sobota, 31 maja 2014

Iwołgiński Dacan*

W wiosce Vierchniaja Ivołga, ok. 30 km od Ułan Ude, znajduje się buddyjski klasztor, który odegrał wielką rolę w odrodzeniu buddyzmu w Związku Radzieckim. Wyznawcy buddyzmu, podobnie jak wierni wszystkich innych religii, byli w latach 30tych bardzo prześladowani przez władzę sowiecką. Jednakże po wielkiej wojnie ojczyźnianej Generalissimus, chcąc wynagrodzić Buriatów za ich bohaterskie czyny na froncie, w nieskończonej łaskawości swej zezwolił na budowę buddyjskiej świątyni. Pierwszy budynek, w miejscu dzisiejszego klasztoru, stanął już w 1945 r. Jego budowa została w całości sfinansowana przez wiernych, a pojawienie się wywołało wielki entuzjazm wśród Buriatów, którzy z  zapałem zaczęli Dacan rozbudowywać. Pod koniec roku odbyło się pierwsze nabożeństwo. W 1951 roku władza oddała świątyni do dyspozycji teren w jej najbliższym otoczeniu, gdzie wybudowano domy dla mnichów, a  następnie postawiono główną, ośmiościenną świątynię. W 1991 r. przy Dacanie utworzono buddyjski uniwersytet Daszi Czainhorlin*, gdzie obecnie uczy się ok. 100 studentów na czterech wydziałach: filozoficznym, tantrycznym, ikonograficznym i medycznym. Siedzibę ma tu również Chambo-lama, czyli zwierzchnik lamaizmu rosyjskiego. W skład kompleksu wchodzi największa w Rosji biblioteka buddyjska, muzeum buddyjskie, dom pielgrzyma, oraz mnóstwo świątyń, z których najważniejsze to: Sogszin-dugan, będąca dwupiętrowym, murowanym budynkiem, gdzie znajduje się rzeźba Buddy Siakjamuniego*. Pod figurą jest umieszczone zdjęcie Dalajlamy XIV i jego tron, na którym nie wolno nikomu usiąść; Maidrin-sume z rzeźbami przedstawiającymi wyobrażenia Buddy Majtrei*, z dwoma bodhisattwami; Dewazindugan –mieszcząca  kompozycję reprezentującą zachodni raj Buddy Amitabhy *; Sahiousaan-dugan, gdzie święci się pokarmy przed złożeniem ich w ofierze pod drzewami. Świątynie te, zapewne dla wtajemniczonych różnią się znacząco między sobą, ale dla laickiej Myszy były bardzo podobne. Przede wszystkim poza główną wszystkie są drewniane,  z zewnątrz niezwykle bogato zdobione i wielobarwnie pomalowane. Ściany, poręcze, dachy i drzwi pełne są scen i symboliki z buddyjskiej mitologii. W środku natomiast jest dużo poduszek, haftów, frendzelków, zawijasków i kadzidełek. Mysz wszystko sobie  dokładnie pomacała i nawet nikt nie krzyczał, że nie wolno dotykać. Raz tylko nam zwrócono uwagę, że idziemy w złą stronę. Bo świątynie buddyjską zawsze trzeba obchodzić zgodnie z ruchem wskazówek zegara.  Laicka Mysz nie ma pojęcia dlaczego, ale jak tylko się dowie, to wam powie. Standardowe wyposażenie takiej świątyni wygląda następująco: na ścianie na wprost wejścia znajdują się rzeźby lub obrazy wyobrażające bóstwo, któremu jest poświęcona. Przed tym, przez całą szerokość pomieszczenia idzie blat, będący zapewne czymś w rodzaju ołtarza, gdyż buddyści zostawiają tam jedzenie (najczęściej ziarna ryżu i cukierki) oraz drobne pieniądze. Pośrodku świątyni znajdują się siedzenia, które są poduchami ułożonymi na podeście. Przed każdym takim siedzeniem jest stolik z przyborami, jak: pióro, papier, dzwonek i parę rekwizytów, których przeznaczenia nie mogłyśmy rozszyfrować. Przodem do tych siedzeń, a tyłem do ołtarza, zawsze znajduje się miejsce dla kogoś chyba strasznie ważnego, bo  jest niezwykle okazałe, posiada największą liczbę haftów i frendzelków i ma nawet oparcie. Za siedzeniami, blisko wyjścia bardzo często znajdują się instrumenty, np.: różnego rodzaju bębny i flety. Pod ścianami bocznymi znajdują się mniejsze rzeźby, czasem kwiaty i obowiązkowo kioski z tybetańskimi dewocjonaliami. Dookoła całego klasztoru biegnie ścieżka, wzdłuż której stoją tzw. młynki modlitewne. Pokręcanie sprawia, że słowa zapisanych na nich modlitw ulatują do nieba. Niektóre są  wzrostu człowieka i  tak ciężkie, że w pojedynkę ciężko je ruszyć z miejsca, inne sięgają do pasa,  a najmniejsze, mają po 30 cm. Te mniejsze zostały ustawione na specjalnych podestach tak, by znaleźć się mniej więcej na wysokości ramienia przechodzącego człowieka. Niektóre  stoją pojedynczo, a inne w ciągach po kilka, czy kilkanaście. Małe młynki czasem stoją nawet piętrowo. Jedne są drewniane, inne metalowe, niektóre malowane, a inne rzeźbione. Wierny przybywający do klasztoru powinien przejść ścieżką, oczywiście zgodnie z ruchem wskazówek zegara i poruszyć wszystkie młynki. Im więcej zrobi takich okrążeń tym lepiej. Nam starczyło wytrzymałości tylko na jedno. Zajęło to prawie godzinę i kosztowało Mysz pęcherzyk na małym paluszku od kręcenia. Między świątyniami i młynkami poutykane zostały również  słupy, które stanowią symbol grobowców Buddy, na których, podobnie jak w świątyniach, leżą składane w ofierze kopiejki i cukierki. Znajduje się tam także Święte Drzewo Badhi, oraz olbrzymia stopa, będąca pozostałością po figurze Buddy Maitrei. Buddyzm obecny w Buriacji to odmiana tybetańska. Głoszący ją lamowie przybyli na te tereny w XVIII w. Początkowo opornie  przyjmowany, buddyzm w końcu zadomowił się nad Selengą, wchłaniając niektóre z elementów wyznawanego tu szamanizmu. Najlepszym przykładem są, znane już dobrze czytelnikom, wstążeczki wieszane na drzewach. Tak jak powiewały w Chakaskich i Ałtajskich miejscach kultu duchów ziemi, tak oblepiają drzewa iwołginskiego Dacanu. Niektóre z nich mają nawet wypisane buddyjskie modlitwy. Przy wyjściu z Dacanu stoi mnóstwo straganów z pamiątkami. Mysz strasznie chciała przywieźć coś ciekawego, ale takiej feerii tandety dawno nie widziała. W dodatku większość oferowanych tam gadżetów można dostać w najzwyklejszym indyjskim sklepie w Polsce. Nabyć tam można poza tym pamiątki niezbyt związane z buddyzmem np talerz z głową Lenina z Ułan Ude, albo widoczki z Bajkału, czy chińskie smoki.

* Jego nazwa w języku Buriackim oznacza Koło Poznania Przynoszące Szczęście i Pełną Radość

*  Żyjący na przełomie VI i V w. w Indiach  p.n.e. książe  Siddhartha, który jako młodzieniec porzucił rodzicielski pałac, by wyruszyć w poszukiwaniu prawdy absolutnej i mądrości   nieskończonej. W efekcie zapoczątkował ruch religijno filozoficzny zwanny buddyzmem.

* Wg świętych ksiąg będzie to następca Buddy Siakjamuniego, który jako V budda naszej epoki pojawi  się na ziemi a narazie jako bodhisattwa czyli istota oświecona przebywa w niebiosach a dokładnie w Pałacu Siedmiu Klejnotów.

*  Budda nieograniczonego światła jeden z tzw Buddów medytacyjnych (w odróżnieniu od historycznego Siakjamuniego), który jako bodhisattwa dzięki pięcioepokowej medytacji i czterdziestu ośmiu ślubowaniom osiągnął stan buddy  i stał się władcą zachodniego raju Sukhawati.

piątek, 30 maja 2014

Burjacja

Republika Buriacji jest wielkością zbliżona do obszaru Polski. Rozciąga się od wschodniego brzegu Bajkału do Kraju Zabajkalskiego. Pod rosyjskimi skrzydełkami tereny te znajdują się już od XVII w., ale ludność autochtoniczna, aż do XIX w., prowadziła koczowniczy tryb życia. W związku z tym osoby oczekujące starożytnych budowli i zabytków architektury raczej się rozczarują. Natomiast miłośnicy folkloru, azjatyckiej kultury i dzikich krajobrazów, będą zachwyceni. Obecnie mniej więcej 1/3  mieszkańców Buriacji to Buriaci, a reszta to Rosjanie.

Położona u ujścia Udy do Selengi stolica może się pochwalić bogatą historią. Pierwsza forteca Udinskoje została założona w tym miejscu przez Kozaków, broniących wschodnich rubieży, już w 1666 r., a zaledwie po 20 latach przekształciła się w miasto, które sto lat później przemianowano na Wierchnieudińsk. Położenie na skrzyżowaniu szlaków handlowych, łączących Chiny, Mongolię i imperium rosyjskie, przyczyniły się do szybkiego rozwoju miasta. Gdy poprowadzono przez nie również magistralę transsyberyjską, stało się ono niezaprzeczalnym ekonomicznym i administracyjnym centrum regionu. Obecną nazwę Ułan Ude otrzymało w 1934*.

Leżące ok. 5000  km od Moskwy miasto jest jak dotąd  najdalej wysuniętym na wschód miejscem świata, w którym postała mysia stopa.  

Ledwie zdążyłyśmy wyjść z dworca, a już po kilku minutach zwalił nam się na głowy niesamowity, azjatycki upał z całą swą mocą trzydziestu kilku stopni. Postanowiłyśmy więc jak najszybciej udać się do naszego miejsca zamieszkania, by zmyć z siebie dwie doby spędzone w pociągu i zostawiwszy plecaki wyruszyć na spotkanie Buriacji.

Ponieważ do naszej kwatery było dość daleko, zamiast tradycyjnego transportu pieszego wybrałyśmy tym razem tramwajowy. Dzięki temu miałyśmy okazję zapoznać się  z całą serią pouczających ogłoszeń: o tym, że należy ustępować miejsca inwalidom i kobietom w ciąży, o tym, że należy pilnować swojego dziecka  i portfela, o tym, że na ulicy dziecko trzeba cały czas trzymać za rękę i o tym, co należy zrobić w razie znalezienia bezpańskiego dziecka. Po zaledwie trzykrotnym wysłuchaniu wszystkich komunikatów  znalazłyśmy się u celu czyli  u wrót kościoła rzymskokatolickiego.

W każdym z większych rosyjskich miast jest taki kościół. Ponieważ rodzimych kapłanów nie ma prawie w ogóle, katolickie parafie obstawiają duchowni z importu, w tym bardzo często z Polski*.  Żyjący na zesłaniu księża i towarzyszące im siostry zakonne, być może z tęsknoty za ojczyzną, a być może z chrześcijańskiego miłosierdzia, bardzo chętnie przyjmują pod swój dach ubogich wędrowców. Oczywiście ofiara na świątynie jest mile widziana, ale nie  obowiązkowa i może być naprawdę symboliczna. Także przyszłym podróżnikom gorąco polecam noclegi w katolickich parafiach, bo tańszy od tego może już być tylko couchsurfing.

Kościół okazał się dość nowy i zadbany. Nasze mieszkanie znajdowało się w podziemiach, by nie powiedzieć w kryptach. Dostałyśmy do dyspozycji  łazienkę i kuchnię, a spałyśmy w sali gimnastycznej na materacach. Przyjmująca siostra T. uprzedziła nas, że o 19:00 odbędzie się tam spotkanie grupy A.A., ale ponieważ nie czujemy się anonimowe, nie zaszczyciłyśmy go swymi osobami.

W Ułan Ude, jak na stolicę regionu przystało, znajduje się mnóstwo muzeów np: geologiczne, literackie, historyczne, przyrodnicze czy etnograficzne. Wszystkie solidarnie olałyśmy, wychodząc z założenia, iż nie ma sensu tracić pięknego dnia w ponurych murach. Jedynie to ostatnie, które jest położonym na peryferiach miasta skansenem  kultury i życia narodów zabajkala,  mogło by być ciekawe i przy okazji następnej wizyty w Buriacji Mysz ma zamiar je odwiedzić. Tym razem jednak wybrałyśmy inne atrakcje. Pozbawione bagaży i odświeżone zimnym prysznicem, postanowiłyśmy do centrum pójść pieszo, by po drodze chłonąć atmosferę buriackich ulic. Tym, co przede wszystkim zwróciło naszą uwagę to, podobnie jak w Abakanie, mnóstwo zieleni. Ulice są obsadzone drzewami i otoczone trawnikami. Co chwilę trafia się jakiś parczek, albo chociaż zielony skwer z fontanną, ławkami, a czasem nawet placem zabaw. Wszędzie pełno odpoczywających ludzi. Młodzi spacerują, starzy gawędzą,  a między tym wszystkim krążą chmary dzieciaków na rolkach, rowerach albo po prostu biegających i pełzających z misiami, wiatraczkami i balonikami. Widać, że Buriaci lubią rodzinnie spędzać czas. Po drodze  obejrzałyśmy teatr dramatyczny z fontanną przed nim, w której nie omieszkałyśmy się zmoczyć. Potem, klucząc wśród malowniczych rudero slamsów i brodząc po kostki w piaszczystych ulicach, doszłyśmy do Udy.  Po krótkim postoju na moczenie nóg ruszyłyśmy dalej. Po przejściu przez pełen kłódek most, znalazłyśmy się na bardzo ładnym, obrośniętym starymi drzewami bulwarze z widokiem na rzekę i góry za nią, za którym już zaczynało się centrum miasta. Obejrzałyśmy kilka kolorowych cerkwi w tym wybudowany w XVIII  w. sobór ikony Matki Bożej będący najstarszym murowanym budynkiem w Buriacji. Główna ulica Ułan Ude, jak przenikliwi czytelnicy zapewne już się domyślili, nosi imię wodza rewolucji. To, co was może jednak zaskoczyć, to fakt, iż jest ona naprawdę prześliczna. W większości została zamieniona w reprezentacyjny deptak, z czymś w rodzaju plantów po środku, zwany przez miejscowych Arbatem*. Znajduje  się na niej pełno fontann, np. ze złotą rybką, oraz rzeźb, np.Czechowa na ławce, albo węży oplatających kaduceusz i róg obfitości. Rosyjski folklor i literatura najwyraźniej mogą koegzystować pokojowo z dziedzictwem antycznej Europy. Czego najlepszym dowodem jest wielki łuk triumfalny stojący mniej więcej w połowie ulicy. Ciągnące się wzdłuż deptaku  budynki również nawiązują do stylu klasycystycznego. Radości dzieciom dostarczają natomiast występujące w dużej ilości budki z lodami, karuzele i osiołki, na których można się przejechać. Reprezentacyjną ulicę zamyka Plac Sowietów, gdzie znajduje się główna atrakcja miasta czyli słynna rzeźba głowy Lenina. Mierzący 10 m i ważący 42t monument jest największym pomnikiem  Włodzimierza Ilicza na świecie. Podobno w latach 70tych głowa wędrowała po kraju rad pociągami ponad rok  w poszukiwaniu gościnnego miasta zanim ostatecznie wylądowała w Ułan Ude. Kiedy ją ustawiono, okazało się że wódz ma mało interesujący widok na tyły budynku opery. By zatem poprawić  jego doznania estetyczne przeniesiono wejście do gmachu na plac. Tłumaczy to te gmatwaninę częściowo zrujnowanych kilkupoziomowych tarasów schodów i kolumnad, która  otacza budynek dostarczając radości miejscowym dzieciom i zakochanym parom. Pod jednym z takich tarasów  znalazłyśmy wysypisko rekwizytów i starych masek, które z kolei nam dostarczyło  mnóstwo uciechy.

Na koniec zwiedzania obejrzałyśmy pomnik wielkiej wojny ojczyźnianej z, o zgrozo, wygasłym wiecznym ogniem  i pomnik zwycięstwa, który został wycięty w zboczu góry więc wydaje się, iż wieńczący go czołg góruje nad miastem. Poza centrum dominują dwa rodzaje zabudowy: blokowiska z wielkiej płyty i osiedla drewnianych rudero domków. Jedno takie znajdowało się koło naszego kościoła więc na zakończenie dnia odbyłyśmy po nim krótką przechadzkę. Przypomina ono nieco Woskresjeńską Górę w Tomsku*, ale jeszcze bardziej zapomnianą przez cywilizację. Domki były drewniane, niektóre nawet malowane i zdobione, a niektóre zwykłe. Prawie wszystkie natomiast pokryte były graffiti. Między budynkami  prowadzą piaszczyste drogi, a w okół  znajdują się wysypiska śmieci, na których radośnie bawią się dzieci i buszują psy. Sądząc po tym, że dużo ludzi chodzi z wiadrami, nie ma tam wody bieżącej. Co ciekawe, wszyscy mieszkańcy są  uśmiechnięci i mimo późnej pory bawią się na gankach swych domków w najlepsze. Większość z nich to Buriaci. Generalnie, jeśli na ulicy Ułan Ude ktoś cię zaczepi prosząc o pieniądze lub papierosa, albo na pełnym śmieci podwórku śpi pod rozpadającą się ławką, to najprawdopodobniej będzie to Buriat. Niestety ludność rdzenna żyje w dużo gorszych warunkach niż Rosjanie. Na ulicach język Burjacki słychać stosunkowo często, choć oczywiście i tak przeważa rosyjski. Ułan Ude jest tak zielone i pełne życia, że zupełnie nie przypomina innych zwiedzanych przez Mysz do tej pory rosyjskich miast. Rosyjski koloryt podtrzymują jednak wszechobecne grafiti typu: "umrzyj za ojczyznę zamiast za alkohol", pranie suszące się na trzepakach, rozwalające  się budy dla psów, okna zaklejone gazetami i  ulice ogrodzone  blachą falistą.

* Skoro Ułan Ude leży nad Udą, a wcześniej nazywało się Wierchnieudińsk, to Mysz wydedukowała, że słowo Ułan w języku buriackim musi oznaczać nad. Ponieważ Buriacki jest blisko spokrewniony z Mongolskim, żeby potwierdzić swoją teorię, Mysz sprawdziła, czy Ułan Bator leży nad rzeką Bator. Okazało się, że  stolica Mongolii owszem, leży nad rzeką, ale o nazwie tak dalekiej od Bator, że dalej się nie da. Dowiedziała się też przy tej okazji, że Ułan Bator znaczy czerwony bohater, a Ułan Ude czerwona uda.  I  tak Mysz zakończyła swą karierę językoznawcy komparatystycznego.

* W Tomsku na ten przykład jeden ksiądz był Polakiem, a drugi Niemcem.

* Jest to nazwa słynnej spacerowej plantopodobnej ulicy w Moskwie.

* Patrz  notki o pierwszych spacerach po Tomsku.

środa, 28 maja 2014

28, 30.05.2014 O Myszy, która jeżdziła koleją

Na początek parę słów o rosyjskiej kolei żelaznej. W rosyjskich pociągach dalekobieżnych występują trzy rodzaje wagonów, co odpowiada mniej więcej naszym klasom:  I - wagon kupe, II - plackartnyj wagon oraz III - obsi wagon. Wagony pierwszego typu podzielone są na przedziały, w których znajdują się cztery łóżka piętrowo po 2 na każdej ścianie. Wagony drugiego typu nie mają przedziałów. Stojące również piętrowo łóżka, wydzielają coś w rodzaju boksów, zwanych po rosyjsku kubrykami. Jeden taki boks składa się z sześciu łóżek cztery, podobnie jak w kupe, ustawione prostopadle do kierunku jazdy, a dwa wzdłuż i pomiędzy nimi przejście zastępujące korytarz. Osoby śpiące prostopadle do kierunku jazdy mają oczywiście więcej szczęścia, bo przestrzeń między łóżkami zapewnia im minimum prywatności. Pod znajdującym się między łóżkami oknem stoi stół, na którym toczy się większość życia i do którego każdy ma dostęp. 

Podróżni śpiący wzdłuż korytarza muszą niestety wybrać pomiędzy stołem lub leżeniem, bo blat otrzymujemy przez częściowe złożenie dolnego łóżka wtedy przekształca się ono w luksusowy kompleks wypoczynkowy składający się ze stolika i dwóch foteli. Jeśli podróżujecie z kimś znajomym, to idzie się dogadać, ale jeśli śpicie nad jakimś obcym Jakutem lub Tuwińcem, to może być wam ciężko go przekonać, żeby złożył swoje leże, bo macie ochotę na five o'clock tea.  Ponadto mieszkanie wzdłuż wagonu ma jeszcze taką wadę, że całą długością ciała przytulacie się do okna, przez które Słońce dostarcza niezłą saunę. Pewnego razu miałyśmy pecha podróżować w tym właśnie miejscu i powiesiłyśmy w oknie prześcieradło. Wszyscy przechodzący pytali nas skąd wzięliśmy zasłonki, a niektórzy nawet zaczepiali obsługę, że dlaczego oni nie dostali. No cóż, Polak potrafi. 

Wracając jednak do rodzajów pociągów, to jest jeszcze trzeci, który fizycznie jest wagonem kupe, ale nieco inaczej zagospodarowanym. Na dolnych łóżkach siedzi się po 3 osoby na każdym, a górne się składa i nie używa, teoretycznie, bo w praktyce co zaradniejsi włóczykije wskakują na górne koje i podróżują luksusowo. Co ciekawe, ponieważ te miejsca  nie są biletowane, a więc nie istnieją, w związku z tym można sobie zająć dowolne z nich w całym wagonie. Także jeśli w twoim przedziale ktoś już leży na górze, możesz śmiało wdrapać się na szczyty luksusu dwa przedziały dalej. Wykorzystałyśmy tę strategię wracając z Bajkału. Pewną wadą  takiego rozwiązania były pomstowania rosyjskiej matki gniotącej się z trójką dzieci na dolnych siedzeniach, bo jak jej się jeszcze  ktoś dosiądzie, to co ona zrobi? Wytłumaczyłyśmy jej jednak uprzejmie, iż to nie nasz problem, że w pierwszych słowach swego listu nie wsadziła przychówku na górę, a kto pierwszy ten lepszy. 

Wagony w zależności od rodzaju różnią się cenami. Kupe jest oczywiście najdroższy, a obsi wagon najtańszy. Ku naszemu ogromnemu smutkowi te ostatnie jeżdżą nieczęsto  i raczej na krótkich trasach. Ponieważ kupe są drogie a obsie rzadko dostępne, najpopularniejsze zarówno wśród Rosjan jak i turystów są wagony plackartne. Nimi też podróżowałyśmy najwięcej. Niezależnie od klasy każdy wagon ma swojego prowadnika względnie prowadnicę czyli konduktora/konduktorkę. Przy wsiadaniu sprawdza on bilet i paszport, a następnie pokazuje dokładnie gdzie  należy się zakwaterować. W wagonach z miejscami przewidzianymi jako sypialne (kupe i plackartnyj) prowadnik wydaje również pościel. Jest to solidna poducha i gruba kołdra a do tego  czyściutkie świeżo wyprane prześcieradło i poszewki w zamkniętych workach dzięki czemu nie nasiąkają  pociągowym zapaszkiem. W każdym wagonie znajduje się elektryczny samowar więc przez całą dobę można sobie zaparzyć herbatkę czy zalać zupkę w proszku całkiem za darmo. Prowadnicy są raczej mili. Kiedy widzą nasze polskie paszporty często zagadują i pytają co robimy w Rosji, wypytują, gdzie już byłyśmy i poco jedziemy akurat tam gdzie jedziemy. Do ich obowiązków należy również obudzenie każdego podróżnego przed jego stacją. Każdy wagon ma toaletę całkiem czystą i schludną, a co ciekawe prowadnik zamyka ją na klucz, gdy tylko pociąg wjedzie do miasta. Jest to kolejny przykład na to, że rosyjskiego społeczeństwa nie uczy się tylko tresuje. W zasadzie jedynymi niedogodnościami okazały się ograniczona ilość kontaktów i upał.  Zwykle jest po jednym gniazdku na każdym końcu wagonu i są bardzo oblegane. Ponieważ znajdują się przy drzwiach w dodatku koło toalety więc ciągle ktoś chodzi po głowie a często się zdarza, że kontakt w twoim sąsiedztwie  akurat nie działa i trzeba pielgrzymować kilka wagonów dalej. 

W pociągu klimatyzacji oczywiście nie ma. Pozostają jedynie metody naturalne, ale okna czasem się nie otwierają, a jak nawet się uda to współpodróżni zwykle je zamykają. Jeśli chodzi o podróże kolejowe z Tomska, to są one nieco skomplikowane. Tomsk nie leży na trasie magistrali transsyberyjskiej. Jest kilka możliwości dotarcia do niej. Można np. dojechać autobusem do oddalonego o ok. 300 kmNowosybirska, jest to jednak opcja najdłuższa, ok. 4.5h. można też dojechać autobusem do bliższej o100 kmJurgi, tam autobusy jeżdżą jednak dużo rzadziej. A jeśli  nie chcemy na miejscu tarabanić się z dworca autobusowego na kolejowy to możemy pojechać150 km elektryczką do Tajgi.* Jest to najtańsze i najwygodniejsze rozwiązanie z tym, że takie elektryczki kursują zwykle dwa, trzy razy dziennie więc może się okazać, że trzeba będzie  czekać pół dnia. Nam się jednak poszczęściło. Jadąc do Uanude  miałyśmy w Tajdze postój zaledwie dwugodzinny w sam raz na krótki spacer by przekonać się, że nic tam nie ma i że stadiony zamykają o 21 nie zważając na to czy ktoś jest w środku co może skutkować dżinsami podartymi przy skakaniu przez płot. Wpakowawszy się do pociągu relacji Moskwa Uanude odkryłyśmy, że na szczęście śpimy na łóżkach prostopadłych do przejścia. Myszy dostało się łóżko górne, gdzie czuła się jak w trumnie bo nawet miejsca niebyło, żeby się powiercić. Mieszkańcy dolnych prycz mają o tyle szczęście, że  pod ich legowiskiem jest skrzynia na bagaż. Śpią więc potem na swych skarbach i nie ma siły, żeby ktoś ich okradł. Frajerzy tacy jak Mysz nie dość, że gniotą się ze swoimi plecakami to jeszcze muszą spać z jednym okiem otwartym by obserwować czy nikt nie chce im ukraść kanapek i skarpetek. 

Naszymi towarzyszami podróży okazali się K. z Moskwy i  B. z Kazania.  Obaj uczyli się razem w szkole wojskowej w Kazaniu, nie widzieli się trzy lata i spotkali się teraz przypadkowo w  pociągu jadąc do Uanude na wesele. Było by już całkiem czechowowsko gdyby obaj jechali na to samo, ale nie. Każdy jedzie  do swoich znajomych. A jak przyszłyśmy to grali w karty na pieniądze. Podróż z Tajgi do Uanude trwała niecałe dwie doby. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy  się na  zagubionych pośród tajgi lub stepów stacyjkach. Krajobraz za oknem na przestrzeni 2000 kilometrówzmienia się raczej w niewielkim stopniu, cały czas jest  drzewiasto - trawiasty. Do Ułan Ude dotarłyśmy ok. południa. Przestawiłyśmy zegarki o 2h i ruszyłyśmy na podbój Buriacji, ale o tym przeczytacie już w następnym odcinku.

* W tym wypadku jest to nazwa miasta a nie dziki północny las

wtorek, 27 maja 2014

Zolotoj Vitiaz

W dniach 22 - 31 maja odbył się w Tomsku XXIII festiwal filmowy Zolotoj Vitiaz czyli w wolnym przekładzie Złoty Rycerz. W bogatym programie znalazły się nie tylko projekcje filmów, ale i koncerty, warsztaty, dyskusje panelowe a także spotkania z artystami. Widzowie mogli obejrzeć aż 277 filmów z: Gruzji, Iranu, Armenii, Białorusi, Bułgarii, Polski, Serbii, Ukrainy i oczywiście Rosji. 210 z nich startowało w konkursie podzielonym na pięć kategorii: filmy fabularne, dokumentalne krótko i długometrażowe, animowane oraz studenckie debiuty. Hasłem przewodnim tego festiwalu było: „za moralne ideały, za uwznioślenie duszy człowieka". Pozostałe obrazy były wyświetlane w ramach cyklu retrospektywy. Można tam było obejrzeć dzieła m.in: Aleksieja Germana*, Borysa Lizniova*, Gorana Paskalevića* oraz nawet Andrzeja Wajdy. Z okazji stuletniej rocznicy wybuchu I Wojny Światowej wśród dokumentów wyświetlono sporo filmów poświęconych tej właśnie tematyce. Na dwudziestu sześciu  artystycznych spotkaniach widzowie mogli poznać aż trzydziestu pięciu filmowców z dziesięciu krajów. Niestety Mysz nie mogła być obecna na całym festiwalu, bo jak dowiecie się z późniejszych notek, mniej więcej w połowie jego trwania wyruszyła na podbój Bajkału, ale i tak zdążyła  wchłonąć nieco atmosfery syberyjskich imprez kulturalnych. W jury zasiadali aktorzy, reżyserowie i filmoznawcy reprezentujący różne bratnie kraje jak: Białoruś, Bułgaria, Serbia, Ukraina a nawet Polska. Swą świątobliwą osobą opromieniał obrady również metropolita tomski. Główną zaletą festiwalu było to że wszystkie pokazy  były bezpłatne. Bardzo mile nas to zaskoczyło, bo skoro za noc muzeów trzeba było płacić to spodziewałyśmy się, że za filmy tym bardziej. Okazuje się jednak, że Rosja nigdy nie przestanie nas zadziwiać. W pogardzie mając fakt, iż jest to okres najgorętszej sesji chodziłyśmy zatem z zapałem codziennie na kilka pokazów.  Udało nam się  zobaczyć 4 filmy dokumentalne i kilka fabularnych Zarówno filmy jak i otoczka okazały się   mocno rosyjskie. Festiwal miał miejsce w kinie Mir na Lenina czyli w jednym z głównych kin w Tomsku. Codziennie  w trzech salach równolegle wyświetlano dokumenty, fabuły i filmy animowane. Od pierwszego dnia zaskoczył nas fakt, iż sale w trakcie projekcji były niemal puste, a filmy całkiem niezłe. Gazety lokalne podają, że filmy obejrzało aż 17000 tomczan. Ciekawe kto ich widział, bo Mysz na pewno nie. Pierwszego dnia gdy przyszłyśmy na pokazy tuż za nami siedziało jury, a  poza nami i nimi nie wiele więcej osób było na widowni. Najbardziej rosyjski moment był po pierwszym filmie, kiedy poszłyśmy na kawę do bufetu a za nami siedli panowie jurorzy. Wyciągnęli flachę, paczkę kabanosów i odpowiednią ilość kielonków. My tym czasem wygłupiałyśmy się przy swoim stoliku. W pewnym momencie podeszła do nas pani organizatorka zwracając uprzejmie uwagę, żebyśmy były ciszej bo tu odbywają się obrady jury międzynarodowego festiwalu filmowego. Okazało się, że jury międzynarodowego festiwalu filmowego nie ma nawet własnego pokoju narad i musi siedzieć w obskurnym bufecie z własną wódką i jeszcze właśniejszą zakąską. Takie rzeczy tylko na Syberii. Spośród dokumentów jakie widziałyśmy dwa były o współczesnych pisarzach rosyjskich a dwa o ludziach kultywujących tradycje swego narodu.

Pierwszy pod tytułem  "Зашумит ли клеверное поле" (Czy zaszumi koniczynowe pole) opowiadał, o Jewgieniju Jewtuszence, dysydenckim poecie należącym podobnie jak Wysocki do tzw. sześćdziesiątników czyli artystów urodzonych tuż przed wojną a debiutujących w latach 60-tych. Jewtuszenko przyjaźnił się z Okudżawą i Galiczem, ale ponieważ szybko zdobył uznanie na zachodzie to również z Jacquesem Brelem, Johnem Updikem, Johnem Steinbeckiem a nawet Marilyn Monroe. Poeta ten jest postacią dość kontrowersyjną, bo na zachodzie, zwłaszcza w USA otaczany jest niemal boską czcią, a w Rosji ma opinię kabotyna i koniunkturalisty.*

Drugi film pod tytułem "Уроки любви" (Lekcja miłości) poświęcony był Ludmile Pietruszewskiej, która uważana jest za mistrza literatury kobiecej. Pisze poezję, sztuki i powieści. Karierę swą zaczęła na przełomie lat 60-tych i 70-tych  również ścigana przez władzę, cenzurę oraz inne przyjemności sowieckiego systemu. Jej znakiem rozpoznawczym są kapelusze, przy których nakrycia głowy Hanki Bielickiej są skromne jak arabska panna młoda.

Kolejnym filmem dokumentalnym były "Рыбачки с острова" (Rybaczki z wyspy) opowiadający o irańskich kobietach co dzień wypływających na połów tak jak ich babki i prababki, bo jeśli małe dziecko uczy się wychodzić w morze, a morze je przyjmie to już nie może tego porzucić, bo morze się obrazi.

Ostatnim dokumentem był rosyjski "Кадриль над Тянь Шанем" (Kadryl nad Tian Szanem) pokazujący losy rosyjskiej mniejszości narodowej mieszkającej w małym Chinskim miasteczku.

Pierwszym z fabularnych filmów pokazywanych na festiwalu był białoruski "Бабу" (babu). Ciężko stwierdzić czy miał być to  melodramat obyczajowy czy komedia. Kilkuletnia córeczka azerbejdżańskiego biznesmena zostaje porwana  w Mińsku. Wątek gangsterski jest przedstawiony tak mgliście, niewiarygodnie i nieprofesjonalnie, że uznanie filmu za komedie jest jedynym wyjściem ratującym jego twarz. Pewien  mafiozo zamówił porwanie u innego, kiedy ma nastąpić wymiana dziewczynki za pieniądze dochodzi do nieporozumienia, wybucha strzelanina, w której wszyscy giną poza malutką Leylą, która ucieka do lasu. Nie mówiące w żadnym cywilizowanym języku zapłakane dziecko znajduje babuszka Polina i zabiera do siebie na prawdziwą białoruską wieś. Dziecko nazywa ją Babu. Okazuje się, że nawet bez  komunikacji werbalnej  może rozwinąć się  więź emocjonalna między dziewczynką a kobietą, która dawno temu straciła córkę. Cukierkowy obraz okrasza postać zrzędliwego sąsiada, który od młodości kocha Polinę, ale nigdy nie miał odwagi jej tego wyznać, a widzowie dowiadują się tego z jego rozmowy z psem. Mała Azerka podbija również i jego serce łowiąc z nim ryby. Polina stara się odnaleźć rodziców dziecka. Idzie w tym celu na komisariat w swojej wsi, gdzie dowiaduje się, że  nie zgłaszano zaginięcia takiego dziecka. Równolegle oglądamy sceny jak wpływowy ojciec szaleje w Mińsku stawiając na nogi policję rosyjską, białoruską i cały Interpol. Mafiozi też nie śpią, kiedy odkrywają, że do wymiany towaru nie doszło rozpoczynają poszukiwania na własną rękę. Sceny pościgu czarnej wołgi  za babuszką na rowerze z dzieckiem na bagażniku a potem pieszo poprzez pola kukurydzy należą  niewątpliwie już do klasyki białoruskiego kina akcji. Wszystko oczywiście kończy się dobrze, gdy bandyci dopadają Poliny z dzieckiem zjawia się tatuś z brygadą antyterrorystyczną i ratuje je z opresji. Na koniec zabiera Polinę do Baku i obiecuje odnaleźć jej zaginioną córkę.

Następnie obejrzałyśmy rosyjską produkcję „Прощание" (pożegnanie). Zaczynający się od sceny, w której kobieta wybiega na dach i w błysku fleszy paparazzich rzuca się w dół, a potem jest już tylko lepiej. Film opowiada historię Anny słynnej rosyjskiej aktorki powracającej na ojczyzny łono po wieloletnim pobycie w USA oraz Jury jej byłej miłości  dziennikarza w upadającej gazecie. Anna dotąd starannie unikająca mediów zgadza się dać dawnemu kochankowi ekskluzywny wywiad by podnieść poczytność jego gazety. Wywiad rozpoczyna cykl artykułów o burzliwym życiu Anny, która co i rusz wymyśla coś nowego by zaskoczyć czytelników, a stara miłość jak się okazuje nie rdzewieje mimo chodzącej w wysokiej ciąży młodej żony Jury. W tle plącze się też kolega Anny po fachu, któremu gwiazda również nie jest obojętna. Choć historia jest dość dramatyczna i w gruncie rzeczy smutna to  opowiedziana została z dużo dawką humoru i ironii pod adresem współczesnego show biznesu. Był to niewątpliwie jeden z najlepszych filmów, obejrzanych przez nas na całym festiwalu.

Następnym filmem, na który trafiłyśmy był serbski obraz "Когда любовь опаздывает" (Kiedy miłość spóźnia się). Bogaty adwokat ożenił się z biedną dziewczyną, która jednak go nie kochała, gdyż już oddała serce innemu, co oświadczyła swemu świeżo upieczonemu małżonkowi w noc poślubną. Ten zgadza się jej dać rozwód pod warunkiem, że dziewczyna zostanie z nim przez 3 miesiące. Jak inteligentni czytelnicy się zapewne domyślają przez ten czas bohaterka jednak przywiązuje się do swego męża odkrywając w między czasie jak niegodny uczuć był jej poprzedni kochanek. Żeby nie było zbyt różowo pojawia się intrygantka z sąsiedztwa chcąc wydać za adwokata swoją córkę poddaje w wątpliwość wierność jego aktualnej żony, a ten naiwny, jak to facet oczywiście wierzy we wszystko. Gdy zatem  mijają wyznaczone 3 miesiące rozgoryczony  pozwala kobiecie odjechać choć ona już wcale nie chce, bo robiąc mu karczemne sceny zazdrości zrozumiała, że to chyba miłość. Pokaz filmu skończył się w momencie, kiedy ona odjeżdża. Nie było żadnych napisów końcowych ani podziękowań  dla sponsorów. Wyglądało to więc podejrzanie, zwłaszcza, że film nie sprawiał wrażenia aż tak awangardowego by kończyć się w taki sposób. Po chwili na scenę wyszedł jeden z organizatorów i wyjaśnił, że otrzymali zepsutą kopię filmu i brakuje ostatnich 2 minut, ale zasiadający w jury serbski reżyser, który widział ten film wcześniej, uspokaja, że wszystko się dobrze kończy i bohaterowie żyli długo i szczęśliwie. Takie rzeczy tylko na międzynarodowych festiwalach na Syberii.

Kolejnym rosyjskim filmem jaki miałyśmy okazję zobaczyć była ekranizacja powieści  Leonida Andriejewa "Judasz Iskariota" pod tytułem "Иуда" (Judasz). Jest wiele filmów i książek  próbujących przedstawić w oryginalny i ciekawy sposób historie Nazarejczyka  i jego 12 kolegów. Większość z nich skupia się na ostatnich dniach pechowej trzynastki. Andriejew a za nim i reżyser pokazują nam natomiast ciekawy proces budowania relacji między uczniami a nauczycielem, a także apostołów między sobą. Piotr  jest napakowanym chłopkiem roztropkiem, a ulubionym partnerem do dyskusji światopoglądowych Judasza był Tomasz. Dowiadujemy się wreszcie prawdy o Marii Magdalenie, żadna tam miłość, żadna jezusowa żona po prostu zgrai facetów spędzających większość życia na modłach i nauczaniu potrzebny był ktoś do prania gaci i gotowania obiadów. Zapewne żadna porządna żydowska kobieta nie dała by się wrobić we włóczęgę z taką podejrzaną ekipą więc musieli wziąć nierządnicę.

Jeśli chodzi o bardziej egzotyczne klimaty to obejrzałyśmy irański film "С юго-востока” (Z południowego wschodu) poruszający tematykę bliską mysiemu sercu, gdyż opowiadał o chłopaku z pustyni, który przyjechał nad morze pracować w sklepie u kumpla, ale jak zobaczył morze to się zakochał i zapragnął zostać marynarzem. Sprawę komplikował fakt, iż nie miał pojęcia nie tylko o nawigacji ale nawet o zwyczajnym pływaniu wpław. Był jednak tak zdeterminowany, że po nocach uczył się pływać a po pracy w sklepie chodził na kursy marynarstwa, gdzie uczył się m.in. wiązać węzeł ratowniczy. Morał z filmu płynie taki, że warto walczyć o swoje marzenia, bo nasz bohater oczywiście ukończył kurs, dostał książeczkę marynarską i popłynął w siną dal.

Kolejną romantyczną historię tym razem bez happy endu obejrzałyśmy w gruzińskim filmie "На грани" (Na krawędzi). Młoda dziewczyna (Nini) ma wyjść za mąż za znalezionego jej przez rodzinę poważnego i porządnego biznesmena (Gigi). Dziewczyna nie ma nic przeciwko dopóki przypadkiem nie pozna zabójczo przystojnego artysty (Zaza). Po trzech dniach postanawia się do niego wprowadzić. Rodzina się jej oczywiście wyrzeka, ale jej to nie przeszkadza, bo żyje samą miłością, dzięki czemu udaje się jej przeoczyć taki detal, Iż jej nowy Romeo jest ćpunem.  Po wielu perypetiach on obiecuje przestać ćpać i wyjeżdżają na wakacje nad morze, gdzie są tak obrzydliwie szczęśliwi, że już każdy widz wie, że coś złego musi się wydarzyć. I faktycznie po powrocie do miasta chłopak pod wpływem swego kumpla (Dodo) wraca do nałogu a dziewczyna odkrywszy, że jest w ciąży postanawia odejść  by  nie wychowywać dziecka z degeneratem. Zaza  jednak zrywa z narkotykami ostatecznie i żyli by długo i szczęśliwie, gdyby młoda mamuśka nie umarła w połogu. Mimo tego, że zdradziłam wam zakończenie to i tak film warto obejrzeć, bo ma przepiękną muzykę i ujęcia (podobno) :).

Na koniec jak wisienkę na torcie obejrzałyśmy rosyjski film "Цель вижу" (Cel widzę). Opowiadający historię żeńskiej szkoły snajperów działającej pod Moskwą w latach 1942 - 1945. Wypuściła ona na front 80 dziewcząt, z których żadna nie wróciła. Choć film był współczesny miało się wrażenie jak by się oglądało klasyczną sowiecką produkcję jedynie z podrasowanymi kolorem i dźwiękiem. Podobnie jak w najlepszym kinie radzieckim postaci były zupełnie papierowo nieautentyczne, a scenariusz niewiarygodny i pełen dziur logicznych. Główna bohaterka oddelegowanie do nauki w szkole traktuje jak zesłanie, bo co noc marzy o powrocie na front i mordowaniu wrogów ojczyzny. Niemiecki żołnierz złapany na rosyjskim terytorium jest przesłuchiwany w sposób bardzo kulturalny, umyty, ogolony i ubrany w świeży mundur chętnie opowiada o planach swego dowództwa. Średnio co kilka minut padają hasłowe slogany o miłości do radzieckiej ojczyzny, poświęceniu życia własnego i bliskich, i zabrakło tylko paru słów uwielbienia dla Josifa Wissiarionowicza.

P.S. Już po powrocie Mysz postanowiła przekonać się, które z filmów zostały nagrodzone i dla swoich hipsterskich czytelników, chcących zabłysnąć na filmoznawczych bankietach wiedzą o trendach w syberyjskiej  kinematografii Mysz podaje wyniki.

