wtorek, 13 maja 2014

6 - 12.05.2014 r. - 153 km po Kiji

Ile można jeździć po miastach? Przecież Syberia to przede wszystkim przyroda. A, jak wiadomo, przyrodę najlepiej oglądać od wody.

Wiedziona takimi refleksjami, Mysz od razu zgodziła się, gdy zaproponowano jej udział w spływie po rzece Kiji. 153-kilometrowa trasa wiodła od maleńkiej wioski Moskowka w obwodzie Kemerowskim do słynącego z zakładów spirytusowych Mariinska w tymże obwodzie, i miała zająć 6 dni.

We wtorkowy poranek Mysz w towarzystwie czterech młodych sybiraków płci męskiej, prowiantu, sprzętu pływającego, gitar, namiotów, śpiworów i wszelkich obozowych utensyliów, zapakowała się do wynajętego busika i wyruszyła  w kierunku Moskowki. Plan zakładał, że wczesnym popołudniem dotrzemy do celu, gdzie zmontujemy katamarany by przepłynąć kilkanaście km i stanąć na noc, w miejscu nieistniejącej już wioski Sosnowka, ale pan kierowca kilka razy zmylił drogę, więc do Moskowki dojechaliśmy dopiero wieczorem. W pobliżu naszej biwakowej polanki widzieliśmy przez okno niedźwiadka, takiego niedużego, podobno nie więcej niż 1.5 m wzrostu. Stał sobie kolo drogi i na nas patrzył. Dojechaliśmy w końcu i rozbiliśmy obóz nad Kiją, to znaczy postawiliśmy dwa namioty i rozpaliliśmy ognisko. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Nasza ekipa, poza Myszą, składała się z: M. - dowódcy wyprawy, A. - kucharza i gitarzysty w jednym, T. - fotografa i Ż., z którym Mysz piłowała drewno na opał. Wszyscy oczywiście studenci informatyki. Mysz nie posiada odzieży odpowiedniej na takie wyprawy, M. obiecał załatwić jej coś z zasobów ich klubu sportowego. Tego wieczoru dostała śpiworek i ciepłe spodenki, które niestety okazały się za małe, więc spała i cały następny dzień chodziła w dżinsach, w których przyjechała. Rano nasze namioty i cała okolica pokryte były szronem. Znaczy, że w nocy musiało być nieźle na minusie. Sprezentowany śpiwór był dużo grubszy od mysiego, ale i tak Mysz obudziła się w formie sopelka. Na śniadanie dostaliśmy kaszę, co, jak się potem okazało, było codziennym daniem porannym. A. jednak nie lubił się powtarzać i serwował nam raz kaszę kukurydzianą, innym mannę,  a jeszcze innym ryżową i inne, osobiście Myszy nieznane wzbogacając je przy tym rodzynkami i suszonymi morelami, więc efekt końcowy był całkiem pyszny. Po śniadanku przyszedł czas na montowanie sprzętu. Te katamarany to chyba jakiś iście radziecki wynalazek. Najpierw z długich metalowych rurek, przypominających te od odkurzacza, związuje się grubymi gumowymi taśmami ramę to znaczy: układamy równolegle obok siebie dwie długie rurki w odległości ok. pół metra, potem ok. metr przerwy i znowu dwie długie obok siebie, a na to 4 krótkie w poprzek, w równych odstępach. Wychodzi taka kratka. Potem dmuchamy pływaki. Są to długie na 3, albo 4 m banany. Oczywiście najlepiej to robić pompką, ale te, które przyjechały z nami, okazały się niedziałające, więc musieliśmy zastosować metodę usta-wentylek i w związku z tym zajęło nam to dwa razy więcej czasu, niż przewidywał harmonogram zajęć. Mieliśmy dwa katamarany: jeden dwu, a drugi czteroosobowy. Kiedy już banany są nadmuchane, kładzie się na nich kratkę tak żeby długie rurki były na bananach, a krótkie pomiędzy. Przywiązujemy jedno do drugiego i nasz katamaran jest gotowy. Jeszcze tylko na bananach przywiązuje się zwinięte karimaty, żeby było wygodniej siedzieć. Plecaki i wszystko inne zawija się w grubą folię, robiąc ogromniastego cukierka, ładuje się na ramę między pływakami i przywiązuje. Spycha się katamaran na wodę, wskakuje się i płynie w siną dal. Siedzi się na pływaku, dupkę trzymając na jednej poprzecznej rurce z karimatką, a stopy przed sobą na kolejnej rurce. Przed wypadnięciem zabezpieczają szleje, czyli pasy luźno przywiązane wzdłuż banana, w które trzeba wsadzić i odpowiednio zamotać nogi. Wszyscy byliśmy oczywiście ubrani w kamizelki i kaski, więc safety było pełne. Tego dnia było strasznie zimno, więc Mysz w swych haftowanych dżinsach telepała się niepomiernie, zwłaszcza jak od bryzgów zmókł jej cały kuper. Na szczęście popłynęliśmy niedaleko, kiedy chłopaki wypatrzyli na mijanej polance domek i postanowiliśmy się tam zatrzymać. Domek był drewniany i opuszczony. W środku był piecyk typu koza i dwie prycze, jedna jakby dwu, a druga jakby trzyosobowa, więc idealnie dla nas. Rozpaliliśmy na polance ognisko i zrobiliśmy banię. Jak się robi polową banie? To ci zagadka. Wszyscy strasznie chcieli ją wypróbować, ale okazało się, że nikt jej jeszcze nie robił i towarzyszyło nam jedynie przygotowanie teoretyczne. Należy rozpalić duże ognisko, potem włożyć do niego sporo kamieni, najlepiej płaskich. Następnie  wsadzić w ziemie dokoła pare drewnianych tyczek, na których rozciąga się wielką plandekę. Ognisko się gasi, a kiedy cały dym wyleci zakleja się plandekę od góry, uszczelnia  kładąc śpiwory na wierzchu, a kamienie wśrodku grzeją. W zasadzie prawie zadziałało, tylko strasznie szybko ciepło uciekło. Po tylu godzinach marznięcia i moknięcia bardzo przyjemnie się było pogrzać, choć stosunek czasu przygotowania: 4h do czasu korzystania 15 min nie wypada zbyt korzystnie. Na kolację były ziemniaki pieczone w ognisku, a dla reszty załogi jeszcze szaszłyki. Tym razem na noc nie rozstawialiśmy namiotów, tylko spaliśmy w domku, rozpaliwszy uprzednio piec i była to jedyna naprawdę ciepła noc w trakcie całej wyprawy.

