niedziela, 28 lutego 2016

Orientation week

Choć zajęcia wiosennego semestru zaczęły się dopiero 11 stycznia, to studenci przyjeżdżający na wymianę międzynarodową musieli się stawić w Greensboro tydzień wcześniej, a to dlatego, by móc przejść gruntowne szkolenie z życia w Ameryce i przygotować się odpowiednio do przyjęcia dumnego miana studenta UNCG. Okazało się, że studentów międzynarodowych wcale nie jest tak wielu. W sumie jest nas ok. 80 osób, z czego niektórzy są tu już od sierpnia. Oprócz Polski reprezentowane są: Włochy, Hiszpania, Irlandia północna, Anglia, Walia, Szwecja, Finlandia, Australia, Turcja, Niemcy, Korea południowa, Chiny, RPA, Hongkong, Japonia, Francja, Brazylia i Nowa Zelandia. 

Pierwszego dnia wszyscy musieliśmy przejść badanie krwi na okoliczność choroby na gruźlice (za jedyne 75$), bo nawet identyczne badania wykonane w jakimkolwiek kraju poza USA lub Kanadą nie były respektowane. Dodatkowo ci, którym brak było aktualnych szczepień, musieli się zaszczepić np. na odrę albo tężec. W tej nieszczęśliwej grupie znalazła się również Mysz, co kosztowało ją kolejne 100$. W Polsce obowiązkowe szczepienia są jedynie do momentu ukończenia szkoły średniej. W USA jednak obowiązek szczepienia jest rozciągnięty na cały okres edukacji, nawet wyższej. Szkoda, że amerykańskie uniwersytety nie informują o tym przyjeżdżających studentów zawczasu, by mogli się zaszczepić we własnym kraju oszczędzając przy tym trochę gotówki...

Orientation week głównie składał się ze spotkań z reprezentantami różnych organizacji i instytucji uniwersyteckich i pozauniwersyteckich. Zostaliśmy dokładnie przeszkoleni jak zapisać się na zajęcia, jak się na nich zachowywać. a nawet jak się ubierać. Wyjaśniono nam, że na wykładach nie musimy pojawiać się w koszulach i pod krawatem, t-shirty i dresy są bardziej na miejscu. Zostaliśmy oprowadzeni po kampusie ze szczególnym uwzględnieniem wycieczki do biblioteki. Różnego rodzaju studenckie organizacje naukowe, społeczne, wyznaniowe i sportowe zachęcały nas byśmy wstąpili w ich szeregi.

Reprezentant, któregoś z banków przekonywał nas do założenia sobie Amerykańskiego konta, a przedstawiciel AT&T zachęcał do wykupienia abonamentu w ich sieci komórkowej. Przez policjanta z uniwersyteckiego posterunku zostaliśmy pouczeni, że narkotyki są złe, a picie alkoholu poniżej 21 roku życia jest nielegalne.

Uprzedzono nas, iż jesteśmy dużą atrakcją dla amerykańskich studentów, więc żebyśmy się nie dziwili, jeśli będą chcieli się z nami zaprzyjaźnić. Tłumaczono nam, że należy sumiennie odrabiać prace domowe, nie wolno ściągać na egzaminach, a także kserować podręczników.

Niektóre z tych zagadnień postaram się rozwinąć w kolejnych notkach, ale na razie chciałabym dać obraz ogólny, jak szeroko zakrojona była to akcja uświadamiająca.

Każdy międzynarodowy student dostaje miejscowego studenta Anioła Stróża zwanego pall. Jego zadaniem jest pomagać nowemu studentowi we wdrożeniu się do życia na amerykańskim uniwersytecie, wyjaśnianie wszelkich wątpliwości i pomoc w różnych życiowych sprawach. Palle podobno bywają różni, niektórzy studenci nawet nigdy nie widzieli swojego palla na oczy. Na szczęście K. mysia pallka, jest świetna i bardzo zaangażowana w swoją misję. Na samym początku przeszkoliła Mysz jak samodzielnie dojść na zajęcia, do stołówki i w pare innych ważnych miejsc. Poza tym jest bardzo sympatyczna, otwarta i jak na Amerykankę wcale niegłupia. W zasadzie to Mysz na każdym kroku wykazuję się perfekcyjną ignorancją zarówno z zakresu języka angielskiego jak i znajomości Amerykańskiej kultury, ale na szczęście K. wszystko tłumaczy, a trudne słówka wysyła potem na facebooku, żeby Mysz mogła sobie zapisać. K. jest Afroamerykanką i bardzo interesuje się kwestiami walki z dyskryminacją, historii ruchów społecznych i tym podobne. Na każdym kroku więc doszkala Mysz z tego zakresu, co jest ciekawe, bo w Polsce niewielkie mamy o tym pojęcie.