W kategorii filmów fabularnych:
  •     Pierwszą nagrodę zdobył polski film "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy, który podobno opowiada o tym, że niepełnosprawni są całkiem spoko i nie gryzą. Mysz to wie nawet i bez filmów więc daruje sobie chyba oglądanie zwycięzcy.
  •     Drugą nagrodę zdobył rosyjski film "Жажда" (Pragnienie) Dmitrija Tiurina.
  •     Trzecią nagrodę serbski film "Маменькин сынок" (Synek mamusi") Momciła Mrdakowića.
  •     Nagrodę dla najlepszego reżysera otrzymał Anton Dorin za film "Чудо" (cudo)
  •    Nagrodę za najlepszą pierwszoplanową kobiecą rolę Aliena Babienko za rosyjski film "Прощание" ("Pożegnanie)  Dmitrija Konstantinowa.
  •     Nagrodę za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową otrzymała Polina Mironova za białoruski film "Бабу" (Babu) Wiktora Bondarowicza.
  •     Nagrodę za najlepszą męską drugoplanową rolę otrzymał Igor Liach za rosyjski film "Жажда" ("Pragnienie") (Dmitrija Tiurina.
  •     Nagroda za najlepszy reżyserski debiut trafiła do  Dmitrija Konstantinowa za film "Прощание" (Pożegnanie).
  •     Nagroda specjalna za głębokie przenikanie tematyki współczesności dostała się gruzińskiemu obrazowi "На грани»" (Na krawędzi), który wyreżyserowała Mariam  Kacarawa.
  •     W kategorii filmów dla dzieci pierwszą nagrodę zdobył rosyjski film "Нити" (Nici) Andrieja Kima, drugą również rosyjski "Это твой день" (To twój dzień) Olega Massarygina, a trzeciej postanowiono nie przyznać.
  •     W kategorii pełnometrażowych filmów dokumentalnych pierwszą nagrodę zdobył bułgarski film "Дождливый день" (Deszczowy dzień), bohaterem którego jest bułgarski jazzman Milćo Liewiew, andrzeja Ćortova, drugą serbski film "Милица" (Milica)Dragana Elćića a trzecią ukraiński film "Тайна королевского батальона” (Tajemnica królewskiego batalionu) Konstantina Kowrigina i Aleksieja Liabacha.
  •     W  kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny pierwszą nagrodę zdobył białoruski film "Шаги над водой" (Kroki nad wodą) Jurija  Timoffiejewa, drugą irański film "Мулла Захра” (Mułła Zahra) Siejedy  Mochammeda Hosiejniegoa, trzecią rosyjski film "Папа, здравствуй" (Tato, witaj) Natalii Kononienko. Nagroda specjalna trafiła do rosyjskiego reżysera Siergieja Jastrzembskiego za film "Дед Степан, Мартьям и Мамелфа, или русские староверы в Боливии" (Dziad Stiepan, Martiam i Mamielfa albo rosyjscy staroobrzędowcy w Boliwii).
  •     W kategorii filmów animowanych  pierwszą nagrodę zdobył serbski film "Страна кроликов" (Kraj królików) Anny Niedielkowicz i Nikoli Majdaka, drugą  irański film "Масуле ((Masulie) Bachrama Azimiegoa, trzecią serbski film  "Элитизм" (Duszko)  Paszića.
  •     W kategorii studenckich i debiutanckich filmów pierwszą nagrodę zdobył rosyjski film  "Там, где бьется сердце" (Tam gdzie bije serce) Jelieny Dubkowej, drugą serbski film "Когда папа купит тебе слона" (Kiedy tata  kupi ci słonia) Marii  Żiżowić, a trzecią rosyjski film "Час" (Godzina) Mariny Migunowej.

* Aleksiej German  zmarły w 2013 reżyser, scenarzysta i aktor. Jego czarno białe filmy utrzymane są w stylistyce niemal dokumentalnej. w tym roku dostał pośmiertnie  pierwszą nagrodę, Złotą Wilczycę na festiwalu w Rzymie za film "Trudno być bogiem" na podstawie powieści Arkadia i Borysa Strugackich pod tym samym tytułem z 1964 r. co było precedensem w historii europejskiej kinematografii

* Borys  Lizniov reżyser, scenarzysta i operator zajmujący się artystycznym kinem dokumentalnym. Nakręcił wiele filmów obsypanych nagrodami w tym ostatni "Ostatni Bal"

* Goran  Paskalewić serbski reżyser scenarzysta, producent, montażysta, mówi się, że jego filmy  odzwierciedlają dramat ludzkości na przełomie wieków na przykładzie losów jego własnego narodu. Tworzy obrazy  pełne symboliki i metafor.

* zainteresowanym polecam niezły artykuł o nim w Newsweeku: http://swiat.newsweek.pl/jewtuszenko-wiecznie-zywy,20802,1,1.html

niedziela, 18 maja 2014

Tomskie sławy

Uważni czytelnicy zapewne pamiętają, że pośród przedmiotów, na które Mysz uczęszcza w tym semestrze, jest jeden bardzo interesujący, dotyczący historii Tomska. Ponieważ zbliża się egzamin, Mysz zaczęła zgłębiać temat i doszła do wniosku, że mimo, iż miasto dziś jest zupełnie nieciekawe, to w przeszłości miało się czym pochwalić. Tomsk nazywano niegdyś Syberyjskimi Atenami, gdyż to właśnie to miasto, jako pierwsze na Syberii, mogło poszczycić się takimi zdobyczami cywilizacji, jak: księgarnia, uniwersytet, ogród botaniczny, gazeta, czy telefon. W niniejszej notce, Mysz jednak chciałaby opowiedzieć o kilku niezwykłych osobach, których los związany był, przynajmniej częściowo, z Tomskiem.

1. Starzec Fiodor Kuźmicz (od 1984 r. święty Fiodor Tomski) - pierwsza wzmianka o nim pojawia się w archiwach w 1837 r., gdy to w jednej ze wsi permskiej guberni zatrzymano ubogiego starca prowadzącego niezwykle drogiego konia. Włóczęga, twierdzący, że stracił pamięć, potrafił o sobie powiedzieć jedynie, iż nazywa się Fiodor Kuźmicz. Ponieważ nie umiał wytłumaczyć skąd ma tak szlachetnego wierzchowca, uznano, że go ukradł, za co zesłano go do powiatu Aczińskiego w Guberni Tomskiej (obecnie Kraj Krasnojarski). Już od pierwszych dni pobytu na wsi zadziwiał sąsiadów swą pobożnością, pracowitością i ascetycznym trybem życia. Wykonywał najcięższe prace bez słowa skargi i pomagał każdemu, kto go, o to poprosił. Wkrótce zorganizował szkołę dla wiejskich dzieci. Okazało się, że, wbrew początkowym zapewnieniom, nie tylko nie jest niepiśmienny, ale ponadto świetnie zna geografię, historię, w tym szczegóły kampanii napoleońskiej z 1812 r., a także życie rodziny carskiej, z takimi detalami, jak wystrój ich komnat, czy jadłospis na ucztach. Wieść o niezwykłym starcu rozniosła się po całej guberni. Przez wielu był uważany za świętego. Dlatego coraz więcej osób przyjeżdżało, by go zobaczyć. Jednym z jego najwierniejszych uczniów i opiekunów był tomski kupiec Stiepan Chromow, który co roku ponawiał zaproszenie do miasta, gdzie świątobliwemu mężowi byłoby lżej. Chromow był jednym z pierwszych, którzy wysunęli przypuszczenie, iż Fiodor jest byłym imperatorem Aleksandrem I. Od chwili śmierci cara w 1825 r., wśród ludu krążyły pogłoski o tym, iż nie umarł naprawdę, że, jedynie upozorowawszy swój zgon na Krymie, ukrył się na Syberii, by pokutować za grzechy. Okoliczności śmierci Aleksandra nie były jasne. Wiadomo, że nie chorował przewlekle, nie został ranny, ani nie uległ żadnemu wypadkowi. Pod koniec panowania często powtarzał, że jest zmęczony władzą i zazdrości zwykłym urzędnikom, którzy mogą odejść na emeryturę. W tym okresie zrobił się niezwykle pobożny. Dużo się modlił i odbywał wiele pielgrzymek. Plotki narodziły się zaraz po śmierci, ponieważ nie wystawiono ciała na widok publiczny, jak to było w zwyczaju. A wraz z pojawieniem się Fiodora Kuźmicza, pogłoski się nasiliły. W 1858 r. starzec uległ prośbom przyjaciela i przeniósł się do Tomska. Ponieważ był stolicą gubernii, Tomsk odwiedzali czasami urzędnicy z petersburga. Jeden z nich, ujrzawszy starca, stracił przytomność, a po przebudzeniu powiedział, że zobaczył imperatora. Innym razem człowiek, niegdyś pracujący na dworze, przy okazji odwiedzin tomskich krewnych spotkał starca i również potwierdził, iż jest on Aleksandrem I. Fiodor  Kuźmicz umarł w 1864 r.  i został pochowany w aleksandrowskim monastyrze. Po jego śmierci, Chromow znalazł wśród osobistych rzeczy starca imperatorski pierścień Aleksandra I, oraz jakieś zaszyfrowane dokumenty, które przekazał do kancelarii dworu, ale nigdy nie dowiedział się co w nich było. Powołana 50 lat później przez Mikołaja II tajna komisja ustaliła, że starzec prowadził korespondencję z Mikołajem I. W czasach pierestrojki znów przypomniano sobie o sprawie. Przeprowadzono ekspertyzy porównawcze: grafologiczną (porównując podpis Aleksandra I oraz starca) i antropologiczną (porównując ich portrety). Żadna jednak nie dała jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy byli oni jedną i tą samą osobą. W latach 90tych jekaterinsburscy eksperci  od badań genetycznych, uważani za najlepszych w tej dziedzinie, zwrócili się do rodziny Romanowów, z prośbą o pozwolenie na zbadanie  szczątków członków rodziny carskiej, oraz świętego starca, ale Romanowowie odmówili bez podania przyczyny. Tak więc legendy krążą.

2. Michaił Aleksandrovicz Bakunin - Urodzony w 1814 r. z ojca pośledniego sortu ziemianina i matki, pochodzącej z szacownego rodu Murawiowów, w swoich politologiczno-filozoficznych pismach o charakterze mocno rewolucyjnym, położył podwaliny pod ideologię anarchizmu. Jako prawdziwy rewolucjonista, Bakunin był człowiekiem czynu. Jego przyjaciele zwykli mawiać, że lepiej niż piórem, posługuje się pistoletem. Kiedy więc w Europie rozszalała się Wiosna Ludów, miłośnik demokracji i swobody nie mógł siedzieć z założonymi rękami. Jako panslawista i przyjaciel Polaków przemknął nawet podobno przez powstanie Wielkopolskie. Bardziej aktywnie wykazał się jednak dopiero na zachodzie, czym zarobił na zamknięcie w jednej z Austriackich twierdz. Następnie został przeniesiony na ojczyzny łono, gdzie otrzymał wyrok dożywotniego więzienia o zaostrzonym rygorze, to jest bez dostępu do papieru i atramentu. Wpływowi krewni matki zdołali jednak ubłagać imperatora, żeby dał buntownikowi jeszcze jedną szansę. Ten, w swej nieskończonej łaskawości, wyraził zgodę. Nakazał dostarczyć do celi przybory do pisania, żeby więzień mógł złożyć konstruktywną samokrytykę. Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy zamiast pokornego pokajania się z celi wyszedł rękopis nie dość, że podtrzymujący wszystkie dotychczasowe tezy pism Bakunina, to jeszcze krytykujący, ostrzej niż kiedykolwiek, jedynowładcze rządy caratu w Rosji. W tej sytuacji imperatorowi nie pozostało nic innego, niż podtrzymać swój uprzedni wyrok. Na szczęście dla rewolucjonisty, Mikołaj I niedługo opuścił ten łez padół, a na tron wstąpił Aleksander II, znany z poglądów liberalnych do tego stopnia, że aż  dał się zastrzelić zamachowcowi, ale zanim to nastąpiło, zdążył okazać Bakuninowi łaskę i zamienić więzienie na zesłanie. W ten oto sposób, weteran europejskich rewolucji trafia w 1857 r. do Tomska. Murawiowowie pomogli mu uzyskać prawa do pracy jako korepetytor z historii i geografi. Wśród wielu domów, które Bakunin odwiedzał, niosąc oświaty kaganiec, znalazł się i dom   polskiej rodziny kupieckiej Kwiatkowskich, a w nim dwie piękne uczennice z których starsza, osiemnastoletnia Antonina wpadła rewolucjoniście w oko. Co ciekawe, panna również nie pozostała obojętna na  urok czterdziestoczteroletniego zesłańca. Jak  można się domyślić, rodzice marzyli o nieco lepszej partii dla pierworodnej niż podstarzały bojownik za idee bez grosza przy duszy, za to z wyrokiem dożywotniej izolacji od cywilizowanego świata. Jednakże na pomoc Bakuninowi znów pospieszyła rodzina, tym razem w postaci  brata jego matki, Mikołaja Murawiowa Amurskiego, będącego generał gubernatorem Wschodniej Syberii, który obiecał wziąć młodych do siebie i ułatwić im start.  Rodzice Tosi, najwidoczniej przekonani tak poważną protekcją, ostatecznie zgodzili się na ślub, który odbył  się w cerkwi Woskriesienskiej*, a w 1859 r. młoda para wyjeżdża do Irkucka.  Szczęście rodzinne nie zabija jednak w starym rewolucjoniście pragnienia swobody i woli walki. W 1861 r. ucieka on z zesłania przez Japonię. Żeby podnieść prawdopodobieństwo powodzenia akcji, małżonkowie muszą podróżować oddzielnie, więc umawiają się na spotkanie w Londynie za 2 lata, co o dziwo dochodzi do skutku. Od tej pory podróżują po Europie, by na koniec osiąść w słynnym przytułku rosyjskich rewolucjonistów*, czyli Szwajcarii. Tam, w 1876 r., Bakunin umiera, a Tosia dość szybko się pociesza wychodząc za jego przyjaciela.

3. Maria Wasiliewna Oktiabrskaja - była pierwszą kobietą w historii prowadzącą czołg, za co otrzymała tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, do 1991 będącego najwyższym odznaczeniem państwowym. Jej historia nie jest aż tak długa, jak dwie poprzednie, ale również ciekawa. Urodziła się między 1902, a 1905 r. na Krymie. Dzieciństwo i młodość spędziła w Sewastopolu. W 1925 r. wyszła za mąż za wojskowego i, w związku z jego służbą, często zmieniała miejsce zamieszkania, jeżdżąc po całej Ukrainie. W międzyczasie  dokształcała się z, tak niezbędnych kobiecie radzieckiej dziedzin wiedzy, jak: obsługa karabinu maszynowego, strzelectwo, kierowanie ciężarówką, czy pierwsza pomoc. Podobno wśród żon wojskowych słynęła ze smaku w ubiorze i świetnego gustu w urządzaniu mieszkania. W latach 30tych jej rodzice w ramach rozkułaczania zostali zesłani na Ural, a ona w 1940 r. wraz z mężem przyjechała do świeżo przyłączonego do ZSRR Kiszyniowa. Na początku wielkiej wojny ojczyźnianej, Maria, wraz z rodzinami czerwonoarmiejskich oficerów, została ewakuowana do Tomska, gdzie pracowała jako telefonistka w również ewakuowanej szkole artyleryjskiej. Pod koniec lata otrzymała zawiadomienie o bohaterskiej śmierci męża na ukraińskim froncie, w związku z czym niezwłocznie poprosiła o wysłanie jej na front. Odmówiono jej jednak z  powodu przebytej niegdyś poważnej choroby (gruźlicy) i podeszłego wieku (36 lat). Wyrzucona drzwiami,  postanowiła wrócić oknem. Sprzedawszy cały swój majątek, uzbierała 50000 rubli na budowę czołgu T34 i napisała telegram o następującej treści Moskwa, Kreml do przedstawiciela państwowego komitetu obrony, najwyższego głównodowodzącego Drogi Józefie Wissarionowiczu, w walce za ojczyznę poległ mój mąż, komisarz Oktjabrski Ilia Fiedotowicz. Za jego śmierć, za śmierć wszystkich sowieckich ludzi zamęczonych przez faszystowskich barbarzyńców chcę się zemścić na faszystowskich psach, dlatego wpłaciłam do Banku Państwowego na budowę czołgu  wszystkie swoje oszczędności. Czołg proszę nazwać Bojowa przyjaciółka i wysłać mnie na front jako kierowce tego czołgu. Mam specjalność szofera, świetnie władam karabinem maszynowym, jestem strzelcem wyborowym. Przesyłam wam gorące pozdrowienia i życzę wam długich długich lat na postrach wrogom i na chwałę naszej ojczyzny Oktiabrskaja Maria Wasiliewna miasto Tomsk Bielińskiego 31.

Odpowiedź towarzysza Stalina  była zdecydowanie krótsza, ale, co najważniejsze, wyrażała zgodę na spełnienie prośby Marii, w efekcie czego od maja 1943 r. Maria rozpoczęła naukę w Omskiej szkole czołgowej. a w październiku tego roku pojechała ze swoją bojową przyjaciółką na zachodni front. W styczniu 1944 r. w walkach w Obwodzie Witebskim Maria została raniona w głowę. Mimo natychmiastowo podjętego leczenia zmarła w marcu tego roku we frontowym szpitalu w Smoleńsku. a w październiku otrzymała pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.


*Ponieważ urzędów stanu cywilnego jeszcze wtedy nie wymyślono, to nawet ktoś  zesłany m.in. za negowanie istnienia Boga na zesłaniu musiał brać ślub w cerkwi.


*Ze względu na swą neutralność, Szwajcaria przyjmowała z otwartymi ramionami rewolucjonistów spod wszelkich sztandarów, by w tak pięknych okolicznościach przyrody mogli spokojnie snuć plany podboju świata. Oprócz Bakunina, skorzystały z tej oferty takie osobistości rosyjskich rewolucji jak Piotr Kropotkin czy nawet  Lenin we własnej osobie.

wtorek, 13 maja 2014

6 - 12.05.2014 r. - 153 km po Kiji

Ile można jeździć po miastach? Przecież Syberia to przede wszystkim przyroda. A, jak wiadomo, przyrodę najlepiej oglądać od wody.

Wiedziona takimi refleksjami, Mysz od razu zgodziła się, gdy zaproponowano jej udział w spływie po rzece Kiji. 153-kilometrowa trasa wiodła od maleńkiej wioski Moskowka w obwodzie Kemerowskim do słynącego z zakładów spirytusowych Mariinska w tymże obwodzie, i miała zająć 6 dni.

We wtorkowy poranek Mysz w towarzystwie czterech młodych sybiraków płci męskiej, prowiantu, sprzętu pływającego, gitar, namiotów, śpiworów i wszelkich obozowych utensyliów, zapakowała się do wynajętego busika i wyruszyła  w kierunku Moskowki. Plan zakładał, że wczesnym popołudniem dotrzemy do celu, gdzie zmontujemy katamarany by przepłynąć kilkanaście km i stanąć na noc, w miejscu nieistniejącej już wioski Sosnowka, ale pan kierowca kilka razy zmylił drogę, więc do Moskowki dojechaliśmy dopiero wieczorem. W pobliżu naszej biwakowej polanki widzieliśmy przez okno niedźwiadka, takiego niedużego, podobno nie więcej niż 1.5 m wzrostu. Stał sobie kolo drogi i na nas patrzył. Dojechaliśmy w końcu i rozbiliśmy obóz nad Kiją, to znaczy postawiliśmy dwa namioty i rozpaliliśmy ognisko. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Nasza ekipa, poza Myszą, składała się z: M. - dowódcy wyprawy, A. - kucharza i gitarzysty w jednym, T. - fotografa i Ż., z którym Mysz piłowała drewno na opał. Wszyscy oczywiście studenci informatyki. Mysz nie posiada odzieży odpowiedniej na takie wyprawy, M. obiecał załatwić jej coś z zasobów ich klubu sportowego. Tego wieczoru dostała śpiworek i ciepłe spodenki, które niestety okazały się za małe, więc spała i cały następny dzień chodziła w dżinsach, w których przyjechała. Rano nasze namioty i cała okolica pokryte były szronem. Znaczy, że w nocy musiało być nieźle na minusie. Sprezentowany śpiwór był dużo grubszy od mysiego, ale i tak Mysz obudziła się w formie sopelka. Na śniadanie dostaliśmy kaszę, co, jak się potem okazało, było codziennym daniem porannym. A. jednak nie lubił się powtarzać i serwował nam raz kaszę kukurydzianą, innym mannę,  a jeszcze innym ryżową i inne, osobiście Myszy nieznane wzbogacając je przy tym rodzynkami i suszonymi morelami, więc efekt końcowy był całkiem pyszny. Po śniadanku przyszedł czas na montowanie sprzętu. Te katamarany to chyba jakiś iście radziecki wynalazek. Najpierw z długich metalowych rurek, przypominających te od odkurzacza, związuje się grubymi gumowymi taśmami ramę to znaczy: układamy równolegle obok siebie dwie długie rurki w odległości ok. pół metra, potem ok. metr przerwy i znowu dwie długie obok siebie, a na to 4 krótkie w poprzek, w równych odstępach. Wychodzi taka kratka. Potem dmuchamy pływaki. Są to długie na 3, albo 4 m banany. Oczywiście najlepiej to robić pompką, ale te, które przyjechały z nami, okazały się niedziałające, więc musieliśmy zastosować metodę usta-wentylek i w związku z tym zajęło nam to dwa razy więcej czasu, niż przewidywał harmonogram zajęć. Mieliśmy dwa katamarany: jeden dwu, a drugi czteroosobowy. Kiedy już banany są nadmuchane, kładzie się na nich kratkę tak żeby długie rurki były na bananach, a krótkie pomiędzy. Przywiązujemy jedno do drugiego i nasz katamaran jest gotowy. Jeszcze tylko na bananach przywiązuje się zwinięte karimaty, żeby było wygodniej siedzieć. Plecaki i wszystko inne zawija się w grubą folię, robiąc ogromniastego cukierka, ładuje się na ramę między pływakami i przywiązuje. Spycha się katamaran na wodę, wskakuje się i płynie w siną dal. Siedzi się na pływaku, dupkę trzymając na jednej poprzecznej rurce z karimatką, a stopy przed sobą na kolejnej rurce. Przed wypadnięciem zabezpieczają szleje, czyli pasy luźno przywiązane wzdłuż banana, w które trzeba wsadzić i odpowiednio zamotać nogi. Wszyscy byliśmy oczywiście ubrani w kamizelki i kaski, więc safety było pełne. Tego dnia było strasznie zimno, więc Mysz w swych haftowanych dżinsach telepała się niepomiernie, zwłaszcza jak od bryzgów zmókł jej cały kuper. Na szczęście popłynęliśmy niedaleko, kiedy chłopaki wypatrzyli na mijanej polance domek i postanowiliśmy się tam zatrzymać. Domek był drewniany i opuszczony. W środku był piecyk typu koza i dwie prycze, jedna jakby dwu, a druga jakby trzyosobowa, więc idealnie dla nas. Rozpaliliśmy na polance ognisko i zrobiliśmy banię. Jak się robi polową banie? To ci zagadka. Wszyscy strasznie chcieli ją wypróbować, ale okazało się, że nikt jej jeszcze nie robił i towarzyszyło nam jedynie przygotowanie teoretyczne. Należy rozpalić duże ognisko, potem włożyć do niego sporo kamieni, najlepiej płaskich. Następnie  wsadzić w ziemie dokoła pare drewnianych tyczek, na których rozciąga się wielką plandekę. Ognisko się gasi, a kiedy cały dym wyleci zakleja się plandekę od góry, uszczelnia  kładąc śpiwory na wierzchu, a kamienie wśrodku grzeją. W zasadzie prawie zadziałało, tylko strasznie szybko ciepło uciekło. Po tylu godzinach marznięcia i moknięcia bardzo przyjemnie się było pogrzać, choć stosunek czasu przygotowania: 4h do czasu korzystania 15 min nie wypada zbyt korzystnie. Na kolację były ziemniaki pieczone w ognisku, a dla reszty załogi jeszcze szaszłyki. Tym razem na noc nie rozstawialiśmy namiotów, tylko spaliśmy w domku, rozpaliwszy uprzednio piec i była to jedyna naprawdę ciepła noc w trakcie całej wyprawy.

Następnego dnia dopłynęliśmy w końcu do Sosnowki, Pogoda była przepiękna, ciepła i słoneczna. Płynęliśmy przez dość dzikie tereny, dookoła było pełno bardzo wysokich skał, na których rosły kwiatki i siedziały ptaszyska,  a  jak nie było skał, to brzegi były strome i lasy rosły hen hen nad nami. Mijaliśmy po drodze kilka  progów, czyli ostrych skał w wodzie, gdzie rzeka się kotłuje i nasz katamaranik podskakiwał zalewając nas konkretnie. Ponieważ jednak było ciepło, to było całkiem przyjemnie. W tym odcinku rzeki prąd był jeszcze dość silny, ok. 7 km na godzinę, więc wiosłować nawet nie musieliśmy dużo, a jedynie tyle, żeby się nakierować na główny nurt. Sosnowka  podobno kiedyś była wsią, ale zdecydowanie już tego nie widać. Jest to po prostu zbocze nad rzeką, co najwyżej trochę mniej zarośnięte, niż okolica. Brzeg był kamienisty, a powyżej był piaseczek, więc rozstawiliśmy namioty na miękkim podłożu i spało się wygodnie. Przypłynęliśmy tam dość wcześnie i poszliśmy oglądać okoliczne jaskinie. Były trzy: jedna bardzo duża, jedna średnia, a jedna taka malutka, że prawie się w niej czołgaliśmy. Najgorsze było jednak podejście do nich. Trzeba się było w zasadzie wspinać po skałach. Potem wróciliśmy do naszego obozowiska i zajęliśmy się zwyczajnymi zajęciami gospodarskimi, jak zbieranie, rąbanie i piłowanie drewna. Myszy spodobało się zwłaszcza to ostatnie, a piła stała się jej ulubionym narzędziem. Chłopaki na każdym postoju chodzili do lasu i przy pomocy siekiery załatwiali opał a Mysz go cięła na małe szczapki. Wieczorem Mysz z A. zostali na straży ognia, a reszta poszła zastawiać sieci. A. jest kucharzem wszystkich wypraw i do swego zadania podchodzi bardzo poważnie. Nie ma zupek chińskich, czy chleba z konserwą turystyczną. Tego wieczoru zrobiliśmy pilaf i do tego zapiekanka mięsno-ziemniaczano-serowa.. Rano okazało się, że połów był udany, więc zadowoleni zwinęliśmy obóz i przygotowaliśmy go do odjazdu. Poszliśmy jeszcze zobaczyć Makarakski wodospad. Jest to wodospad na małej rzeczce, która wpada do Kiji w pobliżu wioski Makarak, stąd nazwa. Wodospad znajduje się w lesie więc musieliśmy iść od obozowiska brzegiem  rzeczki jakieś 2 czy 3 km. Miejscami było ciężko, bo bardziej niż treking droga przypominała wspinaczkę. W jednym miejscu rzeczka była zamarznięta i woda wypływała spod grubej tafli lodu. Dalej szliśmy trochę górą. Mysz pomacała po drodze chyba milion różnych porostów i mchów oraz różnistych tajgowych roślinek. Wszystkie liściaste miały dopiero pączki. W końcu dotarliśmy do wodospadu, który okazał się kilkustopniowy i wielki na ok. 40 m. Robił wrażenie, spływając z łomotem po tych kamieniach wśród skał po bokach. Mokrzy i zadowoleni wróciliśmy do naszych łódek i popłynęliśmy dalej. Ponieważ znów było zimno, Mysz wyprosiła u M. inne, większe spodnie, i tym razem już się w nie zmieściła. Zadowolona mogła wiosłować z zapałem aż do wieczora. Tego dnia znów przepływaliśmy przez progi i wśród skał, ale bez słoneczka to już nie było takie ładne. Zrobiliśmy chwilowy postój  w Makaraku na zakupy i popłynęliśmy dalej. Na noc stanęliśmy na wysepce, których, swoją drogą, na Kiji jest całe mnóstwo.Takie umiejscowienie obozowiska miało dwa podstawowe plusy: miękkie podłoże i drzewa osłaniające od wiatru. Na kolacje zjedliśmy złowioną dnia poprzedniego rybkę w dwóch odsłonach: smażonej i pieczonej z ziemniaczkami. Nie mieliśmy za bardzo w czym tej smażonej opanierować, więc, na sugestię Myszy, użyliśmy pokruszonych sucharków. To wprawdzie nie to samo, co tarta bułka z jajkiem, ale jak na warunki polowe wyszło nie najgorzej, choć pieczona i tak była 100 razy lepsza. Po kolacji, nasz kucharz zamieniał się w gitarzystę, dzięki czemu Mysz poznała sporo rosyjskich pieśni turystycznych i będzie teraz Was nimi zamęczać na najbliższych rajdach i rejsach.

Kolejnego dnia znów minęliśmy wodospad (Lisi). Tym razem był on na brzegu Kiji, więc nie musieliśmy nigdzie wędrować. Woda po prostu spadała z jednej ze skał na brzegu z wysokości ok. 30 m. Po krótkiej przerwie dla fotoreporterów popłynęliśmy dalej, bo nie bardzo była możliwość wyjścia na brzeg. Nadal było dość zimno i w dodatku strasznie wiało. Ponieważ w minione dni płynęliśmy bardzo rekreacyjnie, po 15 km, to w drugiej połowie wyprawy musieliśmy zrobić ponad stówkę i zaczęła się ciężka praca. Wypłynęliśmy już z dzikiej okolicy, brzegi robiły się bardziej płaskie, pojawiało się też coraz więcej wiosek. Na noc stanęliśmy na łysej polanie, gdzie nic nas nie chroniło od wiatru, więc Mysz prawie wlazła do ogniska żeby się ogrzać. Mimo, iż spała w dwóch śpiworkach (swoim i tym od M.), Mysz obudziła się znów jako mrożonka.

Następnego dnia, będącego jednocześnie przedostatnim, mieliśmy do zrobienia aż 55 km, a że nurt był w tym miejscu już słaby, to trzeba było się nieźle nawiosłować. Ponieważ nie mogliśmy tracić czasu na zatrzymywanie się i gotowanie obiadu. A.  rano ugotował zupe, wlał do termosow i jedliśmy na wodzie. Podobno jechał z nami gaz, żeby w razie czego gotować na wodzie, ale na szczęście obyło się bez takich ekstremów. Na ostatni nocleg stanęliśmy na jakiejś ogrodzonej polance. Mysz miała pewne wątpliwości, bo przecież skoro ogrodzony, był to zapewne teren prywatny, reszta uspokoiła ją mówiąc, że jeśli ktoś się do nas przyczepi powiemy, że jak przypłynęliśmy było ciemno i płotu nie widzieliśmy. No tak, to ostatnie Mysz może zaświadczyć osobiście z zupełnie czystym sumieniem. M., poszedłszy na rekonesans, zapoznał się z sympatycznym autochtonem i przyprowadził go do naszego obozu, żeby posłuchał jak pięknie gramy i śpiewamy. Autochtonowi tak się spodobało, że podarował nam trzy okonie na kolację. Ponieważ M. łowił dotychczas wyłącznie lipienie*, które były niezłe, ale bardzo ościste to okoń był miłą odmianą.

Ostatniego dnia zostało nam do zrobienia tylko 23 km, ale prądu prawie nie było więc 4 godziny bez przerwy wiosłowaliśmy. Dotarliśmy do Marińska ok. południa, wyciągnęliśmy katamarany na brzeg. Zaczęło się ich czyszczenie, suszenie, rozmontowywanie i upychanie sprzętu po plecakach. Potem to wszystko musieliśmy zataszczyć piechotą na dworzec, który był niby niedaleko, ale jak się dźwiga 30 kg w upale, to wydaje się na drugim końcu świata. Ostatecznie ledwo zdążyliśmy, ale się udało: Mysz wróciła do domu cała i zdrowa, jeśli nie liczyć miliarda pęcherzy na łapkach.

* po rosyjsku  ryba ta nazywa się harius, co jak twierdzi słownik glosbe tłumaczy się właśnie lipień. Mysz jak żyje o takiej rybie nie słyszała, ale Wikipedia twierdzi, iż jest ona słodkowodna i zimnolubna, co by się zgadzało, a spotkać ją można od Brytanii po Morze Białe. Kemerowo jest wprawdzie dość daleko od Morza Białego, ale może te  rybki o tym nie wiedzą.

piątek, 2 maja 2014

Minusińsk

Ostatniego dnia naszej wyprawy pojechałyśmy do Minusińska. Jest to niewielkie, liczące sobie nieco ponad 200 lat miasteczko, położone w malowniczej kotlinie nad Jenisejem. Choć znajduje się niecałą godzinę drogi marszrutką od Abakanu, administracyjnie należy już nie do Chakasji, a do Kraju Krasnojarskiego. 

Jenisej płynie tu leniwie wśród zielonych brzegów, ulice obstawiają jak zawsze pomysłowe pomniki, np: zębów pod przychodnią stomatologiczną, brygantyny w fontannie, oraz Shreka i Osła przed sklepem z zabawkami, a wśród szarych domków świecą kolorowymi ścianami cerkiewki. Najważniejszą jednak atrakcją miasta jest etnograficzne Muzeum Martianowskie. Założone w 1877 r. przez uczonego botanika i farmaceutę, lekarza Mikołaja Martianowa, jest najstarszym muzeum na Syberii. Martianow przybył do Minusinska na prośbę swego znajomego lekarza, żeby otworzyć pierwszą w mieście aptekę. Przygotowując się do tego, a następnie prowadząc przybytek, eskulapa przez parę lat miał okazję pozwiedzać okolicę i zebrać sporo interesujących okazów, początkowo głównie botanicznych i entomologicznych. Później jednak rozszerzył swoją działalność również o ekspedycje etnograficzne i archeologiczne. Dziś w wielkim, składającym się z kilku budynków kompleksie, znajduje się ponad 180000 eksponatów dotyczących przyrody, kultury, oraz historii obszarów  kraju krasnojarskiego, a także sąsiednich: Chakasji, Tuwy, a nawet Chin. Każda sala poświęcona jest jakiejś tematyce, np: syberyjskie rękodzieło, etnografia narodów południowego Jeniseju, zsyłka do Minusińska, edukacja w czasach carskich, wypchane ptaki i zwierzaki, etnografia narodów Sajanów i Ałtaju, historia Scytów, życie Minusińska i jego mieszkańców w czasach wielkiej wojny ojczyźnianej, współcześni malarze kraju krasnojarskiego, itd. Nie mogło zabraknąć oczywiście kamiennych bab. Choć galeria posągów jest o wiele większa, niż w Abakanie, to tym razem nie zrobiła na nas takiego wrażenia. Chyba już przywykłyśmy do strasznych, rozmazanych przez wiatry i deszcze twarzy. 