Następnego dnia dopłynęliśmy w końcu do Sosnowki, Pogoda była przepiękna, ciepła i słoneczna. Płynęliśmy przez dość dzikie tereny, dookoła było pełno bardzo wysokich skał, na których rosły kwiatki i siedziały ptaszyska,  a  jak nie było skał, to brzegi były strome i lasy rosły hen hen nad nami. Mijaliśmy po drodze kilka  progów, czyli ostrych skał w wodzie, gdzie rzeka się kotłuje i nasz katamaranik podskakiwał zalewając nas konkretnie. Ponieważ jednak było ciepło, to było całkiem przyjemnie. W tym odcinku rzeki prąd był jeszcze dość silny, ok. 7 km na godzinę, więc wiosłować nawet nie musieliśmy dużo, a jedynie tyle, żeby się nakierować na główny nurt. Sosnowka  podobno kiedyś była wsią, ale zdecydowanie już tego nie widać. Jest to po prostu zbocze nad rzeką, co najwyżej trochę mniej zarośnięte, niż okolica. Brzeg był kamienisty, a powyżej był piaseczek, więc rozstawiliśmy namioty na miękkim podłożu i spało się wygodnie. Przypłynęliśmy tam dość wcześnie i poszliśmy oglądać okoliczne jaskinie. Były trzy: jedna bardzo duża, jedna średnia, a jedna taka malutka, że prawie się w niej czołgaliśmy. Najgorsze było jednak podejście do nich. Trzeba się było w zasadzie wspinać po skałach. Potem wróciliśmy do naszego obozowiska i zajęliśmy się zwyczajnymi zajęciami gospodarskimi, jak zbieranie, rąbanie i piłowanie drewna. Myszy spodobało się zwłaszcza to ostatnie, a piła stała się jej ulubionym narzędziem. Chłopaki na każdym postoju chodzili do lasu i przy pomocy siekiery załatwiali opał a Mysz go cięła na małe szczapki. Wieczorem Mysz z A. zostali na straży ognia, a reszta poszła zastawiać sieci. A. jest kucharzem wszystkich wypraw i do swego zadania podchodzi bardzo poważnie. Nie ma zupek chińskich, czy chleba z konserwą turystyczną. Tego wieczoru zrobiliśmy pilaf i do tego zapiekanka mięsno-ziemniaczano-serowa.. Rano okazało się, że połów był udany, więc zadowoleni zwinęliśmy obóz i przygotowaliśmy go do odjazdu. Poszliśmy jeszcze zobaczyć Makarakski wodospad. Jest to wodospad na małej rzeczce, która wpada do Kiji w pobliżu wioski Makarak, stąd nazwa. Wodospad znajduje się w lesie więc musieliśmy iść od obozowiska brzegiem  rzeczki jakieś 2 czy 3 km. Miejscami było ciężko, bo bardziej niż treking droga przypominała wspinaczkę. W jednym miejscu rzeczka była zamarznięta i woda wypływała spod grubej tafli lodu. Dalej szliśmy trochę górą. Mysz pomacała po drodze chyba milion różnych porostów i mchów oraz różnistych tajgowych roślinek. Wszystkie liściaste miały dopiero pączki. W końcu dotarliśmy do wodospadu, który okazał się kilkustopniowy i wielki na ok. 40 m. Robił wrażenie, spływając z łomotem po tych kamieniach wśród skał po bokach. Mokrzy i zadowoleni wróciliśmy do naszych łódek i popłynęliśmy dalej. Ponieważ znów było zimno, Mysz wyprosiła u M. inne, większe spodnie, i tym razem już się w nie zmieściła. Zadowolona mogła wiosłować z zapałem aż do wieczora. Tego dnia znów przepływaliśmy przez progi i wśród skał, ale bez słoneczka to już nie było takie ładne. Zrobiliśmy chwilowy postój  w Makaraku na zakupy i popłynęliśmy dalej. Na noc stanęliśmy na wysepce, których, swoją drogą, na Kiji jest całe mnóstwo.Takie umiejscowienie obozowiska miało dwa podstawowe plusy: miękkie podłoże i drzewa osłaniające od wiatru. Na kolacje zjedliśmy złowioną dnia poprzedniego rybkę w dwóch odsłonach: smażonej i pieczonej z ziemniaczkami. Nie mieliśmy za bardzo w czym tej smażonej opanierować, więc, na sugestię Myszy, użyliśmy pokruszonych sucharków. To wprawdzie nie to samo, co tarta bułka z jajkiem, ale jak na warunki polowe wyszło nie najgorzej, choć pieczona i tak była 100 razy lepsza. Po kolacji, nasz kucharz zamieniał się w gitarzystę, dzięki czemu Mysz poznała sporo rosyjskich pieśni turystycznych i będzie teraz Was nimi zamęczać na najbliższych rajdach i rejsach.

