czwartek, 1 maja 2014

Prawdziwa Chakasja

Nasyciwszy się Abakanem, wyruszyłyśmy w step szeroki. W tym celu wybrałyśmy na chybił trafił z rozkładu jazdy najbliższy autobus jadący do jakiejś wsi. Okazała się nią być Łukianowka, w której oprócz dwóch słonych jeziorek, które nota bene po wiosennych roztopach stały się jednym, nic nie było, ale tuż za rzędem walących się, drewnianych domków rozciągał się bezkresny, kiełkujący wprawdzie, ale i tak robiący niesamowite wrażenie, step.

(kliknij na zdjęcia, aby powiększyć)






Woda w jeziorkach była tak słona, że cały brzeg pokrywała biała warstwa zaskorupiałej soli. Po stepie hasały radośnie krowy i owce, więc stwierdziłyśmy, że skoro one mogą, to my też i ucięłyśmy sobie kilkugodzinny spacerek po zielonym pustkowiu, przerywanym tylko gdzieniegdzie kolczastymi zaroślami. Jedyną niedogodnością  w tych pięknych okolicznościach przyrody okazał się wiatr dmuchający z taką siłą, że prawie własnych myśli się nie dało usłyszeć. 



Kiedy rozłożyłyśmy się ze śniadaniem na trawie, podjechał do nas miejscowy kowboj, pytając z troską, czy żeśmy się nie zgubiły i nie mógł pojąć, że przyjechałyśmy specjalnie z Abakanu do tej wiochy, żeby po prostu zobaczyć step. Faktycznie widok turystów w tym środku niczego musiał być niecodzienny. Przypuszczalnie byłyśmy dla niego taką samą atrakcją, jak on dla nas. 







Potem nasz host zafundował nam przejażdżkę samochodem po okolicznych atrakcjach. Pierwszym punktem programu było kolejne słone jeziorko Han-kul, tym razem położone  w dużo ładniejszej scenerii, bo wśród łagodnych pagórków, a nie chaszczy i śmieci, jak to w Łukianowce.



Następnie odwiedziliśmy tradycyjne miejsce kultu wyznawców szamanizmu pod jakąś świętą górą. Wyglądało podobnie do tego, które widziałyśmy wjeżdżając do Republiki Ałtaju, ale było bardziej okazałe. Drewniany, obwiązany kolorowymi wstążkami słup stał w środku kwadratowego placyku, w rogach którego umieszczone były mniejsze słupki, a między nimi rozciągały się grube, uplecione również ze szmatek, sznury. Obok stała nawet tablica informacyjna, dzięki czemu Mysz dowiedziała się wreszcie co oznaczają te szmatki, i że ich kolory nie są przypadkowe. Jest to rodzaj ofiary dla duchów: zielone dla duchów ziemi, białe dla duchów drogi, niebieskie dla duchów nieba itd. Oprócz szmatek, przechodzący obok podróżni wybierający się na świętą górę, powinni zostawić duchom trochę jedzenia, z czego mleko jest przez duchy najwyżej cenione, gdyż jego biała barwa oznacza czystość. Ugłaskane poczęstunkiem duchy nie powinny bruździć pielgrzymowi w jego wyprawie na szczyt. Niestety ani mleka, ani szmatek nie miałyśmy pod ręką, ale wykonałyśmy inny zalecany w tym miejscu rytuał, to jest trzykrotne obejście słupa, zgodnie z kierunkiem wędrówki Słońca, rzucając do środka kopiejki przy każdym ukończonym okrążeniu.