W części poświęconej rolnictwu regionu, Myszy najbardziej podobała się makieta pomidora-rekordzisty. Znaleziony w okolicach Minusińska w latach 90., przypominał rozmiarem dorodnego melona. W dziale opowiadającym o historii regionu, znaleźć można było makietę i przekrój kurhanu, więc już wiemy jak to naprawdę wygląda. W ostatnich salach znajduje się bogata dokumentacja czasów sowieckich, składająca się z gazet i propagandowych plakatów. Zbiory muzeum są dobrze znane na całym świecie. Wyjeżdżały na tournee po Europie i Ameryce. Można było je obejrzeć m. in. we Florencji, Paryżu, Chicago, czy Seulu. Rokrocznie muzeum odwiedza ok. 200000 turystów, którzy na interaktywnej mapie mają możliwość zaznaczyć flagą miejsce swojego pochodzenia. Wbiłyśmy flagę we Wrocław, ale nie było to proste, bo Polska była całkiem gęsto zachorągiewkowana. Oprócz wystaw przeznaczonych do zwiedzania, w muzeum znajduje się bogata biblioteka i archiwum syberyjskich gazet od XIX w. Muzeum jest ośrodkiem życia naukowego. Wydaje sporo publikacji i organizuje międzynarodowe konferencje. 

W drodze powrotnej do Abakanu miałyśmy jeszcze bardzo ciekawą przygodę. Siedząca obok nas w marszrutce pani, słysząc, że rozmawiamy,po polsku, zapytała całkiem niezłą polszczyzną, czy jesteśmy Polkami. Kiedy potwierdziłyśmy, przedstawiła się imieniem i nazwiskiem, powiedziała, że też jest Polką, jej dziadków wywieziono do Rosji, a ona mieszka w Krasnojarsku. Powiedziałyśmy, że jesteśmy z Tomska i wtedy się okazało, że jest dobrą znajomą tomskich działaczy polonijnych, czyli naszej wykładowczyni i dyrektora memorialnego muzeum NKWD. 

Widzicie jaka Syberia jest mała.

czwartek, 1 maja 2014

Prawdziwa Chakasja

Nasyciwszy się Abakanem, wyruszyłyśmy w step szeroki. W tym celu wybrałyśmy na chybił trafił z rozkładu jazdy najbliższy autobus jadący do jakiejś wsi. Okazała się nią być Łukianowka, w której oprócz dwóch słonych jeziorek, które nota bene po wiosennych roztopach stały się jednym, nic nie było, ale tuż za rzędem walących się, drewnianych domków rozciągał się bezkresny, kiełkujący wprawdzie, ale i tak robiący niesamowite wrażenie, step.

(kliknij na zdjęcia, aby powiększyć)






Woda w jeziorkach była tak słona, że cały brzeg pokrywała biała warstwa zaskorupiałej soli. Po stepie hasały radośnie krowy i owce, więc stwierdziłyśmy, że skoro one mogą, to my też i ucięłyśmy sobie kilkugodzinny spacerek po zielonym pustkowiu, przerywanym tylko gdzieniegdzie kolczastymi zaroślami. Jedyną niedogodnością  w tych pięknych okolicznościach przyrody okazał się wiatr dmuchający z taką siłą, że prawie własnych myśli się nie dało usłyszeć. 



Kiedy rozłożyłyśmy się ze śniadaniem na trawie, podjechał do nas miejscowy kowboj, pytając z troską, czy żeśmy się nie zgubiły i nie mógł pojąć, że przyjechałyśmy specjalnie z Abakanu do tej wiochy, żeby po prostu zobaczyć step. Faktycznie widok turystów w tym środku niczego musiał być niecodzienny. Przypuszczalnie byłyśmy dla niego taką samą atrakcją, jak on dla nas. 







Potem nasz host zafundował nam przejażdżkę samochodem po okolicznych atrakcjach. Pierwszym punktem programu było kolejne słone jeziorko Han-kul, tym razem położone  w dużo ładniejszej scenerii, bo wśród łagodnych pagórków, a nie chaszczy i śmieci, jak to w Łukianowce.



Następnie odwiedziliśmy tradycyjne miejsce kultu wyznawców szamanizmu pod jakąś świętą górą. Wyglądało podobnie do tego, które widziałyśmy wjeżdżając do Republiki Ałtaju, ale było bardziej okazałe. Drewniany, obwiązany kolorowymi wstążkami słup stał w środku kwadratowego placyku, w rogach którego umieszczone były mniejsze słupki, a między nimi rozciągały się grube, uplecione również ze szmatek, sznury. Obok stała nawet tablica informacyjna, dzięki czemu Mysz dowiedziała się wreszcie co oznaczają te szmatki, i że ich kolory nie są przypadkowe. Jest to rodzaj ofiary dla duchów: zielone dla duchów ziemi, białe dla duchów drogi, niebieskie dla duchów nieba itd. Oprócz szmatek, przechodzący obok podróżni wybierający się na świętą górę, powinni zostawić duchom trochę jedzenia, z czego mleko jest przez duchy najwyżej cenione, gdyż jego biała barwa oznacza czystość. Ugłaskane poczęstunkiem duchy nie powinny bruździć pielgrzymowi w jego wyprawie na szczyt. Niestety ani mleka, ani szmatek nie miałyśmy pod ręką, ale wykonałyśmy inny zalecany w tym miejscu rytuał, to jest trzykrotne obejście słupa, zgodnie z kierunkiem wędrówki Słońca, rzucając do środka kopiejki przy każdym ukończonym okrążeniu.


Zapewniwszy sobie w ten sposób przychylność wszelkich duchów nieba i ziemi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jadąc przez stepy co i rusz mijaliśmy najbardziej typowy dla Chakasji element krajobrazu, to jest wysokie i smukłe, ostro zakończone kamienne płyty sterczące z ziemi jak kły jakiejś przedpotopowej bestii. Miejscowi nazywają je kurhanami, co wprawiło nas w lekką dezorientację, bo z tego co pamiętałyśmy z lekcji historii, kurhany powinny być raczej ziemnymi kopcami, a tu jak okiem sięgnąć rozciągała się płaska równina usiana tymi tajemniczymi głazami. W końcu Mysz po samodzielnej kwerendzie internetowej ustaliła, że kurhany to owszem groby, na których powierzchni owszem, usypywano kopce, ale otaczano je przy tym takimi właśnie kamieniami. Widocznie z biegiem czasu wichry stepowe zmiotły kurhany właściwe z powierzchni ziemi, pozostawiając jedynie gdzieniegdzie sterczące w niebo kamienne kikuty. Spora ich część zresztą również zaginęła gdzieś w odmętach przeszłości. Dlatego trudno w ich obecnym ułożeniu dopatrzeć się jakichkolwiek regularnych kształtów. Najstarsze z nich pochodzą z VII w. p.n.e., i są dziedzictwem  kultury tagarskiej. Przez kolejnych kilkanaście wieków, swoje trzy grosze dorzucili  przedstawiciele kultur: Dinlin, tasztytskiej tiuhtiaskiej i askizkiej. Chakascy rolnicy uważają kurhany za miejsca święte i przenigdy nie odważyliby się na nich orać, a że jest tego sporo, to tworzy się ciekawa mozaika uprawno-kurhanowa. Oprócz zwykłych, gładkich, kamiennych płyt, w Chakasji znaleziono wiele rzeźbionych głazów. Jeden z nich, Ulug Hurtajach Tas (wielka kamienna baba) był kolejnym punktem naszej wycieczki. Legenda głosi, że Hurtajach była żoną, znanego pilnym czytelnikom z notek o Ałtaju, bohatera  Sartakpaja, słynnego budowniczego mostów. Niestety jedno z jego dzieł wpadło w niepowołane ręce i posłużyło wrogom jako droga do najechania Chakasji. Bohater, widząc co się święci, wsadził ukochaną żonę i dwóch synków na konie i kazał gnać przed siebie nie oglądając się, pod groźbą śmierci. Sam tymczasem został, by bronić przeprawy. Jak nietrudno się domyślić, nasz bohater padł bohaterską śmiercią na posterunku. Tymczasem Hurtajach dotarła do Abakanu i przeprawiła się na drugi brzeg. Zdziwiona brakiem dzieci obejrzała się za siebie i zobaczyła, że utonęły w rzece. Zrozpaczona zaczęła się modlić wzywając sprawiedliwości bożej. Bogowie spełnili jej życzenie, choć po swojemu. Zamienili ją w kamień, obdarzając przy tym mocą uleczania kobiet z bezpłodności. Obelisk odkryty na początku XVIII w., będący faktycznie pomnikiem okuniewskiej kultury z przełomu III i II tysiąclecia p.n.e., został w połowie XX w. przewieziony do muzeum etnograficznego w Abakanie. Tam pracownicy wiele razy bywali świadkami odwiedzin miejscowych kobiet, które mażąc twarz baby śmietaną, wlewając jej do ust mleczną wódkę i stawiając u jej stóp jedzenie, kłaniały się prosząc o dar macierzyństwa. Ostatecznie postanowiono zwrócić kamienną opiekunkę jej ludowi. Wróciła  ona do rodzinnej wsi. Wysoki na ponad 3 m i ważący prawie 3 tony obelisk stoi w przytulnym, niewielkim pawiloniku, a u jego stóp leżą słodycze, pieniądze i mnóstwo zabawek. Ulug Hurtajach Tas ma starannie wyrzeźbioną, wyraźnie kobiecą twarz i brzuch jakby była w ciąży. Ją również należy obejść trzy razy zgodnie z kierunkiem wędrówki słońca i nie wolno do niej odwracać się plecami więc z sanktuarium wychodzi się tyłem. Oprócz kamiennej baby, muzeum udostępnia do zwiedzania w pełni urządzoną, autentyczną Jurtę, tym razem bez żadnych sznureczków, więc Mysz wreszcie pomacała Chakaski folklor. Ośmiokątny, drewniany, kryty korą domek ma pośrodku palenisko, a dookoła wszystko, co potrzebne. Na prawo od wejścia, znajdują się półki z naczyniami, na wprost łóżko i podwieszana kołyska. Na lewo wiszą wielobarwne, bogato haftowane ubrania, a pod nimi leżą siodła, broń i instrumenty muzyczne. Przy samym wejściu znalazł się pełen arsenał szamańskich utensyliów, zawierający wielki bęben, przy dźwięku którego szaman wprowadza się w trans, straszne maski, skóry, oraz czaszki zwierząt, skrzydła drapieżnych ptaków i jeszcze dużo rzeczy, których pochodzenia i przeznaczenia  Mysz wolała nawet nie podejrzewać.


Na koniec zatrzymaliśmy się na piknik w malowniczym miejscu nad rzeczką pośrodku stepów, w bazie turystycznej oferującej noclegi w prawdziwych jurtach, osobom chcącym posmakować odrobinę chakaskiego folkloru, nie rezygnując jednocześnie ze zdobyczy współczesnej cywilizacji. Domki wyposażone są w elektryczność, ogrzewanie i wodę bieżącą. Jedna doba w takiej dwuosobowej jurcie kosztuje 150 pln, a z wyżywieniem 300. Są chętni?