niedziela, 22 marca 2015

Karnawał w Portugalii

Mysz, tuż przed wyjazdem do Portugalii, pisała zaliczeniową pracę o karnawale w różnych portugalskich miasteczkach, więc była nieźle przygotowana. Tradycja ulicznych zabaw karnawałowych jest w Portugalii bardzo żywa. Nic dziwnego, to w końcu stąd zawędrował on do Brazylii. Każde miasto, a nawet wioska, ma własne zwyczaje, ale jest kilka elementów wspólnych niemal dla wszystkich. Imprezy zaczynają się w piątek, a kończą we wtorek przed środą popielcową, zwany tłustym wtorkiem. W ciągu tych dni odbywają się parady uliczne, koncerty, pokazy fajerwerków i zabawy na świeżym powietrzu.

Lizbona

W piątek najczęściej mają miejsce parady dziecięce. My mieliśmy okazję zobaczyć taki korowód w Lizbonie. Główne ulice miasta zostały zamknięte i dreptały po nich nieprzebrane rzesze przedszkolaków poprzebieranych grupami, a to za pszczółki, a to za biedronki, a to za króliki, a to jeszcze za coś innego. Spokoju ich przemarszu pilnowali panowie policjanci zatrzymując samochody, które, rzecz dziwna, wcale się nie niecierpliwiły tylko grzecznie stały godzinę na skrzyżowaniu i przepuszczały defilujące maluchy. Na czele korowodu szli dobosze, próbujący nadać całemu pochodowi jeden rytm, ale już kilkanaście metrów za nimi dzieciaki pląsały w takt własnej muzyki. 

Lizbona parada dzieci
Lizbona parada dzieci

Lizbona parada dzieci 2


Lizbona parada dzieci 3


Lizbona parada dzieci 4

Torres de Vedras

Kolejnym miastem, gdzie oglądaliśmy karnawał, było, położone 50 km od Lizbony, Torres de Vedras, reklamujące się hasłem, iż gości najbardziej portugalski karnawał w całej Portugalii. Przez 4 dni odbywały się tam na przemian parady dzienne i nocne. Po tych ostatnich następowała zabawa do rana wokół kilku scen ustawionych w plenerze, rozkręcana przez miejscowych DJów.Z powodu kiepskiego połączenia (ostatni autobus do Lizbony odjeżdżał o 21), mogliśmy obejrzeć jedynie paradę dzienną, ale i tak było warto. Nieodłącznym elementem karnawału w Torres de Vedras są: Matrafonas, czyli mężczyźni przebrani za kobiety, cabeçudos, czyli kilkumetrowe kukły sterowane przez ukrytego w nich szczudlarza oraz grupos de desfile, czyli grupy, których członkowie (figurantes) ubierają się wszyscy w identyczne stroje. Nie może zabraknąć również carros alegóricos, czyli platform alegorycznych, które występują na niemal wszystkich karnawałach. Każdy karnawał ma swój temat przewodni. Ponieważ w tym roku pokrył się w czasie z walentynkami, w Torres de Vedras rządziła miłość. Większość grup miała serduszka na swoich ubraniach, albo wręcz przebrała się za kolorowe serca. W zasadzie wszystkie były do siebie podobne, różniąc się jedynie kolorami peruk i pstrokacizną strojów. Kilka grup, które się wyróżniały, to: hipisi (zapewne symbolizujący peace and love, ewentualnie po prostu free love), figurantes pozawijani w kwiaty jak cukierki



oraz kelnerki toczące przed sobą w pełni nakryte stoły (było to bardzo efektowne, choć nie wiadomo jaki miało związek z miłością, chyba, że chodzi o miłość do jedzenia, wtedy Mysz podpisuje się pod tym obiema łapkami). Na platformach można było zobaczyć wielkie rzeźby ze styropianu i plastiku, przedstawiające mniej lub bardziej ironiczne scenki rodzajowe. Było zatem trzech mężczyzn leżących w jednym łóżku z laptopami na kolanach, podpisanych jako miłość wirtualna, głowy państw G7 kręcące pornosa z Obamą, jako reżyserem i Angelą Merkel, jako główną bohaterką, dobierającą się od tyłu do rzuconej na kolana kuli ziemskiej, Platforma z wielką tęczą, a także grupa portugalskich sportowców, oczywiście figura Ronaldo górowała nad wszystkimi.





 



W trakcie imprezy można było głosować na najlepszą grupę albo platformę. Z tego co się zorientowaliśmy, nagrody były całkiem wysokie, ale nie mogliśmy się dopchać do okienka z kuponami, więc nic nie wygraliśmy. Na końcu parady jechała platforma z zespołem grającym muzykę na żywo, za którym ciągnęli tańczący mieszkańcy.


Nie zważając na to, iż jesteśmy chyba jedynymi nie przebranymi gośćmi w promieniu dziesięciu km, włączyliśmy się do korowodu i trochę nawet pohasaliśmy po torre-Vedrańskich uliczkach.

Lazarim

Największe wyzwanie zostawiliśmy sobie na koniec karnawału. Tłusty wtorek czyli, moment kulminacyjny, postanowiliśmy obejrzeć w Lazarim. Jest to mała wioska w środku niczego na północy Portugalii. Podobno jednak karnawał tam miał być wspaniały i zapierający dech w piersiach. W odróżnieniu od innych tego typu imprez, karnawał w Lazarim wcale nie ma radosnego charakteru, lecz poprzez groteskowe straszydła, jakie go wypełniają, napawa lekkim niepokojem. Tego dnia, mieszkańcy, założywszy caretos, czyli przygotowywane przez cały rok przez miejscowych rzemieślników drewniane maski oraz stroje własnego pomysłu, defilują przez wioskę, by wysłuchać testamentów Comadre i Copadre (matki i ojca chrzestnych), czyli dwóch kukieł, symbolizujących walkę płci. Testamenty są rymowane, pełno w nich wzajemnych wyrzutów i przytyków. Następnie kukły zostają spalone, a karnawałowi goście zostają poczęstowani lokalnymi przysmakami.

Okazało się, że z Lizbony możemy dojechać jedynie do, odległego od Lazarim o 12 km, Lamego i to wszystko, co oferuje nam komunikacja krajowa. Wiedzeni optymistycznym przekonaniem, że jakoś to będzie, pojechaliśmy. Podróż trwała pięć godzin. Na miejscu okazało się, że nie istnieje żaden transport lokalny, na który w głębi duszy liczyliśmy i całą odległość musieliśmy przejść piechotą, co w upalnym, lutowym Słońcu nie było proste. Nie przygotowaliśmy się również do wycieczki na tyle, żeby choć sprawdzić gdzie w ogóle jest to całe Lamego. Dlatego dopiero po przybyciu odkryliśmy, iż teren jest dość górzysty i wędrówka po nim zajmuje nieco więcej czasu niż przewidywaliśmy. Ostatecznie szliśmy trzy godziny i udało nam się dotrzeć na miejsce prawie na czas, także testament Comadre usłyszeliśmy tylko w połowie.

Lazarim okazało się faktycznie maleńką mieścinką z trzema ulicami na krzyż. Na balkonie jednego z domów stali dziewczyna i chłopak.



Każde z nich trzymało w dłoniach niewielką lalkę i kolejno czytali testamenty. To więc były te wielkie osławione kukły? Testamenty były faktycznie śmieszne, o ile udało się Myszy zrozumieć swym ubogim portugalskim, ale zdolności recytatorskie prezentujących go lektorów pozostawiały wiele do życzenia. Zostali w nich wymienieni z imienia i obsmarowani chyba wszyscy młodzi mieszkańcy Lazarim. Podobno testamenty i kukły powstają w tajemnicy przez cały miesiąc poprzedzający tłusty wtorek. Po odczytaniu obu testamentów, lalki zostały odprowadzone na pobliskie wzgórze, gdzie zostały spalone. Zaplanowany spektakl pirotechniczny byłby z pewnością efektowny, gdyby nie to, że odbywał się w środku dnia i wystrzelające z wnętrza kukiełek fajerwerki zupełnie nie były widoczne. Po tym symbolicznym autodafe, odbyły się wybory najlepszej maski i stroju. Trzeba przyznać, że było na co popatrzeć (Myszy, korzystając z uprzejmości kilku Carretos, udało się nawet pomacać). Wśród masek dominowały wizerunki diabłów i królów, ale zdarzały się oryginalne pomysły jak, np. mała dziewczynka w masce Myszki Minnie. Niesamowite były również stroje, np.: utkany z zielonych sosnowych igieł, uszyty ze starych worków, albo upleciony z powiewających sznurków. Niektóre musiały być naprawdę czasochłonne i zasługiwały na podziw. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, że przebierańców było ok. jakieś 20, albo 30 sztuk, wszystko robiło w sumie smętne wrażenie.





Po ogłoszeniu zwycięzcy, na pobliskim podwórku zostały otwarte kotły z feijoadą oraz caldo de farinha czyli fasolowym gulaszem oraz gorącą zupą. Poczęstunek był darmowy, udaliśmy się więc do kociołka pełni nadziei na ciepłą kolacje, bo było dość zimno i przydało by się coś na rozgrzewkę. Okazało się, że święto ma tak lokalny i domowy charakter, iż każdy przybywa z własną miską i łyżką. Nie przewidziano naczyń jednorazowych dla turystów, więc musieliśmy się obejść smakiem. O godzinie 18 było już po karnawale, a autobus z Lamego do Lizbony mieliśmy dopiero następnego dnia rano. Liczyliśmy się wprawdzie z koniecznością czekania na niego kilku godzin na dworcu, ale jednak mieliśmy nadzieję, że co najmniej do północy będziemy się bawić, a potem, rozgrzani karnawałową imprezą, łatwo dotrwamy do rana. Lazarim jednak po raz kolejny nas zaskoczyło. Nie wiedząc co ze sobą zrobić, po powrocie do Lamego zaczęliśmy przymusowe, nocne zwiedzanie. Trafiliśmy tym sposobem do niesamowitego sanktuarium Nossa Senhora dos Rémedios. Jest to kościół położony na wysokiej górze, do którego wchodzi się przez piękne, pełne ogrodów, fontann i kapliczek tarasy. Stare, kamienne, rzeźbione schody są gdzieniegdzie ozdobione azulejos ze scenami z życia matki boskiej, a wszystko w nocy jest dokładnie podświetlone. Z braku lepszego pomysłu na życie, wspięliśmy się na górę. Kościół był oczywiście zamknięty, ale jego otoczenie zwiedziliśmy dokładnie. Potem, po powrocie do domu, Mysz przeczytała w internecie, że po Fatimie, Lamego jest drugim, najważniejszym celem pielgrzymek w Portugalii, a tutejsza cudami słynąca Matka Boska jest wielbiona w całym kraju. No cóż, następnym razem musimy chyba lepiej się przygotowywać do naszych wypraw.


Na koniec możecie posłuchać tegorocznego testamentu comadre:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz