits jest tego świetnym przykładem. Ponad to zjeść tu można hushpuppies - czyli kuleczki z ciasta z mąki kukurydzianej smażone na głębokim tłuszczu. Jako dodatek do wielu dań podaje się cornbread, który wcale nie jest chlebem z mąki kukurydzianej, a raczej słodkim ciastem często nawet z rodzynkami. Nie przeszkadza to mu być dodatkiem do dań mięsnych, zwykle gęstych gulaszowych zup typu jambalaya, czy chili.
Południe ma też swoje ulubione warzywa. Na pierwsze miejsce wysuwa się niewątpliwie batat. Zastępuje on w wielu wypadkach zwykłe ziemniaki. Robi się tu z niego frytki, tater tots i zapiekanki. Na stołówce często występują po prostu pieczone plastry batata z dodatkami do wyboru: brązowy cukier, cynamon i marshmallow (słynne pianki amerykańskie). Innym powszechnie obecnym warzywem jest kabaczek. Gotowany na parze lub smażony może być przystawką albo dodatkiem do dania głównego. Je się tu też sporo zieleniny NP Collard greens, będący bliskim krewniakiem jarmużu, ale o liściach gładkich i smaku nieco delikatniejszym. Niestety nie udało się Myszy znaleźć informacji, czy posiada nazwę w języku polskim.
Tater tots, źródło: http://damndelicious.net/2015/04/10/homemade-tater-tots/

Ciekawostką kuchni południowej są też gotowane orzeszki ziemne. Gotuje się je w łupinkach z dodatkiem octu i przypraw. Smakuje to dość, hm, ciekawie.
* W kafeterii wszyscy pracują w rękawiczkach. To znaczy ciężko orzec jak jest na zmywaku, bo tego nie widać, ale Ci, których widać, wszyscy mają rękawiczki.


piątek, 18 marca 2016

Studiowanie po amerykańsku

Mysz, jak może nie wszyscy wiedzą, studiuje w Greensboro filologię rosyjską. W związku z tym, większość zajęć, na które chodzi, związana jest z Rosją. Są to mianowicie: Tołstoj, Poeci w epoce sowieckiej, Historia Rosji po 1900 r. oraz, by nie wyjść z wprawy, język hiszpański na zaawansowanym poziomie. Początkowo Mysz planowała również uczęszczać na język rosyjski, jak się jednak okazało na zajęciach na najbardziej zaawansowanym dostępnym poziomie studenci uczą się dni tygodnia, więc sobie odpuściła. Nie trzeba zatem dodawać, że zajęcia z literatury i historii rosyjskiej odbywają się w 100% po angielsku.
W tym miejscu chyba niezbędna jest krótka wstawka teoretyczna na temat tego jak skonstruowany jest program studiów na amerykańskim uniwersytecie, bo różni się on nieco od systemu do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Każdy student ma możliwość wybrać sobie swój główny obszar zainteresowań, tzw. major oraz obszar poboczny. tzw. minor i nie muszą być one w żaden sposób ze sobą powiązane. Aby uzyskać dyplom trzeba zaliczyć określoną liczbę godzin zajęć, dla major jest ona większa, a dla minor analogicznie mniejsza. Niektóre przedmioty są obowiązkowe, inne opcjonalne, ale generalnie amerykańscy studenci mają dużo większą dowolność w komponowaniu swojego programu studiów niż polscy. Niezależnie od obranego majora i minora, studenci muszą zrealizować również pewną ilość zajęć z bloków tematycznych nie związanych z ich studiami. Ma to zapewnić wszechstronne wykształcenie i poszerzyć perspektywy młodych ludzi. Oznacza to, że jeśli ktoś studiuje np. archeologię to musi wziąć sobie przedmioty z nauk ścisłych i literatury. A jeśli ktoś studiuje matematykę, będzie musiał wziąć przedmioty z antropologii.

Większość studentów uczęszczających z Myszą na zajęcia o rosyjskiej literaturze realizuje te przedmioty właśnie jako dodatkowe do swojego programu, więc o Rosji nie ma pojęcia w ogóle. W związku z tym pojawiają się pytania w stylu: kim był Puszkin, albo czy niedźwiedzie chadzają sobie swobodnie po ulicach Moskwy i czy przywiązywanie do nich ludzi to typowa rosyjska rozrywka.

Ostatnie pytanie pojawiło się w związku z omawianym na zajęciach fragmentem "Wojny i pokoju", w którym złota moskiewska młodzież przywiązała policmajstra do misia i wrzuciła obu razem do rzeki.

Na historii Rosji jest nieco lepiej, bo większość studentów ma historię jako major i w dodatku niektórzy nawet mają na swoim koncie zaliczenie przedmiotu historia Rosji do 1900 r.

Ogólnie rzecz biorąc, zajęcia tutaj są dużo bardziej interaktywne niż w Polsce. Od studentów oczekuje się dużego zaangażowania i, co ciekawe, oni faktycznie to zaangażowanie okazują. W odróżnieniu od polskiego systemu, gdzie przez cały semestr chodzi się na wykłady i nic nie robi, a na końcu zdaje ogromny egzamin, w USA trzeba pracować przez cały semestr. Dokładne reguły oczywiście zależą od prowadzącego, ale ogólnie na każde zajęcia trzeba coś napisać, albo przynajmniej przeczytać i mieć zdanie na temat tego, co się przeczytało. Główną część zajęć stanowi grupowa dyskusja. Jest również wiele możliwości zdobycia dodatkowych punktów dzięki aktywności poza zajęciami. Uniwersytet oferuje wiele studenckich organizacji i klubów tematycznych i niektórzy prowadzący dają punkty za uczestniczenie w nich albo za obecność na konferencjach. Niektóre jednak pomysły na zdobycie dodatkowych punktów są naprawdę zaskakujące. Na zajęciach z Tołstoja przy okazji omawiania fragmentu, w którym książę Andrzej ogląda stary bezlistny dąb zimą, a potem widzi go ożywionego wiosną i na tej podstawie snuje różne refleksje o swoim życiu, prowadząca powiedziała, że jeśli znajdziemy dąb na kampusie i zrobimy sobie z nim zdjęcie w zadumanej pozie teraz kiedy nie ma listków a potem kolejne w kwietniu, kiedy już będzie miał listki i stworzymy z nich jakiś ładny fotograficzny kolaż to dostaniemy dodatkowe punkty. Na szczęście wszystkie drzewa na kampusie mają tabliczki z podpisami co to za gatunek. Inaczej pewnie nikt nie byłby w stanie tego zrobić.

Ciekawe są zajęcia o sowieckiej poezji, bo większość ludzi w życiu nie słyszała o Związku Radzieckim i jego realiach, więc ma bardzo odświeżające spojrzenie na tamtejszą poezję. Nie doszukuje się kontekstów politycznych i twierdzi, że jeśli tytuł wiersza jest "Żyrafa" to jest to monolog starej żyrafy do młodej żyrafy. Kiedy pani prowadząca pokrótce przedstawiła sylwetkę skandalisty Majakowskiego, kolega z pierwszej ławki stwierdził, że to taki rosyjski Kanye West.

Ulubione mysie zajęcia to Historia Rosji. Pierwsze spotkanie prowadzący rozpoczął od puszczenia piosenki streszczającej całą sowiecką historię przy użyciu tetrisa.


I Mysz już wiedziała, że to najlepsze zajęcia w całej szkole.

Generalnie każde zajęcia zaczynają się od jakiejś piosenki, albo fragmentu filmu. Spotkanie poświęcone Rasputinowi otworzył zespół Bonney M, a omawianie rewolucji 1905 r. zaczęliśmy od obejrzenia obszernych fragmentów "Pancernika Potiomkin" Eisensteina. Najlepsza ze wszystkiego jest jednak piosenka wyjaśniająca leninowski slogan "pokój, chleb i ziemia" (peace land and bread).


Zamiast podręczników czytamy powieści rosyjskie dotyczące omawianego okresu i staramy się w nich znaleźć informacje o realiach epoki. Rewolucję bolszewicką i wojnę domową omawialiśmy na podstawie "Cichego Donu", okres czystek stalinowskich na podstawie "Gorzkich wód" a wielką wojnę ojczyźnianą na podstawie "Wojny Iwana".

Na niemal każde zajęcia trzeba napisać krótki esej wyrażający opinię na temat przeczytanego tekstu, albo przynajmniej wziąć udział w internetowej grupowej dyskusji na stronie przedmiotu. Do dyskusji przygotowujemy się czytając pisma Lenina i Trockiego dzięki czemu Mysz poznaje takie niezbędne do życia słówka jak świadomość związkowa czy własność środków produkcji.

Na koniec dwa słowa o tak zwanej academic integrity, czyli uczciwości akademickiej. Po pierwsze zakłada ona, że ściąganie, czy plagiatowanie są bardzo ciężkimi wykroczeniami, za które zazwyczaj grozi usunięcie z uniwersytetu. Za niemoralne uznaje się nawet pomaganie komuś w odrobieniu pracy domowej. Po drugie, nakazuje wszystkim, bez wyjątku, kupno podręczników. Kserowanie, skanowanie, ściąganie z internetu czy nawet dzielenie się jednym egzemplarzem na kilka osób są niedopuszczalne i grożą niezaliczeniem przedmiotu. Oryginalne podręczniki potrafią kosztować nawet $100, używane na Amazonie trochę mniej, ale rekord o jakim Mysz słyszała to podręcznik do hiszpańskiego za $250. Co robi zatem polski student? Pierwsze kroki swe kieruje do biblioteki, ale tu czeka go niemiłe zaskoczenie. Biblioteka akademicka choć dysponuje niezwykle bogatymi zbiorami filmów, czasopism, płyt cd i literatury rozrywkowej nie oferuje podręczników ani publikacji naukowych. Jedyną możliwością uniknięcia kupna jest wynajęcie podręczników z akademickiej księgarni ale również nie jest to tania sprawa.

Na niektórych zajęciach niezbędny jest iclick czyli nieduże urządzonko za pomocą którego można w trakcie zajęć odpowiadać online na pytania. Dzięki czemu jednocześnie cała grupa zostaje sprawdzona i oceniona w ciągu zaledwie kilku minut. Inną formą aktywności online jest supersite, czyli strona, na której prowadzący umieszczają zadania domowe, do której studenci muszą wykupić kod dostępu co kosztuje ok $100. Dla każdego przedmiotu jest oczywiście oddzielny kod, więc i oddzielna opłata.

Także nawet dla studentów, na wymianie, nie płacących czesnego, nauka na amerykańskim uniwersytecie nie jest tania.


poniedziałek, 14 marca 2016

University of North Carolina at Greensboro

Początkowo założona w 1892 r. uczelnia była żeńskim collegem. Panowie pojawili się na niej dopiero w 1963 r. W Ameryce wyróżnia się Historically black colleges and universities, w skrócie HBCUs oraz Predominantly white college (w skrócie PWcs), czyli historycznie czarne i białe uniwersytety. Choć UNCG należy do tej drugiej grupy, to paleta barw jest na nim bardzo szeroka. Nie bez powodu ma zatem opinie najbardziej zróżnicowanego pod względem rasowym uniwersytetu w mieście, a może nawet całym stanie. Spotkać tu można nie tylko wszelkie odcienie czekolady, ale także przybyszy z różnych zakątków Azji, Ameryki Południowej, pobliskich wiosek indiańskich i oczywiście Europy.

Kampus jest ogromny. Mieści w sobie wszystkie wydziały, akademiki, obiekty sportowe, muzeum sztuki, teatr, a także sporo punktów gastronomicznych i sklepów. Jest to w zasadzie samodzielna dzielnica miasta z regularnymi ulicami, przejściami dla pieszych i światłami.
kampus011

kampus04

Wszystkie budynki mają nazwę i w znakomitej większości są to nazwiska zasłużonych pracowników uniwersytetu. Na przykład akademik, w którym Myszy przyszło żyć, zwany International House, w rzeczywistości nazywa się Phillips-Hawkins, na cześć pana Charlesa Phillipsa, który był dyrektorem Public Relations w latach 1935-1962 oraz pani Kathleen Hawkins przez ponad 40 lat pracującej w administracji akademików.

kampus061

Standard pokojów nie jest powalający, ale podobno jako obcokrajowcy mieszkamy w najtańszym akademiku. Czyli odwrotnie niż w Polsce, gdzie erasmusów umieszcza się w najlepszych. Tutejsze akademiki pozbawione są portierni. Nikt nie pilnuje o której i w jakim stanie studenci wracają. Można wprowadzać kogo się chce i na jak długo się chce. Nie ma zatem problemu, by przenocować u siebie w pokoju kogoś nawet kilka dni, o ile współlokator nie ma nic przeciwko. Porządku w akademiku pilnuje grupa wybranych studentów. Jest to coś podobnego do naszej rady akademika, z tą różnicą, że dla nich jest to normalna praca, za którą dostają wynagrodzenie. Na parterze znajduje się pokój wspólny Griffindoru z ping-pongiem, bilardem, telewizorem i dużą liczbą mięciutkich kanap. Faktycznie sporo studentów tam przesiaduje wieczorami. 
Na kampusie jest raczej cicho i spokojnie. Co rano za oknem można posłuchać leśnego ptactwa łącznie z dzięciołem. Jedna koleżanka widziała nawet rodzinę dzikich królików na trawniku przed akademikiem.

kampus081

kampus092

kampus010

Jeśli chodzi o obiekty sportowe, studenci mają do dyspozycji dwa stadiony (jeden do piłki nożnej, a drugi baseballowy) halę do koszykówki, siłownie, korty tenisowe, basen i ściankę wspinaczkową. Wszystko jest za darmo i otwarte przez cały tydzień do późna w nocy. Dawno nie byłam na polskiej siłowni, więc nie wiem czy też obowiązują takie standardy, ale tutaj przy każdym przyrządzie w specjalnej przegródce znaleźć można spryskiwacz z płynem dezynfekującym i szmatkę. Po treningu należy po sobie przetrzeć wszystkie dotykane elementy. Na ściance wspinaczkowej bezpłatnie można wypożyczyć nie tylko uprząż, ale także buty. Po pierwszej wizycie rozmiar jaki nosicie jest wprowadzany do systemu, także następnym razem jak przyjdziecie i pokażecie legitymacje, obsługa bez pytania wie jakie buty wam wydać. 

Centralnym punktem kampusu jest wieża zegarowa. Oparta na czterech betonowych słupach stanowi coś w rodzaju bramy, ale przejście pod nią przynosi pecha. Po krótkim śledztwie Mysz dowiedziała się, iż ten pech w praktyce oznacza nieukończenie studiów w terminie… I tak jej to nie grozi, więc Mysz przechodzi sobie pod zegarem codziennie, podczas gdy wszyscy zabobonni Amerykanie obchodzą ją w kółko. 

kampus021

kampus051

Tuż przy wieży znajduje się pętla autobusowa. Studenci UNCG mogą bezpłatnie korzystać z komunikacji miejskiej za okazaniem legitymacji. Autobusem można pojechać do Downtown, albo na zakupy do któregoś z licznych centrów handlowych. Najpopularniejszym sklepem wśród studentów jest Wall-mart, odpowiednik naszej Biedronki albo jeszcze gorzej. Mysz wybrała się tam na samym początku w celu zakupu pościeli, gdyż akademik za takie luksusy liczy sobie 15$ tygodniowo. 
Na kampusie znajduje się również poczta. Ponieważ akademiki nie mają portierni, nie ma też w nich miejsca na korespondencje. Wszystkie przesyłki trafiają na kampusową pocztę, a student zostaje poinformowany mailowo, iż czeka na niego list lub paczka. Oczywiście można stamtąd również nadać paczkę, choć nie jest to tania sprawa. Podobno 2kg przesyłka do Polski kosztuje 35$.

kampus03

kampus07

Jednym z największych budynków jest uniwersytecka biblioteka. Oprócz książek posiada również bogate zbiory filmów na DVD i muzyki na CD. Można w niej bezpłatnie drukować, skanować i kserować za okazaniem legitymacji i oczywiście korzystać z jednego z setek komputerów. Biblioteka natomiast nie oferuje żadnych akademickich podręczników, ale o tym będzie innym razem.
Obiecuje pokazać wam zdjęcia kampusu, ale w tym celu muszę poczekać na ładną pogodę (dotrzymałyśmy słowa! :D - przyp. red. )

czwartek, 10 marca 2016

Safety first

W trakcie orientation week wyłożono nam również zasady bezpieczeństwa na kampusie oraz przedstawiono różne środki, jakie Uniwersytet oferuje, by studentom żyło się miło i spokojnie. Mysz uznała, iż jest to tak ciekawy temat, że zasługuje na oddzielną notkę zwłaszcza, że wkrótce potem musiała jeszcze przejść szkolenie z bezpieczeństwa seksualnego.

Na kampusie znajduje się specjalny uniwersytecki posterunek policji. Jeden z tamtejszych policjantów pojawił się na naszym orientation week. Tłumaczył, że niebezpiecznie jest chodzić po kampusie samotnie po zmroku, dlatego wieczorem zawsze powinniśmy wychodzić w co najmniej kilkuosobowych grupach. Jeśli chcemy wrócić późno z biblioteki do akademika, to powinniśmy skorzystać ze służby eskortowej. Dzwoni się pod podany numer, przychodzi strażnik i odprowadza was do akademika. Koleżanka, która ostatnio z tego korzystała została nawet odwieziona radiowozem. Dodam, że odległość to kilkaset metrów. Jeśli wiemy o jakimś przestępstwie, powinniśmy to niezwłocznie zgłosić dzwoniąc lub wysyłając sms na uniwersytecki posterunek. Jeśli boimy się zadzwonić to istnieje specjalna apka do komunikacji z policją. Umożliwia ona np.: zrobienie zdjęcia kogoś kto właśnie kradnie rower pod waszym oknem i natychmiastowe wysłanie na policję. Istnieje także inna aplikacja do osobistego użytku między studentami, która działa jak mapa Huncwotów w Harrym Potterze. Pomoże ona twoim przyjaciołom czuwać nad tobą. Wprowadza się do niej jako punkt A. swoje miejsce wyjścia i jako punkt B. miejsce docelowe a osoba, do której idziecie, obserwuje was jako kropeczkę przemieszczającą się na mapie kampusu. Jeśli kropeczka zatrzyma się na podejrzanie zbyt długo, przyjaciel może do was zadzwonić by sprawdzić czy wszystko w porządku. Na lokalnym posterunku prowadzony jest również bezpłatny kurs samoobrony. Jeśli padliście ofiarą przestępstwa seksualnego powinniście to niezwłocznie zgłosić do specjalnie w tym celu utworzonego biura. Zostanie wam udzielona wszelka niezbędna pomoc medyczna i psychologiczna. Jeśli zdecydujecie się złożyć doniesienie na policji oczywiście zostanie wszczęte śledztwo przy zachowaniu waszej anonimowości. Jeśli ktoś was prześladuje możecie nawet dostać ochronę.

W kilka dni później musieliśmy przejść obowiązkowe szkolenie online z zakresu bezpieczeństwa seksualnego. Na początek trzeba było podać swoje ogólne dane demograficzne np:

Sex? (do wyboru): male, female other;
gender (do wyboru) man, woman, transgender, other;
sexual orientation (do wyboru) gey, lesbian, heterosexual, pansexual, queer, bisexual, asexual other.

Konia z rzędem kto mi powie co oznacza "Other" w dwóch ostatnich przypadkach.

Pytano m.in. o: wiek, rok i kierunek studiów, przynależność do organizacji studenckich, rasę (Mysz dowiedziała się przy tej okazji że należy do rasy Kaukaskiej), poziom i rodzaj wykształcenia rodziców, miasto, stan i kraj gdzie się urodziło, gdzie się wychowało i gdzie się chodziło do szkoły, czy się ma rodzeństwo i czy się pracuje.

Pytania dotyczące życia seksualnego to np:
Czy kiedykolwiek okłamałeś przyjaciół albo partnera w kwestii tego ilu partnerów seksualnych miałeś?
Jak często pijesz alkohol przed podjęciem aktywności seksualnej?
Czy kiedykolwiek zgwałciłeś kogoś ?
Czy kiedykolwiek zostałeś zgwałcony?

Oczywiście całe szkolenie było anonimowe, ale Mysz jako już dyplomowany (haha) psycholog idzie o zakład, że to właśnie na podstawie takich kwestionariuszy potem "Amerykańscy naukowcy dowodzą, że" Afroamerykanie, których przynajmniej jeden z rodziców ukończył technikum samochodowe gwałcą swoich partnerów częściej, niż biali biseksualiści wychowani na środkowym zachodzie.

Szkolenie właściwe przypominało lekcje przygotowania do życia w rodzinie i to na tym wczesnym etapie nakłaniającym do refleksji nad tym za co siebie cenicie i jakich swoich cech nie lubicie, jakich cech szukacie u innych a jakie wam przeszkadzają. Jakie cechy są kulturowo przypisywane kobietom i mężczyznom i czy się z tym zgadzacie. Jak rozpoznać niezdrowy związek i jak się przed nim bronić. Wyjaśniano, że przemoc seksualna to nie tylko przemoc fizyczna, ale także, a może przede wszystkim, przemoc psychiczna. Było dużo filmików pokazujących, że zazdrość, zaborczość albo stalkowanie nie są cechami normalnego związku. Żeby było poprawnie politycznie niektóre przedstawiane w przykładach pary były homoseksualne inne heteroseksualne, niektóre były białe inne mieszane, pojawiali się nawet przedstawiciele bliskiego i dalekiego wschodu.

Na koniec Mysz musi przyznać, że Amerykańscy studenci faktycznie biorą sobie bardzo do serca te wszystkie zasady bezpieczeństwa. Wieczorem odprowadzają, a nawet odwożą się wzajemnie do akademika i nie ma mowy, żeby wypuścili was w samotną podróż przez te 200 metrów dzielących was od waszego mieszkania. Międzynarodowi studenci mają to jednak w głębokim poważaniu. Jedni jak i drudzy żyją wciąż cali i zdrowi.

niedziela, 28 lutego 2016

Orientation week

Choć zajęcia wiosennego semestru zaczęły się dopiero 11 stycznia, to studenci przyjeżdżający na wymianę międzynarodową musieli się stawić w Greensboro tydzień wcześniej, a to dlatego, by móc przejść gruntowne szkolenie z życia w Ameryce i przygotować się odpowiednio do przyjęcia dumnego miana studenta UNCG. Okazało się, że studentów międzynarodowych wcale nie jest tak wielu. W sumie jest nas ok. 80 osób, z czego niektórzy są tu już od sierpnia. Oprócz Polski reprezentowane są: Włochy, Hiszpania, Irlandia północna, Anglia, Walia, Szwecja, Finlandia, Australia, Turcja, Niemcy, Korea południowa, Chiny, RPA, Hongkong, Japonia, Francja, Brazylia i Nowa Zelandia. 

Pierwszego dnia wszyscy musieliśmy przejść badanie krwi na okoliczność choroby na gruźlice (za jedyne 75$), bo nawet identyczne badania wykonane w jakimkolwiek kraju poza USA lub Kanadą nie były respektowane. Dodatkowo ci, którym brak było aktualnych szczepień, musieli się zaszczepić np. na odrę albo tężec. W tej nieszczęśliwej grupie znalazła się również Mysz, co kosztowało ją kolejne 100$. W Polsce obowiązkowe szczepienia są jedynie do momentu ukończenia szkoły średniej. W USA jednak obowiązek szczepienia jest rozciągnięty na cały okres edukacji, nawet wyższej. Szkoda, że amerykańskie uniwersytety nie informują o tym przyjeżdżających studentów zawczasu, by mogli się zaszczepić we własnym kraju oszczędzając przy tym trochę gotówki...

Orientation week głównie składał się ze spotkań z reprezentantami różnych organizacji i instytucji uniwersyteckich i pozauniwersyteckich. Zostaliśmy dokładnie przeszkoleni jak zapisać się na zajęcia, jak się na nich zachowywać. a nawet jak się ubierać. Wyjaśniono nam, że na wykładach nie musimy pojawiać się w koszulach i pod krawatem, t-shirty i dresy są bardziej na miejscu. Zostaliśmy oprowadzeni po kampusie ze szczególnym uwzględnieniem wycieczki do biblioteki. Różnego rodzaju studenckie organizacje naukowe, społeczne, wyznaniowe i sportowe zachęcały nas byśmy wstąpili w ich szeregi.

Reprezentant, któregoś z banków przekonywał nas do założenia sobie Amerykańskiego konta, a przedstawiciel AT&T zachęcał do wykupienia abonamentu w ich sieci komórkowej. Przez policjanta z uniwersyteckiego posterunku zostaliśmy pouczeni, że narkotyki są złe, a picie alkoholu poniżej 21 roku życia jest nielegalne.

Uprzedzono nas, iż jesteśmy dużą atrakcją dla amerykańskich studentów, więc żebyśmy się nie dziwili, jeśli będą chcieli się z nami zaprzyjaźnić. Tłumaczono nam, że należy sumiennie odrabiać prace domowe, nie wolno ściągać na egzaminach, a także kserować podręczników.

Niektóre z tych zagadnień postaram się rozwinąć w kolejnych notkach, ale na razie chciałabym dać obraz ogólny, jak szeroko zakrojona była to akcja uświadamiająca.

Każdy międzynarodowy student dostaje miejscowego studenta Anioła Stróża zwanego pall. Jego zadaniem jest pomagać nowemu studentowi we wdrożeniu się do życia na amerykańskim uniwersytecie, wyjaśnianie wszelkich wątpliwości i pomoc w różnych życiowych sprawach. Palle podobno bywają różni, niektórzy studenci nawet nigdy nie widzieli swojego palla na oczy. Na szczęście K. mysia pallka, jest świetna i bardzo zaangażowana w swoją misję. Na samym początku przeszkoliła Mysz jak samodzielnie dojść na zajęcia, do stołówki i w pare innych ważnych miejsc. Poza tym jest bardzo sympatyczna, otwarta i jak na Amerykankę wcale niegłupia. W zasadzie to Mysz na każdym kroku wykazuję się perfekcyjną ignorancją zarówno z zakresu języka angielskiego jak i znajomości Amerykańskiej kultury, ale na szczęście K. wszystko tłumaczy, a trudne słówka wysyła potem na facebooku, żeby Mysz mogła sobie zapisać. K. jest Afroamerykanką i bardzo interesuje się kwestiami walki z dyskryminacją, historii ruchów społecznych i tym podobne. Na każdym kroku więc doszkala Mysz z tego zakresu, co jest ciekawe, bo w Polsce niewielkie mamy o tym pojęcie.

sobota, 20 lutego 2016

The Time Square New Year's Eve ball drop

Jak wiadomo, w Nowym Yorku najsłynniejsza zabawa sylwestrowa odbywa się co roku na Times Square. Cała idea polega na tym, że po południu wciągają na słup szklaną kulę, a potem w coraz większym napięciu czekają na jej opuszczenie o północy. Oczekiwanie jest oczywiście uprzyjemnione przez rozmaite atrakcje, których dokładny plan jest rozpisany co do minuty*.

W niefrasobliwości swojej myślałyśmy, że zrobimy nocny obchód miasta, a na Times Square wpadniemy na sam moment kulminacyjny. O nie nie nie, nic bardziej mylnego. Program artystyczny zaczyna się o godzinie 18 i już wtedy nie ma gdzie szpilki wetknąć nie tylko na samym placu ale w jego szeroko rozumianych okolicach. My dotarłyśmy na miejsce ok. 19 i bawiłyśmy się pod odległym telebimem w loży dla ubogich krewnych, czyli wśród Latynosów i Hindusów. Następnego dnia rozmawiałyśmy z pewnym chłopakiem, który był na samym placu, ale przyszedł o 13:00 i już było gęsto. Szczęśliwcy, którzy dostali się do centrum wydarzeń, zostali obdarzeni przez organizatorów pamiątkowymi kapeluszami, szalikami i balonami z napisem "the Times Square New Year’s Eve 2015", albo coś w tej podobie. My do tej elity nie należałyśmy, więc mundurki te obejrzałyśmy dopiero na telebimie.

Ze względu na zagrożenie atakami terrorystycznymi, imprezy sylwestrowe we wszystkich miastach zostały odwołane, ale wietrzne miasto Nowy York nie może przecież się poddać, więc policjanci z całego kraju przybyli, by umożliwić jego mieszkańcom doroczną zabawę pod szklaną kulą. Wszystkie ulice w pobliżu Times Square były zamknięte dla ruchu samochodowego i otoczone kilkoma kordonami policji. Żeby dostać się do środka trzeba było przejść kilka kontroli bezpieczeństwa. Nie ma mowy o wniesieniu jakiś napojów czy krzesełka. Nie zazdroszczę więc tym, co siedzieli na placu od południa. Toalet, szczerze mówiąc, też nigdzie nie napotkałyśmy. Wszędzie za to stały policyjne samochody, latały helikoptery i miało się wrażenie, że wielki brat się nami opiekuje.

A co się działo na scenie?

Przez sześć kolejnych godzin wychodziły na nią różne celebryckie, amerykańskie osobistości, takie jak: Allison Hagendorf, Maggie Rulli, Kimberly Guilfoyle i Eric Bolling uśmiechając się, wysyłając Nowojorczykom słitaśne kisski i życząc im wspaniałego Nowego Roku. Nawet sam burmistrz się pojawił, by wznieść ze swymi mieszkańcami toast. Na minute przed wybiciem każdej godziny pojawiała się na scenie jakaś gwiazda, aby wspólnie z widzami odliczyć ostatnie 60 sekund, byli to m.in. Anderson Cooper, Bill Nye i Raul de Molin.

Wystąpiło kilka zespołów tanecznych, kilku muzyków i oczywiście przedstawiciele sponsorów. Najbardziej zachwycił Mysz występ zespołu muzycznego armii amerykańskiej. Zapewne większość z was wyobraziła sobie właśnie wojskową orkiestrę dętą - nic bardziej mylnego. Było to stado odzianych w miniówki panienek śpiewających i kręcących tyłkami w stylu starego musicalu, o tym, że amerykańska armia jest najlepsza, niesie kaganiec demokracji, a uciśnione narody wypatrują jej jak zbawienia i że misją dziejową Ameryki jest zaprowadzenie pokoju na całym świecie. Po takim dictum człowiek na prawdę się zastanawia czy nie pomylił samolotów i zamiast na Times Square nie stoi na Placu Czerwonym. **

Oprawę muzyczną zapewnili też: Carrie Underwood, Luke Bryan, Demi Lovato i Daya. Co ciekawe, w planie było napisane jakie dokładnie piosenki zaśpiewają,

A tuż przed północą Jessie J łamiącym się ze wzruszenia głosem odśpiewała "Imagine" Johna Lennona, wszakże słynnego Amerykanina.

Na ciekawy pomysł wypromowania się wpadła firma wypożyczająca smokingi Generation Tux. Ogłosiła plebiscyt na najsympatyczniejszą parę której zasponsoruje ślub w noc sylwestrową na Times Square. Cały naród głosował, a zwycięzców powitał sam założyciel i szef firmy George Zimmer. Alfredo i Monica Hernandez oprócz tego, że pobrali się na scenie na oczach milionów, to jeszcze dostali w prezencie od firmy podróż poślubną do luksusowego hotelu w Cancun. Przy okazji może będą mogli odwiedzić babcię w okolicy?

Nic tak nie porusza tłumów jak romantyczne historie. Był więc jeszcze jeden konkurs, którego rozstrzygnięcie przewidziano na te noc. Przybywające na imprezę pary miały napisać, dlaczego , są wyjątkowe. Wygrała Amerykanka, która przybyła ze swym mężem polskim inżynierem, którego poznała 8 lat temu i bardzo długo byli ze sobą na odległość, bo dzielił ich wielki ocean, ale miłość pokonuje wszelkie przeszkody i odległości więc na reszcie są razem.

Jeśli jeszcze nie umarliście na cukrzyce, oto nadchodzi kulminacyjny moment: o godzinie 23.59 opada szklana kula. Ma ona 12 stóp średnicy i waży prawie 12 000 funtów. Oświetla ją ponad 32 000 led. Pokonuje 70 stóp w przeciągu minuty i tłumy szaleją. Nad placem wybuchają fajerwerki, bardzo słabiutkie swoją drogą, pewnie w obawie, by nie uszkodzić helikopterów, na widzów spadają tony konfetti, świeżo upieczeni małżonkowie całują się na scenie a tysiące innych par pod sceną. Midnight Kiss jest transmitowany na cały świat. Zmarznięci śmiertelnicy oglądają ten szał na telebimach i tuż po północy rozchodzą się do domów, albo na porządne imprezy.

*Jako ilustracja początek rozkładu jazdy

6:00 p.m. to 6:03 p.m.          

Lighting and Raising the Times Square New Year’s Eve Ball
6:04 p.m. to 6:07 p.m.

Intro of Webcast Stage

6:07 p.m. to 6:21 p.m.          

SAFA Chinese Cultural Performance
** Pewna moja znajoma uczyła angielskiego w przedszkolu chasydzkim, a potem przeniosła się do przedszkola Montessori. Na pytanie, jak jest w nowej pracy, odpowiedziała: też koszer tylko, że inny. Nie mogę się oprzeć temu wrażeniu i tutaj.



niedziela, 7 lutego 2016

Krewetki od Bubby i pluszowe czekoladki

Chyba jeszcze nie wspominałam, że w Nowym Yorku było strasznie zimno, co dość znacząco obniżało przyjemność płynącą ze zwiedzania. Po pół godzinie spaceru zaczynałyśmy się rozglądać za jakimś ciepłym miejscem, gdzie mogłybyśmy się zagrzać przez chwilę. Zazwyczaj były to McDonaldy i Starbucksy, które w Nowym Yorku spotyka się częściej, niż sygnalizacje świetlną, ale odwiedziłyśmy w ten sposób także kilka ciekawych sklepów.

Amerykanie mają bzika na punkcie swoich narodowych słodyczy do tego stopnia, że poświęcają im wielkie, wypełnione gadżetami sklepy. W sumie nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że rokrocznie wydają ponad 7 miliardów dolarów na czekoladowe przysmaki.

Najpierw trafiłyśmy do ogromnego trzypiętrowego sklepu z dumnym szyldem M&M's World. Można tam znaleźć wszystko co przyjdzie wam do głowy i jeszcze więcej. Fani kolorowych cukierków mogą ubrać siebie i swoje dzieci od stóp do głów Oprócz oczywistych bluz i t-shirtów, dostać tam można bowiem także: czapki, szaliki, sukienki, dziecięce śpioszki, skarpetki, rękawiczki, plecaki, torebki, torby na laptopa, portfele i portmonetki, biżuterię i gumki do włosów. Majtek nie widziałam, ale założę się, że też gdzieś były. Z rzeczy tzw. użytkowych, znaleźć można jeszcze poduszki, kocyki, ręczniki, ściereczki do naczyń, słuchawki, kubki, talerze, bidony, sztućce, budziki. Ponadto, miliony figurek i pluszaków w najróżniejszych rozmiarach. Niektóre M&M'sy występowały przebrane w kostiumy z "Gwiezdnych wojen", a inne wcieliły się w Statuę Wolności. Oczywiście jest też wielki regał z samymi cukierkami, we wszystkich kolorach jakie ludzkość wymyśliła. Obok jest skaner nastroju. Trzeba stanąć przed nim, a on na podstawie temperatury ciała i jakichś tam innych zmyślonych parametrów powie jakiego koloru jest dziś twój nastrój i jakiego koloru M&M'sa powinieneś schrupać. Jest także stanowisko, gdzie można zaprojektować własny napis na cukierkach i za jedyne 20 dolarów otrzymać paczkę, gdzie kolorowe kuleczki zamiast standardowego M będą miały na sobie waszą głęboką refleksję.

Następny był sklep firmowy najsłynniejszej amerykańskiej firmy produkującej czekoladę: Hershey's. Tu już skromniej, tylko jedno piętro ale też było na co popatrzeć. Najbardziej ikonicznymi produktami tej firmy są Reese’s, czyli czekoladki w kształcie płaskich okrągłych babeczek wypełnione masłem orzechowym oraz Kisses - stożkowate czekoladki zawinięte w złote papierki. Między nami mówiąc, smakiem nie dorównują one europejskim, a nawet polskim czekoladom. Pół sklepu zajmowały koszulki i bluzy z różnymi wariacjami peanów na cześć czekoladek i Nowego Yorku. Moja ulubiona miała napis: I (zdięcie Reese's) New York. Były też pluszowe zabawki w kształcie Reese's i Kisses, z oczkami, buźkami i doczepionymi łapkami, a także zeszyty, notatniki i kalendarze z logiem Hershey's. Oczywiście wszędzie pełno czekoladek w najróżniejszych kształtach i rozmiarach, zapakowanych w mniej lub bardziej eleganckie pudełka. Wszędzie puszki ze zdjęciami Nowego Yorku i Kubeczki wypełnione różnego rodzaju mieszankami. Na specjalnym stanowisku jest opcja zaprojektowania własnego unikalnego opakowania tabliczki czekolady. Można sobie tam zrobić zdjęcie i wymyślić napis. Po wysłaniu tego mailem za 5 minut otrzymujemy czekoladę z naszą uśmiechniętą mordką i jakimiś spersonalizowanymi życzeniami, np. dla przyjaciółki z okazji urodzin. A to wszystko za jedyne 10 dolarów. Po sklepie miota się także młodzieniec w papierowej czapce pajaca krzycząc, że gotów jest spełnić twoje największe marzenie życiowe i sprawić byś stał się pracownikiem fabryki czekolady. W praktyce oznacza to, iż dostajesz tak samo błazeński kapelusz z napisem „chocolate factory worker” i naciskasz kilka guziczków, by po wielkich zjeżdżalniach zleciały z sufitu przedstawicielki różnych rodzajów czekoladek i wymieszawszy się wpadły do twego kubeczka co kosztuje jedyne 8 dolarów.

Innym rodzajem bzika amerykańskiego jest robienie sklepu z gadżetami z ich kultowych filmów. Na Times Square kusi przechodniów szyld ze słynnym logiem firmy Bubba Gump Shrimp Company. Tu gadżety nie są już tak pomysłowe. Ograniczają się raczej do standardowych t-shirtów i bluz z cytatami w stylu: "Run, Forrest! Run!" "Mama always had a way of explaining things so I could understand them", albo "Shit happens". Można kupić także pudełko czekoladek - zgadnijcie z jakim napisem. W głębi natomiast znajduje się restauracja serwująca dania ze świeżych (jak twierdzi) krewetek.

Niedaleko znajduje się przybytek, w którym Mysz mogłaby zostawić wszystkie pieniądze, czyli Disney World ogromem przewyższający nawet królestwo M&M'sów. Ponieważ aktualnie na topie jest "Frozen", to wszędzie pełno było pluszowych bałwanów i sukni Elzy. Jednakże inne bajki nie zostały zapomniane. Przez całe piętro ciągną się wieszaki ze strojami wszelkich księżniczek i wróżek jakie kiedykolwiek wystąpiły w bajkach Disneya. Niestety ich rozmiary zostały przewidziane jedynie na małe fanki, ale piętro wyżej można już znaleźć koszulki dla całkiem dorosłych wielbicieli Myszki Miki, Królewny Śnieżki, Bambiego, Kaczora Donalda czy Pocahontas. Na półkach siedzą pluszowe Simby, zakochane kundle, dalmatyńczyki i dżiny z butelki. Ale pluszowy Buzz Astral? To chyba lekka przesada. Myszy najbardziej podobał się ponad półmetrowy zielony pluszowy strączek, z którego po rozpięciu zamka błyskawicznego wypadły trzy równie zielone pluszowe i na dodatek uśmiechnięte groszki wielkości główki kapusty. Teraz pytanie za sto punktów: z jakiej bajki to pochodzi? Mysz nie ma bladego pojęcia, ale obiecuje jakąś fajną nagrodę temu kto zgadnie. Gdyby nie fakt, iż mysia walizka, już przyjeżdżając do Ameryki ledwo się domykała i miała 3 kg nadwagi, zielony groszek z pewnością powędrował by z nią w dalszą drogę.

Na Times Square znajduje się także firmowy sklep Willy Wonka Candy Company, znanej z filmu Tima Burtona "Charlie i fabryka czekolady". Firma wprawdzie jest brytyjska, ale dobrze się wpasowuje w ten ogólny krajobraz.

Na koniec jeszcze kilka słów o samym Times Square. Po pierwsze jest malutki, po drugie strasznie zatłoczony, a po trzecie oprócz burżujskich sklepów i restauracji nie ma na nim nic. Dominującym elementem "dekoracyjnym" są wysokie na kilkanaście metrów i ciągnące się wzdłuż całego placu telebimy, na których wyświetlają się na zmianę reklamy i widok z kamer monitoringu na Times Square… Sprawia to wrażenie dość upiorne, jak by się było w jakimś matrixie.

Wyobrażacie sobie w Polsce sklep Wedla z pluszowym cukierkiem bajecznym albo koszulki z napisem: "Kocham śliwkę nałęczowską"? Nie wiem czy by to zrobiło wielką karierę. Ale Amerykanie kochają swoją popkulturę, a miłość ta jest im wpajana już od maleńkości. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ona jednym z ważniejszych fundamentów ich tożsamości narodowej. Ostatecznie popkulturę dużo łatwiej sobie przyswoić niż historię. Nie wspominając o tym, że w przypadku państwa, którego historia liczy niewiele ponad 2 wieki to trzeba czymś ją wspierać w budowaniu poczucia patriotyzmu i przynależności. Żeby móc czuć się Polakiem należy nie tylko legitymować się rodowodem Polaków co najmniej 5 pokoleń wstecz, ale jeszcze najlepiej wykazać, że przedstawiciele tych pokoleń przelewali krew za ojczyznę na wszystkich polach Europy. Natomiast by móc mienić się Amerykaninem wystarczy kochać Reese's i M&M'sy, więc nawet jeśli twoi parents wyemigrowali tu two years ago, możesz czuć się stuprocentowym Amerykaninem. Może warto zastanowić się czy zamiast koszulki z Jagiełłą nie przyjemniej jest założyć koszulkę z Forrestem. Ostatecznie też był na wojnie, a pysio jakieś takie sympatyczniejsze.

czwartek, 4 lutego 2016

Mysz na Manhattanie

Wraz z M. postanowiłyśmy przylecieć do USA nieco przed rozpoczęciem semestru i poświęcić kilka dni na zwiedzanie Nowego Yorku. Prawda jest taka, że z powodu nieprzewidzianych okoliczności zdrowotnych, a także pewnej naszej łosiowatości, zwiedziłyśmy bardzo niewiele. Dlatego nie będę tu się rozwodzić o Statule Wolności (bo jej nie widziałam), szkieletach dinozaurów (bo były za szybkami), albo Empire State Building (tam też nie dotarłyśmy). Chciałabym tylko przekazać moje pierwsze wrażenia z zanurzenia się w amerykańską rzeczywistość.

Praktycznie do ostatniej chwili przed przyjazdem wisiało nad nami widmo bezdomności. Jeszcze na lotnisku w Londynie rozpaczliwie szukałyśmy hosta na couch surfingu i udało się. Zgodził się nas przyjąć niejaki R. Po przybyciu na miejsce okazało się, że będziemy mieszkać na południowym Manhattanie w tzw Downtown w pobliżu World Trade Center* i Wall Street, czyli w dzielnicy raczej biznesowej, na 27 piętrze niezwykle eleganckiego apartamentowca z widokiem na Statuę wolności. Korytarze wyłożone puszystymi dywanami sprawiają luksusowe, choć trochę hotelowe wrażenie, ale nie pomagają bynajmniej w ciągnięciu 25-kilogramowej walizy. Mrucząca bez przerwy półgłosem klimatyzacja wprowadza nastrój lekkiego odrealnienia. A kiedy okazało się, że nad głową chodzi nam Leonardo DiCaprio, a kilka drzwi w lewo mieszka Will Smith (to nie żart), poczułam się już stuprocentowo w jednym z tych amerykańskich seriali, których nie oglądam, ale które wszyscy znają. R. mówi, że on wspomnianych gwiazd osobiście nie widział, ale jego współlokator spotkał kiedyś Leosia w windzie. R. to młody meksykanin studiujący na Columbia University i moim skromnym zdaniem musi być synem jakiegoś meksykańskiego Escobara, bo normalnych dwudziestosześcioletnich meksykanów nie stać na studia na jednym z najdroższych uniwersytetów w Stanach, gdzie obowiązkowym mundurkiem szkolnym są ciuchy od Prady i buty od Gucciego, a w dodatku mieszkanie pod jednym dachem z Leonardo DiCaprio.

Południowy Manhattan jest dzielnicą bardzo spokojną. Nie ma tam barów, czy dyskotek. Wszędzie tylko apartamentowce albo biurowce. Rano nad rzeką joggingują sobie wzorcowi allenowscy bohaterowie, a wieczorami na ulicach wieje pustkami do tego stopnia, że kiedy gubiłyśmy się w okolicy domu, a zdarzało się to codziennie, nie było nawet kogo zapytać o drogę. Najbardziej charakterystycznym dźwiękiem dla południowego Manhattanu jest warkot przelatującego nad głową helikoptera. Średnio co 5 minut jakiś z pewnością się pojawi. Prawdopodobnie jest to straż pogranicza, gdyż do Ellis Island, czyli gwiezdnych wrót między Ameryką a resztą świata jest rzut mokrym kamieniem, więc południowy Manhattan traktowany jest jak strefa przygraniczna.

Nie wiem jak w innych miastach, ale mam wrażenie, że w NYC spokojnie można by przeżyć bez znajomości angielskiego posługując się jedynie hiszpańskim. W każdym sklepie, barze czy kiosku pracują Latynosi. Na ulicach i w metrze dużo częściej słychać hiszpański niż angielski. Wszelkie tabliczki, dokumenty i informacje pisemne są dwujęzyczne. Nawet na lotnisku deklaracje celną i formularz wizowy dostałyśmy po angielsku i hiszpańsku.

Chyba największym zaskoczeniem okazało się metro. Spodziewać by się można, iż ociekające dobrobytem złote miasto Nowy York będzie miało olśniewające przepychem, a może sterylnie czyste, a może skromnie eleganckie, ale na pewno jakieś wyjątkowe metro. Tymczasem nic bardziej mylnego. Stacje są brudne, zapyziałe i śmierdzące. Prowadzą do nich obdrapane schodki przynajmniej dwa razy węższe, niż we wszystkich widzianych przeze mnie dotychczas metrach, kojarzące się raczej z drogą ewakuacyjną, niż normalnym wejściem do metra, a pociągi są stare i rozklekotane. Jedyne co przemawia na korzyść nowojorskiego metra, to fakt, iż na większości stacji siedzą muzycy i bardzo fajnie grają. Jedyną porządną stacją jaką widziałyśmy jest 5th Avenue, no ale to się chyba rozumie samo przez się.

Ameryka to nie jest kraj dla pieszych ludzi. Podobno Nowy York i tak jeszcze jest w miarę przyjazny dla niezmotoryzowanych, bo ma chodniki, autobusy i takie tam relikty minionej epoki. Niemniej jednak, i tak chyba każdy ma tu samochód. Widać to zwłaszcza po południu, kiedy wszyscy wracają z pracy. Ulice Manhattanu są zakorkowane wtedy po horyzont. Aby umilić sobie czas oczekiwania, kierowcy trąbią na siebie nawzajem. Nic to nie zmienia, bo nikt się nie rusza, ale przynajmniej jest głośno i amerykańsko. To ciekawe doświadczenie iść tak kilkanaście minut wzdłuż sznura trąbiących samochodów. Pojęcie przejścia dla pieszych jest dla kierowców totalną abstrakcją, dlatego bardzo często zatrzymują się oni na pasach. Kiedy tak sobie stoją w tych kilkugodzinnych korkach, a nam akurat przyjdzie ochota przejść na drugą stronę ulicy, trzeba się przeciskać między zderzakami. Kiedy akurat wyjątkowo samochody nie stoją i pasy są wolne, piesi przechodzą nie zważając zupełnie na kolor żaróweczki świecącej po drugiej stronie. I żeby było jasne, takie zwyczaje panują nie tylko w Little Italy, ale w całym mieście.

Na koniec zagadka: gdzie można kupić przejściówkę do amerykańskiego prądu ?

Odpowiedź: w aptece. Amerykańskie apteki bardziej przypominają naszego Rossmana, niż ulubiony przybytek Goździkowej. Można kupić tam herbatki, słodycze, kosmetyki, baterie, napoje prosto z lodówki, słuchawki do telefonu a więc logicznym jest, że i przejściówkę do kontaktu. Cała ta część jest oczywiście samoobsługowa. Jeśli natomiast chcemy zrealizować receptę podchodzimy do biureczka w kącie, gdzie pan/pani pyta o naszą datę urodzenia i wraz z danymi recepty wprowadza ją do komputera, następnie idziemy do innego biureczka by znowu podać datę urodzenia a pan/pani inkasuje od nas pieniądze i wydaje lek.

*Myśleliście, że WTC przestało istnieć 11 września? Ja też, ale okazuje się, że wspólnym wysiłkiem narodu zostało odbudowane. Obok stoi natomiast wielkie muzeum ofiar zamachu, gdzie za 30$ można obejrzeć tablice z ich nazwiskami i nie wiem co jeszcze, bo tam nie byłam.

wtorek, 2 lutego 2016

Mysz w Nowym Świecie

Pewnie niektórzy wiedzą, ale dla tych, którzy nie wiedzą - krótkie wprowadzenie.

Jeszcze mieszkając w Portugalii, Mysz zaczęła zastanawiać się jak najlepiej wykorzystać ostatni rok swych studiów rusycystycznych. Oczywiście nie chodziło o pisanie pracy licencjackiej albo tym podobne bzdury, tylko gdzie by tu jeszcze pojechać. Przeglądając stronę biura współpracy międzynarodowej swego wspaniałego uniwersytetu, Mysz odkryła, że oprócz niezwykle kuszących umów z Rosją, Ukrainą i Kazachstanem, jest opcja także wyjazdu do USA. Zelektryzowana tymi trzema literkami, Mysz już wiedziała co robić. Fakt, iż znajdujące się w nawiasie miasto Greensboro nic jej nie mówiło, zupełnie jej nie wystraszył. Wyjazd do Stanów był zawsze wielkim mysim marzeniem i oto nadarzyła się okazja, by je spełnić. Zastanawiacie się jaki sens ma studiowanie rusycystyki w Ameryce? Na szczęście komisja rekrutacyjna nie miała takich wątpliwości, a nawet jeśli miała, to niezwykle przekonujący list motywacyjny i rekomendacje przedstawione przez Mysz zupełnie je rozwiały.

Tak oto Mysz została zakwalifikowana wraz z dwoma innymi szczęśliwczyniami na wyjazd do Greensboro. W tym momencie wiedziała już, że to w Północnej Karolinie. To chyba gdzieś na południu, nie? Z jednej strony Atlantyk, z drugiej Appalachy, powinno być fajnie, cieplutko i w ogóle. Wszystkie romansidła Sparksa się tam dzieją i zawsze jest bardzo ładnie. Będzie dobrze. Tak sobie powtarzała Mysz przez kolejne pół roku.

A jak jest faktycznie? O tym się przekonacie już wkrótce.

cdn