Kolejnego dnia znów minęliśmy wodospad (Lisi). Tym razem był on na brzegu Kiji, więc nie musieliśmy nigdzie wędrować. Woda po prostu spadała z jednej ze skał na brzegu z wysokości ok. 30 m. Po krótkiej przerwie dla fotoreporterów popłynęliśmy dalej, bo nie bardzo była możliwość wyjścia na brzeg. Nadal było dość zimno i w dodatku strasznie wiało. Ponieważ w minione dni płynęliśmy bardzo rekreacyjnie, po 15 km, to w drugiej połowie wyprawy musieliśmy zrobić ponad stówkę i zaczęła się ciężka praca. Wypłynęliśmy już z dzikiej okolicy, brzegi robiły się bardziej płaskie, pojawiało się też coraz więcej wiosek. Na noc stanęliśmy na łysej polanie, gdzie nic nas nie chroniło od wiatru, więc Mysz prawie wlazła do ogniska żeby się ogrzać. Mimo, iż spała w dwóch śpiworkach (swoim i tym od M.), Mysz obudziła się znów jako mrożonka.

Następnego dnia, będącego jednocześnie przedostatnim, mieliśmy do zrobienia aż 55 km, a że nurt był w tym miejscu już słaby, to trzeba było się nieźle nawiosłować. Ponieważ nie mogliśmy tracić czasu na zatrzymywanie się i gotowanie obiadu. A.  rano ugotował zupe, wlał do termosow i jedliśmy na wodzie. Podobno jechał z nami gaz, żeby w razie czego gotować na wodzie, ale na szczęście obyło się bez takich ekstremów. Na ostatni nocleg stanęliśmy na jakiejś ogrodzonej polance. Mysz miała pewne wątpliwości, bo przecież skoro ogrodzony, był to zapewne teren prywatny, reszta uspokoiła ją mówiąc, że jeśli ktoś się do nas przyczepi powiemy, że jak przypłynęliśmy było ciemno i płotu nie widzieliśmy. No tak, to ostatnie Mysz może zaświadczyć osobiście z zupełnie czystym sumieniem. M., poszedłszy na rekonesans, zapoznał się z sympatycznym autochtonem i przyprowadził go do naszego obozu, żeby posłuchał jak pięknie gramy i śpiewamy. Autochtonowi tak się spodobało, że podarował nam trzy okonie na kolację. Ponieważ M. łowił dotychczas wyłącznie lipienie*, które były niezłe, ale bardzo ościste to okoń był miłą odmianą.

Ostatniego dnia zostało nam do zrobienia tylko 23 km, ale prądu prawie nie było więc 4 godziny bez przerwy wiosłowaliśmy. Dotarliśmy do Marińska ok. południa, wyciągnęliśmy katamarany na brzeg. Zaczęło się ich czyszczenie, suszenie, rozmontowywanie i upychanie sprzętu po plecakach. Potem to wszystko musieliśmy zataszczyć piechotą na dworzec, który był niby niedaleko, ale jak się dźwiga 30 kg w upale, to wydaje się na drugim końcu świata. Ostatecznie ledwo zdążyliśmy, ale się udało: Mysz wróciła do domu cała i zdrowa, jeśli nie liczyć miliarda pęcherzy na łapkach.

* po rosyjsku  ryba ta nazywa się harius, co jak twierdzi słownik glosbe tłumaczy się właśnie lipień. Mysz jak żyje o takiej rybie nie słyszała, ale Wikipedia twierdzi, iż jest ona słodkowodna i zimnolubna, co by się zgadzało, a spotkać ją można od Brytanii po Morze Białe. Kemerowo jest wprawdzie dość daleko od Morza Białego, ale może te  rybki o tym nie wiedzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz