Pokazywanie postów oznaczonych etykietą usa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą usa. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 maja 2016

Firmowy uśmiech numer 5

Szczęściarze, którzy uczęszczali na zajęcia z antropologii kultury u prof. Sulimy z pewnością już domyślają się o czym będzie ta notka, a całej reszcie serdecznie polecam lekturę książki "Delicje ciotki Dee" autorstwa Teresy Hołówki, bo  mimo upływu ponad 30  lat nic nie straciła na aktualności.


Small talk, czyli niezobowiązująca rozmowa o niczym, jest wciąż najpowszechniejszym sposobem komunikacji, jeśli o komunikacji w tym przypadku w ogóle można mówić. Spotykając znajomego, nawet jeśli po prostu mijacie się na ulicy, absolutnie nie wolno ograniczyć się do zwykłego "cześć", do "cześć" trzeba zawsze dodać: "Jak się masz?". Amerykanie zdanie "Hi, how are you?" wypowiadają jednym tchem, nie zwalniając przy tym kroku, i zazwyczaj, nawet nie czekając na odpowiedź, idą dalej. Oczywiście każde dziecko zaczynające uczyć się angielskiego wie, że na takie pytanie nie ma innej odpowiedzi niż: I'm fine, nawet jeśli wasz chomik umiera, kocica ma ciężki poród, a psychoanalityk właśnie wyjechał na wakacje. 

Nie ma ani krzty przesady w tym, że uśmiech jest obowiązkowym elementem stroju służbowego każdego Amerykanina. Gdziekolwiek pójdziecie - do przychodni, sklepu, banku, szkoły, czy kiosku z hot dogami, powita was firmowy uśmiech numer pięć i sakramentalne pytanie "jak się masz". Wyobrażacie sobie panią Jadzię z mięsnego, albo pannę Joannę w okienku pocztowym jak zanim zapytają: "czego" najpierw dowiadują się o wasze samopoczucie? 

Oczywiście pytanie to tak na prawdę nie ma na celu poznania wszystkich waszych problemów, wręcz przeciwnie, jest tylko dłuższą formą powiedzenia dzień dobry, więc równie sakramentalna na nią jest odpowiedź, że wszystko super i wspaniale.

Jeśli gdziekolwiek w Ameryce chcecie się czegoś dowiedzieć lub coś załatwić, schemat typowego dialogu wygląda następująco: 

  1.  on/ona/ wita was z zachwytem i uśmiechem tak szerokim, jakbyście byli właśnie cudownie odnalezioną po latach rodziną i pyta co u was, udając że ją/jego to interesuje
  2. wy odpowiadacie, że wspaniale, udając, że to prawda. Potem on/ona z entuzjazmem dopytuje jak może wam pomóc, a wy wyłuszczacie swoją sprawę
  3. on/ona z zapałem robią wszystko żeby wam pomóc. Najczęściej okazuje się jednak, że nie mogą lub nie wiedzą jak. W tym ostatnim przypadku, trzeba im oddać sprawiedliwość, że w przeciwieństwie do Polski zazwyczaj gdzieś zadzwonią lub pójdą by zasięgnąć informacji, i to już czasem efekt przynosi
  4. Potem wy wylewnie dziękujecie, a on/ona entuzjastycznie mówi, że jest  zachwycony/a, że mógł/mogła wam pomóc, i że absolutnie nie ma za co dziękować, co często bywa jedyną szczerą informacją w tej wymianie zdań.
Cała rozmowa jest oczywiście okraszona niezmierzoną liczbą uśmiechów.
A na koniec życzycie sobie wonderful day.
Z jednej strony jest to trochę denerwująca maniera, z drugiej strony jak do człowieka się uśmiechają z każdej strony i jest on nawet wbrew woli zmuszony, by każdemu się oduśmiechnąć, to ostatecznie uśmiecha się tyle, że endorfiny niezależnie od nastroju nie mają wyboru, muszą się wyprodukować i nastrój się poprawia. To tak jak w Hiszpanii, gdzie typowym powitaniem koleżanek jest zdanie: Hola guapa!, czyli "cześć piękna". Oczywiście nie oznacza to, że koleżanka faktycznie ma was za Miss Universum, jest po prostu dłuższą formą powiedzenia "cześć", ale jak człowiek przez cały dzień się nasłucha, że jest piękny to jakoś tak mu lepiej.

Innym typowym elementem Amerykańskiego savoir vivre'u jest  mania otwierania drzwi. Niby miły zwyczaj, ale na dłuższą metę męczący. Wyobraźcie sobie, że suniecie powolnym krokiem przez ogromny hol, znajdujecie się jeszcze 20 m od drzwi a już ktoś pędzi, by je wam otworzyć, ewentualnie jeśli właśnie wchodził lub wychodził stoi tam i je dla was przytrzymuje. Czujecie się wtedy w obowiązku przyspieszyć żeby nie stał  pół wieczności. Wyobraźcie sobie jak frustrujące jest to dla osób o krótkich nóżkach albo cierpiących na zakwasy po ostatniej wizycie na siłowni. Początkowo myślałam, że dzieję się tak dlatego, że jestem dziewczyną i amerykańscy dżentelmeni chcą się wykazać, ale nie, dziewczyny rzucają się do drzwi równie często  co chłopcy. Potem myślałam, że to dlatego, że idę z białą laską, co zapewne w amerykańskim kodzie sygnałowym oznacza, iż jestem niepełnosprawna intelektualnie w stopniu uniemożliwiającym obsługę klamki, ale też nie. Po konsultacji z pozostałymi Polkami dowiedziałam się, że one mają podobne doświadczenia. Po prostu młodzi amerykanie wysysają z mlekiem matki przekonanie, że trzeba otwierać drzwi innym.

sobota, 23 kwietnia 2016

Językowych potyczek ciąg dalszy

Jak już może wspominałam, najwięcej nowych słówek poznaję w kafeteri. Ostatnio, myszkując w barze sałatkowym, usłyszałam od mojej pall'ki fascynującą historię, która niezwykle pocieszyła mnie w mojej totalnej ignorancji z zakresu znajomości języka angielskiego. Okazuje się, że nawet nie wszyscy rdzenni Amerykanie radzą sobie ze swoim językiem. Na grudniowym spotkaniu z  żydowskim elektoratem kandydat na prezydenta z ramienia republikanów Ben Carson,  przekonywał o konieczności walki z  ciecierzycowym przysmakiem wegetarian. Uwaga trawożercy -  hummus po angielsku wymawia się [hamas] z, co bardzo ważne, akcentem na pierwsze "a", gdyż [hamas] z akcentem na ostatnią sylabę to palestyńska organizacja niepodległościowa. Republikanin przez całe spotkanie mówiąc o swojej wizji polityki zagranicznej USA z upodobaniem używał tego pierwszego słowa. Zamawiając zatem w Ameryce swój ulubiony przysmak z ciecierzycy uważajcie, by nie poprosić o palestyńskich terrorystów. No chyba, że chcecie zostać republikaninem, ale zastanówcie się, czy aby na pewno warto. 

Swoją drogą humus, a nie hamas, brzmi całkiem nieźle. Mogłoby stać się hasłem reklamowym jakiejś proimigranckiej kampani. "Sprowadzamy humus, a nie hamas, czyli że wraz z imigrantami do naszego kraju trafią nie terroryści, ale wege smakołyki". Jeśli  ktoś by chciał wykorzystać mój świetny pomysł, proszę skontaktować się z mym agentem w sprawie tantiem :) 

A na koniec reakcja amerykańskiego komika na republikańską wpadkę:


piątek, 18 marca 2016

Studiowanie po amerykańsku

Mysz, jak może nie wszyscy wiedzą, studiuje w Greensboro filologię rosyjską. W związku z tym, większość zajęć, na które chodzi, związana jest z Rosją. Są to mianowicie: Tołstoj, Poeci w epoce sowieckiej, Historia Rosji po 1900 r. oraz, by nie wyjść z wprawy, język hiszpański na zaawansowanym poziomie. Początkowo Mysz planowała również uczęszczać na język rosyjski, jak się jednak okazało na zajęciach na najbardziej zaawansowanym dostępnym poziomie studenci uczą się dni tygodnia, więc sobie odpuściła. Nie trzeba zatem dodawać, że zajęcia z literatury i historii rosyjskiej odbywają się w 100% po angielsku.
W tym miejscu chyba niezbędna jest krótka wstawka teoretyczna na temat tego jak skonstruowany jest program studiów na amerykańskim uniwersytecie, bo różni się on nieco od systemu do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Każdy student ma możliwość wybrać sobie swój główny obszar zainteresowań, tzw. major oraz obszar poboczny. tzw. minor i nie muszą być one w żaden sposób ze sobą powiązane. Aby uzyskać dyplom trzeba zaliczyć określoną liczbę godzin zajęć, dla major jest ona większa, a dla minor analogicznie mniejsza. Niektóre przedmioty są obowiązkowe, inne opcjonalne, ale generalnie amerykańscy studenci mają dużo większą dowolność w komponowaniu swojego programu studiów niż polscy. Niezależnie od obranego majora i minora, studenci muszą zrealizować również pewną ilość zajęć z bloków tematycznych nie związanych z ich studiami. Ma to zapewnić wszechstronne wykształcenie i poszerzyć perspektywy młodych ludzi. Oznacza to, że jeśli ktoś studiuje np. archeologię to musi wziąć sobie przedmioty z nauk ścisłych i literatury. A jeśli ktoś studiuje matematykę, będzie musiał wziąć przedmioty z antropologii.

Większość studentów uczęszczających z Myszą na zajęcia o rosyjskiej literaturze realizuje te przedmioty właśnie jako dodatkowe do swojego programu, więc o Rosji nie ma pojęcia w ogóle. W związku z tym pojawiają się pytania w stylu: kim był Puszkin, albo czy niedźwiedzie chadzają sobie swobodnie po ulicach Moskwy i czy przywiązywanie do nich ludzi to typowa rosyjska rozrywka.

Ostatnie pytanie pojawiło się w związku z omawianym na zajęciach fragmentem "Wojny i pokoju", w którym złota moskiewska młodzież przywiązała policmajstra do misia i wrzuciła obu razem do rzeki.

Na historii Rosji jest nieco lepiej, bo większość studentów ma historię jako major i w dodatku niektórzy nawet mają na swoim koncie zaliczenie przedmiotu historia Rosji do 1900 r.

Ogólnie rzecz biorąc, zajęcia tutaj są dużo bardziej interaktywne niż w Polsce. Od studentów oczekuje się dużego zaangażowania i, co ciekawe, oni faktycznie to zaangażowanie okazują. W odróżnieniu od polskiego systemu, gdzie przez cały semestr chodzi się na wykłady i nic nie robi, a na końcu zdaje ogromny egzamin, w USA trzeba pracować przez cały semestr. Dokładne reguły oczywiście zależą od prowadzącego, ale ogólnie na każde zajęcia trzeba coś napisać, albo przynajmniej przeczytać i mieć zdanie na temat tego, co się przeczytało. Główną część zajęć stanowi grupowa dyskusja. Jest również wiele możliwości zdobycia dodatkowych punktów dzięki aktywności poza zajęciami. Uniwersytet oferuje wiele studenckich organizacji i klubów tematycznych i niektórzy prowadzący dają punkty za uczestniczenie w nich albo za obecność na konferencjach. Niektóre jednak pomysły na zdobycie dodatkowych punktów są naprawdę zaskakujące. Na zajęciach z Tołstoja przy okazji omawiania fragmentu, w którym książę Andrzej ogląda stary bezlistny dąb zimą, a potem widzi go ożywionego wiosną i na tej podstawie snuje różne refleksje o swoim życiu, prowadząca powiedziała, że jeśli znajdziemy dąb na kampusie i zrobimy sobie z nim zdjęcie w zadumanej pozie teraz kiedy nie ma listków a potem kolejne w kwietniu, kiedy już będzie miał listki i stworzymy z nich jakiś ładny fotograficzny kolaż to dostaniemy dodatkowe punkty. Na szczęście wszystkie drzewa na kampusie mają tabliczki z podpisami co to za gatunek. Inaczej pewnie nikt nie byłby w stanie tego zrobić.

Ciekawe są zajęcia o sowieckiej poezji, bo większość ludzi w życiu nie słyszała o Związku Radzieckim i jego realiach, więc ma bardzo odświeżające spojrzenie na tamtejszą poezję. Nie doszukuje się kontekstów politycznych i twierdzi, że jeśli tytuł wiersza jest "Żyrafa" to jest to monolog starej żyrafy do młodej żyrafy. Kiedy pani prowadząca pokrótce przedstawiła sylwetkę skandalisty Majakowskiego, kolega z pierwszej ławki stwierdził, że to taki rosyjski Kanye West.

Ulubione mysie zajęcia to Historia Rosji. Pierwsze spotkanie prowadzący rozpoczął od puszczenia piosenki streszczającej całą sowiecką historię przy użyciu tetrisa.


I Mysz już wiedziała, że to najlepsze zajęcia w całej szkole.

Generalnie każde zajęcia zaczynają się od jakiejś piosenki, albo fragmentu filmu. Spotkanie poświęcone Rasputinowi otworzył zespół Bonney M, a omawianie rewolucji 1905 r. zaczęliśmy od obejrzenia obszernych fragmentów "Pancernika Potiomkin" Eisensteina. Najlepsza ze wszystkiego jest jednak piosenka wyjaśniająca leninowski slogan "pokój, chleb i ziemia" (peace land and bread).


Zamiast podręczników czytamy powieści rosyjskie dotyczące omawianego okresu i staramy się w nich znaleźć informacje o realiach epoki. Rewolucję bolszewicką i wojnę domową omawialiśmy na podstawie "Cichego Donu", okres czystek stalinowskich na podstawie "Gorzkich wód" a wielką wojnę ojczyźnianą na podstawie "Wojny Iwana".

Na niemal każde zajęcia trzeba napisać krótki esej wyrażający opinię na temat przeczytanego tekstu, albo przynajmniej wziąć udział w internetowej grupowej dyskusji na stronie przedmiotu. Do dyskusji przygotowujemy się czytając pisma Lenina i Trockiego dzięki czemu Mysz poznaje takie niezbędne do życia słówka jak świadomość związkowa czy własność środków produkcji.

Na koniec dwa słowa o tak zwanej academic integrity, czyli uczciwości akademickiej. Po pierwsze zakłada ona, że ściąganie, czy plagiatowanie są bardzo ciężkimi wykroczeniami, za które zazwyczaj grozi usunięcie z uniwersytetu. Za niemoralne uznaje się nawet pomaganie komuś w odrobieniu pracy domowej. Po drugie, nakazuje wszystkim, bez wyjątku, kupno podręczników. Kserowanie, skanowanie, ściąganie z internetu czy nawet dzielenie się jednym egzemplarzem na kilka osób są niedopuszczalne i grożą niezaliczeniem przedmiotu. Oryginalne podręczniki potrafią kosztować nawet $100, używane na Amazonie trochę mniej, ale rekord o jakim Mysz słyszała to podręcznik do hiszpańskiego za $250. Co robi zatem polski student? Pierwsze kroki swe kieruje do biblioteki, ale tu czeka go niemiłe zaskoczenie. Biblioteka akademicka choć dysponuje niezwykle bogatymi zbiorami filmów, czasopism, płyt cd i literatury rozrywkowej nie oferuje podręczników ani publikacji naukowych. Jedyną możliwością uniknięcia kupna jest wynajęcie podręczników z akademickiej księgarni ale również nie jest to tania sprawa.

Na niektórych zajęciach niezbędny jest iclick czyli nieduże urządzonko za pomocą którego można w trakcie zajęć odpowiadać online na pytania. Dzięki czemu jednocześnie cała grupa zostaje sprawdzona i oceniona w ciągu zaledwie kilku minut. Inną formą aktywności online jest supersite, czyli strona, na której prowadzący umieszczają zadania domowe, do której studenci muszą wykupić kod dostępu co kosztuje ok $100. Dla każdego przedmiotu jest oczywiście oddzielny kod, więc i oddzielna opłata.

Także nawet dla studentów, na wymianie, nie płacących czesnego, nauka na amerykańskim uniwersytecie nie jest tania.