sobota, 20 lutego 2016

The Time Square New Year's Eve ball drop

Jak wiadomo, w Nowym Yorku najsłynniejsza zabawa sylwestrowa odbywa się co roku na Times Square. Cała idea polega na tym, że po południu wciągają na słup szklaną kulę, a potem w coraz większym napięciu czekają na jej opuszczenie o północy. Oczekiwanie jest oczywiście uprzyjemnione przez rozmaite atrakcje, których dokładny plan jest rozpisany co do minuty*.

W niefrasobliwości swojej myślałyśmy, że zrobimy nocny obchód miasta, a na Times Square wpadniemy na sam moment kulminacyjny. O nie nie nie, nic bardziej mylnego. Program artystyczny zaczyna się o godzinie 18 i już wtedy nie ma gdzie szpilki wetknąć nie tylko na samym placu ale w jego szeroko rozumianych okolicach. My dotarłyśmy na miejsce ok. 19 i bawiłyśmy się pod odległym telebimem w loży dla ubogich krewnych, czyli wśród Latynosów i Hindusów. Następnego dnia rozmawiałyśmy z pewnym chłopakiem, który był na samym placu, ale przyszedł o 13:00 i już było gęsto. Szczęśliwcy, którzy dostali się do centrum wydarzeń, zostali obdarzeni przez organizatorów pamiątkowymi kapeluszami, szalikami i balonami z napisem "the Times Square New Year’s Eve 2015", albo coś w tej podobie. My do tej elity nie należałyśmy, więc mundurki te obejrzałyśmy dopiero na telebimie.

Ze względu na zagrożenie atakami terrorystycznymi, imprezy sylwestrowe we wszystkich miastach zostały odwołane, ale wietrzne miasto Nowy York nie może przecież się poddać, więc policjanci z całego kraju przybyli, by umożliwić jego mieszkańcom doroczną zabawę pod szklaną kulą. Wszystkie ulice w pobliżu Times Square były zamknięte dla ruchu samochodowego i otoczone kilkoma kordonami policji. Żeby dostać się do środka trzeba było przejść kilka kontroli bezpieczeństwa. Nie ma mowy o wniesieniu jakiś napojów czy krzesełka. Nie zazdroszczę więc tym, co siedzieli na placu od południa. Toalet, szczerze mówiąc, też nigdzie nie napotkałyśmy. Wszędzie za to stały policyjne samochody, latały helikoptery i miało się wrażenie, że wielki brat się nami opiekuje.

A co się działo na scenie?

Przez sześć kolejnych godzin wychodziły na nią różne celebryckie, amerykańskie osobistości, takie jak: Allison Hagendorf, Maggie Rulli, Kimberly Guilfoyle i Eric Bolling uśmiechając się, wysyłając Nowojorczykom słitaśne kisski i życząc im wspaniałego Nowego Roku. Nawet sam burmistrz się pojawił, by wznieść ze swymi mieszkańcami toast. Na minute przed wybiciem każdej godziny pojawiała się na scenie jakaś gwiazda, aby wspólnie z widzami odliczyć ostatnie 60 sekund, byli to m.in. Anderson Cooper, Bill Nye i Raul de Molin.

Wystąpiło kilka zespołów tanecznych, kilku muzyków i oczywiście przedstawiciele sponsorów. Najbardziej zachwycił Mysz występ zespołu muzycznego armii amerykańskiej. Zapewne większość z was wyobraziła sobie właśnie wojskową orkiestrę dętą - nic bardziej mylnego. Było to stado odzianych w miniówki panienek śpiewających i kręcących tyłkami w stylu starego musicalu, o tym, że amerykańska armia jest najlepsza, niesie kaganiec demokracji, a uciśnione narody wypatrują jej jak zbawienia i że misją dziejową Ameryki jest zaprowadzenie pokoju na całym świecie. Po takim dictum człowiek na prawdę się zastanawia czy nie pomylił samolotów i zamiast na Times Square nie stoi na Placu Czerwonym. **

Oprawę muzyczną zapewnili też: Carrie Underwood, Luke Bryan, Demi Lovato i Daya. Co ciekawe, w planie było napisane jakie dokładnie piosenki zaśpiewają,

A tuż przed północą Jessie J łamiącym się ze wzruszenia głosem odśpiewała "Imagine" Johna Lennona, wszakże słynnego Amerykanina.

Na ciekawy pomysł wypromowania się wpadła firma wypożyczająca smokingi Generation Tux. Ogłosiła plebiscyt na najsympatyczniejszą parę której zasponsoruje ślub w noc sylwestrową na Times Square. Cały naród głosował, a zwycięzców powitał sam założyciel i szef firmy George Zimmer. Alfredo i Monica Hernandez oprócz tego, że pobrali się na scenie na oczach milionów, to jeszcze dostali w prezencie od firmy podróż poślubną do luksusowego hotelu w Cancun. Przy okazji może będą mogli odwiedzić babcię w okolicy?

Nic tak nie porusza tłumów jak romantyczne historie. Był więc jeszcze jeden konkurs, którego rozstrzygnięcie przewidziano na te noc. Przybywające na imprezę pary miały napisać, dlaczego , są wyjątkowe. Wygrała Amerykanka, która przybyła ze swym mężem polskim inżynierem, którego poznała 8 lat temu i bardzo długo byli ze sobą na odległość, bo dzielił ich wielki ocean, ale miłość pokonuje wszelkie przeszkody i odległości więc na reszcie są razem.

Jeśli jeszcze nie umarliście na cukrzyce, oto nadchodzi kulminacyjny moment: o godzinie 23.59 opada szklana kula. Ma ona 12 stóp średnicy i waży prawie 12 000 funtów. Oświetla ją ponad 32 000 led. Pokonuje 70 stóp w przeciągu minuty i tłumy szaleją. Nad placem wybuchają fajerwerki, bardzo słabiutkie swoją drogą, pewnie w obawie, by nie uszkodzić helikopterów, na widzów spadają tony konfetti, świeżo upieczeni małżonkowie całują się na scenie a tysiące innych par pod sceną. Midnight Kiss jest transmitowany na cały świat. Zmarznięci śmiertelnicy oglądają ten szał na telebimach i tuż po północy rozchodzą się do domów, albo na porządne imprezy.

*Jako ilustracja początek rozkładu jazdy

6:00 p.m. to 6:03 p.m.          

Lighting and Raising the Times Square New Year’s Eve Ball
6:04 p.m. to 6:07 p.m.

Intro of Webcast Stage

6:07 p.m. to 6:21 p.m.          

SAFA Chinese Cultural Performance
** Pewna moja znajoma uczyła angielskiego w przedszkolu chasydzkim, a potem przeniosła się do przedszkola Montessori. Na pytanie, jak jest w nowej pracy, odpowiedziała: też koszer tylko, że inny. Nie mogę się oprzeć temu wrażeniu i tutaj.



niedziela, 7 lutego 2016

Krewetki od Bubby i pluszowe czekoladki

Chyba jeszcze nie wspominałam, że w Nowym Yorku było strasznie zimno, co dość znacząco obniżało przyjemność płynącą ze zwiedzania. Po pół godzinie spaceru zaczynałyśmy się rozglądać za jakimś ciepłym miejscem, gdzie mogłybyśmy się zagrzać przez chwilę. Zazwyczaj były to McDonaldy i Starbucksy, które w Nowym Yorku spotyka się częściej, niż sygnalizacje świetlną, ale odwiedziłyśmy w ten sposób także kilka ciekawych sklepów.

Amerykanie mają bzika na punkcie swoich narodowych słodyczy do tego stopnia, że poświęcają im wielkie, wypełnione gadżetami sklepy. W sumie nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że rokrocznie wydają ponad 7 miliardów dolarów na czekoladowe przysmaki.

Najpierw trafiłyśmy do ogromnego trzypiętrowego sklepu z dumnym szyldem M&M's World. Można tam znaleźć wszystko co przyjdzie wam do głowy i jeszcze więcej. Fani kolorowych cukierków mogą ubrać siebie i swoje dzieci od stóp do głów Oprócz oczywistych bluz i t-shirtów, dostać tam można bowiem także: czapki, szaliki, sukienki, dziecięce śpioszki, skarpetki, rękawiczki, plecaki, torebki, torby na laptopa, portfele i portmonetki, biżuterię i gumki do włosów. Majtek nie widziałam, ale założę się, że też gdzieś były. Z rzeczy tzw. użytkowych, znaleźć można jeszcze poduszki, kocyki, ręczniki, ściereczki do naczyń, słuchawki, kubki, talerze, bidony, sztućce, budziki. Ponadto, miliony figurek i pluszaków w najróżniejszych rozmiarach. Niektóre M&M'sy występowały przebrane w kostiumy z "Gwiezdnych wojen", a inne wcieliły się w Statuę Wolności. Oczywiście jest też wielki regał z samymi cukierkami, we wszystkich kolorach jakie ludzkość wymyśliła. Obok jest skaner nastroju. Trzeba stanąć przed nim, a on na podstawie temperatury ciała i jakichś tam innych zmyślonych parametrów powie jakiego koloru jest dziś twój nastrój i jakiego koloru M&M'sa powinieneś schrupać. Jest także stanowisko, gdzie można zaprojektować własny napis na cukierkach i za jedyne 20 dolarów otrzymać paczkę, gdzie kolorowe kuleczki zamiast standardowego M będą miały na sobie waszą głęboką refleksję.

Następny był sklep firmowy najsłynniejszej amerykańskiej firmy produkującej czekoladę: Hershey's. Tu już skromniej, tylko jedno piętro ale też było na co popatrzeć. Najbardziej ikonicznymi produktami tej firmy są Reese’s, czyli czekoladki w kształcie płaskich okrągłych babeczek wypełnione masłem orzechowym oraz Kisses - stożkowate czekoladki zawinięte w złote papierki. Między nami mówiąc, smakiem nie dorównują one europejskim, a nawet polskim czekoladom. Pół sklepu zajmowały koszulki i bluzy z różnymi wariacjami peanów na cześć czekoladek i Nowego Yorku. Moja ulubiona miała napis: I (zdięcie Reese's) New York. Były też pluszowe zabawki w kształcie Reese's i Kisses, z oczkami, buźkami i doczepionymi łapkami, a także zeszyty, notatniki i kalendarze z logiem Hershey's. Oczywiście wszędzie pełno czekoladek w najróżniejszych kształtach i rozmiarach, zapakowanych w mniej lub bardziej eleganckie pudełka. Wszędzie puszki ze zdjęciami Nowego Yorku i Kubeczki wypełnione różnego rodzaju mieszankami. Na specjalnym stanowisku jest opcja zaprojektowania własnego unikalnego opakowania tabliczki czekolady. Można sobie tam zrobić zdjęcie i wymyślić napis. Po wysłaniu tego mailem za 5 minut otrzymujemy czekoladę z naszą uśmiechniętą mordką i jakimiś spersonalizowanymi życzeniami, np. dla przyjaciółki z okazji urodzin. A to wszystko za jedyne 10 dolarów. Po sklepie miota się także młodzieniec w papierowej czapce pajaca krzycząc, że gotów jest spełnić twoje największe marzenie życiowe i sprawić byś stał się pracownikiem fabryki czekolady. W praktyce oznacza to, iż dostajesz tak samo błazeński kapelusz z napisem „chocolate factory worker” i naciskasz kilka guziczków, by po wielkich zjeżdżalniach zleciały z sufitu przedstawicielki różnych rodzajów czekoladek i wymieszawszy się wpadły do twego kubeczka co kosztuje jedyne 8 dolarów.

Innym rodzajem bzika amerykańskiego jest robienie sklepu z gadżetami z ich kultowych filmów. Na Times Square kusi przechodniów szyld ze słynnym logiem firmy Bubba Gump Shrimp Company. Tu gadżety nie są już tak pomysłowe. Ograniczają się raczej do standardowych t-shirtów i bluz z cytatami w stylu: "Run, Forrest! Run!" "Mama always had a way of explaining things so I could understand them", albo "Shit happens". Można kupić także pudełko czekoladek - zgadnijcie z jakim napisem. W głębi natomiast znajduje się restauracja serwująca dania ze świeżych (jak twierdzi) krewetek.

Niedaleko znajduje się przybytek, w którym Mysz mogłaby zostawić wszystkie pieniądze, czyli Disney World ogromem przewyższający nawet królestwo M&M'sów. Ponieważ aktualnie na topie jest "Frozen", to wszędzie pełno było pluszowych bałwanów i sukni Elzy. Jednakże inne bajki nie zostały zapomniane. Przez całe piętro ciągną się wieszaki ze strojami wszelkich księżniczek i wróżek jakie kiedykolwiek wystąpiły w bajkach Disneya. Niestety ich rozmiary zostały przewidziane jedynie na małe fanki, ale piętro wyżej można już znaleźć koszulki dla całkiem dorosłych wielbicieli Myszki Miki, Królewny Śnieżki, Bambiego, Kaczora Donalda czy Pocahontas. Na półkach siedzą pluszowe Simby, zakochane kundle, dalmatyńczyki i dżiny z butelki. Ale pluszowy Buzz Astral? To chyba lekka przesada. Myszy najbardziej podobał się ponad półmetrowy zielony pluszowy strączek, z którego po rozpięciu zamka błyskawicznego wypadły trzy równie zielone pluszowe i na dodatek uśmiechnięte groszki wielkości główki kapusty. Teraz pytanie za sto punktów: z jakiej bajki to pochodzi? Mysz nie ma bladego pojęcia, ale obiecuje jakąś fajną nagrodę temu kto zgadnie. Gdyby nie fakt, iż mysia walizka, już przyjeżdżając do Ameryki ledwo się domykała i miała 3 kg nadwagi, zielony groszek z pewnością powędrował by z nią w dalszą drogę.

Na Times Square znajduje się także firmowy sklep Willy Wonka Candy Company, znanej z filmu Tima Burtona "Charlie i fabryka czekolady". Firma wprawdzie jest brytyjska, ale dobrze się wpasowuje w ten ogólny krajobraz.

Na koniec jeszcze kilka słów o samym Times Square. Po pierwsze jest malutki, po drugie strasznie zatłoczony, a po trzecie oprócz burżujskich sklepów i restauracji nie ma na nim nic. Dominującym elementem "dekoracyjnym" są wysokie na kilkanaście metrów i ciągnące się wzdłuż całego placu telebimy, na których wyświetlają się na zmianę reklamy i widok z kamer monitoringu na Times Square… Sprawia to wrażenie dość upiorne, jak by się było w jakimś matrixie.

Wyobrażacie sobie w Polsce sklep Wedla z pluszowym cukierkiem bajecznym albo koszulki z napisem: "Kocham śliwkę nałęczowską"? Nie wiem czy by to zrobiło wielką karierę. Ale Amerykanie kochają swoją popkulturę, a miłość ta jest im wpajana już od maleńkości. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ona jednym z ważniejszych fundamentów ich tożsamości narodowej. Ostatecznie popkulturę dużo łatwiej sobie przyswoić niż historię. Nie wspominając o tym, że w przypadku państwa, którego historia liczy niewiele ponad 2 wieki to trzeba czymś ją wspierać w budowaniu poczucia patriotyzmu i przynależności. Żeby móc czuć się Polakiem należy nie tylko legitymować się rodowodem Polaków co najmniej 5 pokoleń wstecz, ale jeszcze najlepiej wykazać, że przedstawiciele tych pokoleń przelewali krew za ojczyznę na wszystkich polach Europy. Natomiast by móc mienić się Amerykaninem wystarczy kochać Reese's i M&M'sy, więc nawet jeśli twoi parents wyemigrowali tu two years ago, możesz czuć się stuprocentowym Amerykaninem. Może warto zastanowić się czy zamiast koszulki z Jagiełłą nie przyjemniej jest założyć koszulkę z Forrestem. Ostatecznie też był na wojnie, a pysio jakieś takie sympatyczniejsze.

czwartek, 4 lutego 2016

Mysz na Manhattanie

Wraz z M. postanowiłyśmy przylecieć do USA nieco przed rozpoczęciem semestru i poświęcić kilka dni na zwiedzanie Nowego Yorku. Prawda jest taka, że z powodu nieprzewidzianych okoliczności zdrowotnych, a także pewnej naszej łosiowatości, zwiedziłyśmy bardzo niewiele. Dlatego nie będę tu się rozwodzić o Statule Wolności (bo jej nie widziałam), szkieletach dinozaurów (bo były za szybkami), albo Empire State Building (tam też nie dotarłyśmy). Chciałabym tylko przekazać moje pierwsze wrażenia z zanurzenia się w amerykańską rzeczywistość.

Praktycznie do ostatniej chwili przed przyjazdem wisiało nad nami widmo bezdomności. Jeszcze na lotnisku w Londynie rozpaczliwie szukałyśmy hosta na couch surfingu i udało się. Zgodził się nas przyjąć niejaki R. Po przybyciu na miejsce okazało się, że będziemy mieszkać na południowym Manhattanie w tzw Downtown w pobliżu World Trade Center* i Wall Street, czyli w dzielnicy raczej biznesowej, na 27 piętrze niezwykle eleganckiego apartamentowca z widokiem na Statuę wolności. Korytarze wyłożone puszystymi dywanami sprawiają luksusowe, choć trochę hotelowe wrażenie, ale nie pomagają bynajmniej w ciągnięciu 25-kilogramowej walizy. Mrucząca bez przerwy półgłosem klimatyzacja wprowadza nastrój lekkiego odrealnienia. A kiedy okazało się, że nad głową chodzi nam Leonardo DiCaprio, a kilka drzwi w lewo mieszka Will Smith (to nie żart), poczułam się już stuprocentowo w jednym z tych amerykańskich seriali, których nie oglądam, ale które wszyscy znają. R. mówi, że on wspomnianych gwiazd osobiście nie widział, ale jego współlokator spotkał kiedyś Leosia w windzie. R. to młody meksykanin studiujący na Columbia University i moim skromnym zdaniem musi być synem jakiegoś meksykańskiego Escobara, bo normalnych dwudziestosześcioletnich meksykanów nie stać na studia na jednym z najdroższych uniwersytetów w Stanach, gdzie obowiązkowym mundurkiem szkolnym są ciuchy od Prady i buty od Gucciego, a w dodatku mieszkanie pod jednym dachem z Leonardo DiCaprio.

Południowy Manhattan jest dzielnicą bardzo spokojną. Nie ma tam barów, czy dyskotek. Wszędzie tylko apartamentowce albo biurowce. Rano nad rzeką joggingują sobie wzorcowi allenowscy bohaterowie, a wieczorami na ulicach wieje pustkami do tego stopnia, że kiedy gubiłyśmy się w okolicy domu, a zdarzało się to codziennie, nie było nawet kogo zapytać o drogę. Najbardziej charakterystycznym dźwiękiem dla południowego Manhattanu jest warkot przelatującego nad głową helikoptera. Średnio co 5 minut jakiś z pewnością się pojawi. Prawdopodobnie jest to straż pogranicza, gdyż do Ellis Island, czyli gwiezdnych wrót między Ameryką a resztą świata jest rzut mokrym kamieniem, więc południowy Manhattan traktowany jest jak strefa przygraniczna.

Nie wiem jak w innych miastach, ale mam wrażenie, że w NYC spokojnie można by przeżyć bez znajomości angielskiego posługując się jedynie hiszpańskim. W każdym sklepie, barze czy kiosku pracują Latynosi. Na ulicach i w metrze dużo częściej słychać hiszpański niż angielski. Wszelkie tabliczki, dokumenty i informacje pisemne są dwujęzyczne. Nawet na lotnisku deklaracje celną i formularz wizowy dostałyśmy po angielsku i hiszpańsku.

Chyba największym zaskoczeniem okazało się metro. Spodziewać by się można, iż ociekające dobrobytem złote miasto Nowy York będzie miało olśniewające przepychem, a może sterylnie czyste, a może skromnie eleganckie, ale na pewno jakieś wyjątkowe metro. Tymczasem nic bardziej mylnego. Stacje są brudne, zapyziałe i śmierdzące. Prowadzą do nich obdrapane schodki przynajmniej dwa razy węższe, niż we wszystkich widzianych przeze mnie dotychczas metrach, kojarzące się raczej z drogą ewakuacyjną, niż normalnym wejściem do metra, a pociągi są stare i rozklekotane. Jedyne co przemawia na korzyść nowojorskiego metra, to fakt, iż na większości stacji siedzą muzycy i bardzo fajnie grają. Jedyną porządną stacją jaką widziałyśmy jest 5th Avenue, no ale to się chyba rozumie samo przez się.

Ameryka to nie jest kraj dla pieszych ludzi. Podobno Nowy York i tak jeszcze jest w miarę przyjazny dla niezmotoryzowanych, bo ma chodniki, autobusy i takie tam relikty minionej epoki. Niemniej jednak, i tak chyba każdy ma tu samochód. Widać to zwłaszcza po południu, kiedy wszyscy wracają z pracy. Ulice Manhattanu są zakorkowane wtedy po horyzont. Aby umilić sobie czas oczekiwania, kierowcy trąbią na siebie nawzajem. Nic to nie zmienia, bo nikt się nie rusza, ale przynajmniej jest głośno i amerykańsko. To ciekawe doświadczenie iść tak kilkanaście minut wzdłuż sznura trąbiących samochodów. Pojęcie przejścia dla pieszych jest dla kierowców totalną abstrakcją, dlatego bardzo często zatrzymują się oni na pasach. Kiedy tak sobie stoją w tych kilkugodzinnych korkach, a nam akurat przyjdzie ochota przejść na drugą stronę ulicy, trzeba się przeciskać między zderzakami. Kiedy akurat wyjątkowo samochody nie stoją i pasy są wolne, piesi przechodzą nie zważając zupełnie na kolor żaróweczki świecącej po drugiej stronie. I żeby było jasne, takie zwyczaje panują nie tylko w Little Italy, ale w całym mieście.

Na koniec zagadka: gdzie można kupić przejściówkę do amerykańskiego prądu ?

Odpowiedź: w aptece. Amerykańskie apteki bardziej przypominają naszego Rossmana, niż ulubiony przybytek Goździkowej. Można kupić tam herbatki, słodycze, kosmetyki, baterie, napoje prosto z lodówki, słuchawki do telefonu a więc logicznym jest, że i przejściówkę do kontaktu. Cała ta część jest oczywiście samoobsługowa. Jeśli natomiast chcemy zrealizować receptę podchodzimy do biureczka w kącie, gdzie pan/pani pyta o naszą datę urodzenia i wraz z danymi recepty wprowadza ją do komputera, następnie idziemy do innego biureczka by znowu podać datę urodzenia a pan/pani inkasuje od nas pieniądze i wydaje lek.

*Myśleliście, że WTC przestało istnieć 11 września? Ja też, ale okazuje się, że wspólnym wysiłkiem narodu zostało odbudowane. Obok stoi natomiast wielkie muzeum ofiar zamachu, gdzie za 30$ można obejrzeć tablice z ich nazwiskami i nie wiem co jeszcze, bo tam nie byłam.

wtorek, 2 lutego 2016

Mysz w Nowym Świecie

Pewnie niektórzy wiedzą, ale dla tych, którzy nie wiedzą - krótkie wprowadzenie.

Jeszcze mieszkając w Portugalii, Mysz zaczęła zastanawiać się jak najlepiej wykorzystać ostatni rok swych studiów rusycystycznych. Oczywiście nie chodziło o pisanie pracy licencjackiej albo tym podobne bzdury, tylko gdzie by tu jeszcze pojechać. Przeglądając stronę biura współpracy międzynarodowej swego wspaniałego uniwersytetu, Mysz odkryła, że oprócz niezwykle kuszących umów z Rosją, Ukrainą i Kazachstanem, jest opcja także wyjazdu do USA. Zelektryzowana tymi trzema literkami, Mysz już wiedziała co robić. Fakt, iż znajdujące się w nawiasie miasto Greensboro nic jej nie mówiło, zupełnie jej nie wystraszył. Wyjazd do Stanów był zawsze wielkim mysim marzeniem i oto nadarzyła się okazja, by je spełnić. Zastanawiacie się jaki sens ma studiowanie rusycystyki w Ameryce? Na szczęście komisja rekrutacyjna nie miała takich wątpliwości, a nawet jeśli miała, to niezwykle przekonujący list motywacyjny i rekomendacje przedstawione przez Mysz zupełnie je rozwiały.

Tak oto Mysz została zakwalifikowana wraz z dwoma innymi szczęśliwczyniami na wyjazd do Greensboro. W tym momencie wiedziała już, że to w Północnej Karolinie. To chyba gdzieś na południu, nie? Z jednej strony Atlantyk, z drugiej Appalachy, powinno być fajnie, cieplutko i w ogóle. Wszystkie romansidła Sparksa się tam dzieją i zawsze jest bardzo ładnie. Będzie dobrze. Tak sobie powtarzała Mysz przez kolejne pół roku.

A jak jest faktycznie? O tym się przekonacie już wkrótce.

cdn