Zapewniwszy sobie w ten sposób przychylność wszelkich duchów nieba i ziemi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jadąc przez stepy co i rusz mijaliśmy najbardziej typowy dla Chakasji element krajobrazu, to jest wysokie i smukłe, ostro zakończone kamienne płyty sterczące z ziemi jak kły jakiejś przedpotopowej bestii. Miejscowi nazywają je kurhanami, co wprawiło nas w lekką dezorientację, bo z tego co pamiętałyśmy z lekcji historii, kurhany powinny być raczej ziemnymi kopcami, a tu jak okiem sięgnąć rozciągała się płaska równina usiana tymi tajemniczymi głazami. W końcu Mysz po samodzielnej kwerendzie internetowej ustaliła, że kurhany to owszem groby, na których powierzchni owszem, usypywano kopce, ale otaczano je przy tym takimi właśnie kamieniami. Widocznie z biegiem czasu wichry stepowe zmiotły kurhany właściwe z powierzchni ziemi, pozostawiając jedynie gdzieniegdzie sterczące w niebo kamienne kikuty. Spora ich część zresztą również zaginęła gdzieś w odmętach przeszłości. Dlatego trudno w ich obecnym ułożeniu dopatrzeć się jakichkolwiek regularnych kształtów. Najstarsze z nich pochodzą z VII w. p.n.e., i są dziedzictwem  kultury tagarskiej. Przez kolejnych kilkanaście wieków, swoje trzy grosze dorzucili  przedstawiciele kultur: Dinlin, tasztytskiej tiuhtiaskiej i askizkiej. Chakascy rolnicy uważają kurhany za miejsca święte i przenigdy nie odważyliby się na nich orać, a że jest tego sporo, to tworzy się ciekawa mozaika uprawno-kurhanowa. Oprócz zwykłych, gładkich, kamiennych płyt, w Chakasji znaleziono wiele rzeźbionych głazów. Jeden z nich, Ulug Hurtajach Tas (wielka kamienna baba) był kolejnym punktem naszej wycieczki. Legenda głosi, że Hurtajach była żoną, znanego pilnym czytelnikom z notek o Ałtaju, bohatera  Sartakpaja, słynnego budowniczego mostów. Niestety jedno z jego dzieł wpadło w niepowołane ręce i posłużyło wrogom jako droga do najechania Chakasji. Bohater, widząc co się święci, wsadził ukochaną żonę i dwóch synków na konie i kazał gnać przed siebie nie oglądając się, pod groźbą śmierci. Sam tymczasem został, by bronić przeprawy. Jak nietrudno się domyślić, nasz bohater padł bohaterską śmiercią na posterunku. Tymczasem Hurtajach dotarła do Abakanu i przeprawiła się na drugi brzeg. Zdziwiona brakiem dzieci obejrzała się za siebie i zobaczyła, że utonęły w rzece. Zrozpaczona zaczęła się modlić wzywając sprawiedliwości bożej. Bogowie spełnili jej życzenie, choć po swojemu. Zamienili ją w kamień, obdarzając przy tym mocą uleczania kobiet z bezpłodności. Obelisk odkryty na początku XVIII w., będący faktycznie pomnikiem okuniewskiej kultury z przełomu III i II tysiąclecia p.n.e., został w połowie XX w. przewieziony do muzeum etnograficznego w Abakanie. Tam pracownicy wiele razy bywali świadkami odwiedzin miejscowych kobiet, które mażąc twarz baby śmietaną, wlewając jej do ust mleczną wódkę i stawiając u jej stóp jedzenie, kłaniały się prosząc o dar macierzyństwa. Ostatecznie postanowiono zwrócić kamienną opiekunkę jej ludowi. Wróciła  ona do rodzinnej wsi. Wysoki na ponad 3 m i ważący prawie 3 tony obelisk stoi w przytulnym, niewielkim pawiloniku, a u jego stóp leżą słodycze, pieniądze i mnóstwo zabawek. Ulug Hurtajach Tas ma starannie wyrzeźbioną, wyraźnie kobiecą twarz i brzuch jakby była w ciąży. Ją również należy obejść trzy razy zgodnie z kierunkiem wędrówki słońca i nie wolno do niej odwracać się plecami więc z sanktuarium wychodzi się tyłem. Oprócz kamiennej baby, muzeum udostępnia do zwiedzania w pełni urządzoną, autentyczną Jurtę, tym razem bez żadnych sznureczków, więc Mysz wreszcie pomacała Chakaski folklor. Ośmiokątny, drewniany, kryty korą domek ma pośrodku palenisko, a dookoła wszystko, co potrzebne. Na prawo od wejścia, znajdują się półki z naczyniami, na wprost łóżko i podwieszana kołyska. Na lewo wiszą wielobarwne, bogato haftowane ubrania, a pod nimi leżą siodła, broń i instrumenty muzyczne. Przy samym wejściu znalazł się pełen arsenał szamańskich utensyliów, zawierający wielki bęben, przy dźwięku którego szaman wprowadza się w trans, straszne maski, skóry, oraz czaszki zwierząt, skrzydła drapieżnych ptaków i jeszcze dużo rzeczy, których pochodzenia i przeznaczenia  Mysz wolała nawet nie podejrzewać.


Na koniec zatrzymaliśmy się na piknik w malowniczym miejscu nad rzeczką pośrodku stepów, w bazie turystycznej oferującej noclegi w prawdziwych jurtach, osobom chcącym posmakować odrobinę chakaskiego folkloru, nie rezygnując jednocześnie ze zdobyczy współczesnej cywilizacji. Domki wyposażone są w elektryczność, ogrzewanie i wodę bieżącą. Jedna doba w takiej dwuosobowej jurcie kosztuje 150 pln, a z wyżywieniem 300. Są chętni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz