poniedziałek, 30 marca 2015

Belem

Belém, to dość odległa od centrum dzielnica Lizbony. Leży na południowo-zachodnim skraju miasta, gdzie rzeka Tag już prawie wpada do oceanu. Niegdyś znajdował się tam port, z którego Vasco da Gama i Fernando Magellan wyruszali na swoje wyprawy, dlatego jest ona przesiąknięta historią portugalskich odkryć i podbojów. Dojechać można tam albo tramwajem, co zajmuje prawie godzinę, albo pociągiem, co zajmuje dużo mniej, ale nie wiadomo dokładnie ile, bo myszy i koty gardzą prostymi rozwiązaniami i tego nigdy nie wypróbowały.

Nazwa dzielnicy pochodzi od kościoła wchodzącego w skład słynnego klasztoru Hieronimitów: Santa Maria de Belém. Tam też rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Klasztor jest jednym z najsłynniejszych przykładów architektury manuelińskiej, czyli unikalnego stylu, będącego portugalską wariacją na temat późnego gotyku. W odróżnieniu od reszty Europy, zamiast gotyku płomienistego, mamy tu do czynienia z gotykiem marynistycznym. Ponieważ styl ten narodził się w okresie wielkich odkryć geograficznych, a co za tym idzie, portugalskiej dominacji na morzach i oceanach, natchnieniem dla artystów stały się elementy morskie, czyli: korale, rozgwiazdy, koniki morskie, fale i muszelki. Do rangi elementów dekoracyjnych zostały podniesione nawet liny okrętowe, czy żagle. Niewątpliwie największe wrażenie w klasztorze robi dziedziniec, okolony piętrowymi krużgankami. Biegnące wokół kolumny, są bogato rzeźbione i niesamowite jest to, iż każda z nich jest inna, a dziedziniec jest naprawdę spory. Mysz spędziła chyba z godzinę na macaniu tych wszystkich dekoracji, na miarę możliwości i talentu wdrapując się na co się dało. Ciekawe też okazały się konfesjonały. Są to małe pokoiki, do których wchodzi się z krużganków, z niewielką kratką wmontowaną w ścianę, łączącą klasztor z kościołem.



W ten sposób mnich, nie opuszczając swego terenu, mógł spowiadać znajdującego się w kościele marynarza lub kupca, który, właśnie powróciwszy po kilku latach z Indii, czy Brazylii, z pewnością miał mu wiele do opowiedzenia. W krużgankach znajduje się również nagrobek Fernando Pessoi, który dzięki niedźwiedziej przysłudze, jaką oddał mu Wim Wenders filmem "Lisbon Story" stał się portugalskim Che Guevarą, obecnym na koszulkach i torbach we wszystkich sklepach z pamiątkami, ale o tym może innym razem.

Zanim przeszliśmy do kościoła zajrzeliśmy jeszcze do klasztornego refektarza,


gdzie poza ścianami udekorowanymi azulejos, przedstawiającymi sceny ze starego testamentu, nic nie ma, oraz do sali kapitulnej, która nigdy nie pełniła funkcji, na jaką mogłaby wskazywać nazwa. Dawniej przechowywano w niej szczątki różnych zasłużonych Portugalczyków, w oczekiwaniu na ukończenie panteonu narodowego, a obecnie całą na własność zagarnął Alexander Herculano, którego grób jest jej główną atrakcją. W kościele znajdują się grobowce władców z dynasti Avís i ich rodzin. Jest też pusty grób ostatniego z nich: Sebastiana, który swą bezdzietną śmiercią nieźle namieszał, bo dzięki niej król hiszpański Filip II mógł, powołując się na portugalską krew swej matki, przejąć lizboński tron. Lud, jak to lud, zamiast mieć pretensje do króla o nader wstrzemięźliwe prowadzenie się, skutkujące brakiem potomstwa, zaczął go czcić jak świętego i oczekiwać jego powrotu w chwale. Ponieważ po bitwie w, której miał zginąć Sebastian, jego ciała nie odnaleziono, Portugalczycy przez wieki wierzyli, że nie umarł, a jedynie czeka w ukryciu by w odpowiedniej chwili zjawić się na białym koniu i uwolnić swój kraj od trapiących go kłopotów. Król, rzecz jasna, nigdy nie wrócił (pewnie zabalował gdzieś po drodze z Andersem), ale słowo sebastianizm na określenie portugalskiego przekonania, że wszystkie problemy same się rozwiążą, pozostało. Wracając jednak do Belém, trzeba nadmienić, iż w kościele mają również swoje groby Henryk Żeglarz*, Luís de Camões** i Vasco da Gama, którego jednak szczątki faktycznie podobno spoczywają w rodzinnym miasteczku. Na Myszy największe wrażenie zrobił chór, cały udekorowany rzeźbieniami w kształcie lin. Po wyjściu z kościoła olaliśmy solidarnie tablicę upamiętniającą podpisanie w niniejszym klasztorze traktatu lizbońskiego w 2007 r. i zamiast z nią, zrobiliśmy sesję zdjęciową z ogromną fontanną na malowniczym skwerku.


Następnym punktem programu było znajdujące się w dobudowanym do klasztoru nowoczesnym skrzydle muzeum morskie. Miało ono prezentować rozwój sztuki nawigacyjnej, szkutniczej i kartograficznej Portugalczyków na przestrzeni wieków. Może i prezentowało, ale niestety za szybą. Mysz mogła pomacać głównie kilka posągów wybitnych nawigatorów, parę nadgryzionych zębem czasu galionów i kopię kamienia z Ielala, na którym w 1486 Diogo Cão wyrzeźbił napis będący dowodem, że udało mu się wpłynąć do rzeki Zair i objąć ją w posiadanie w imieniu króla Jana II. Muzeum jest faktycznie ogromne. W gablotkach wystawiono broń i mundury z różnych epok, wszelakie instrumenty nawigacyjne (w tym największą kolekcję astrolabiów na świecie), stare mapy i mnóstwo modeli żaglowców. Kot Przewodnik, jak nietrudno się domyślić, zwłaszcza przy tych ostatnich potrafił utknąć na wieki, które Mysz skracała sobie czytając opisy w brajlu, bo przecież muzeum jest postępowe i doskonale dostosowane do potrzeb Ślepych Myszy. W skład muzeum wchodzi również hala z kilkunastoma prawdziwymi łódkami. Są to jednak w większości łodzie wiosłowe, którymi króle i królowe kazali się wozić na wodne wycieczki. Wyszliśmy zatem zniesmaczeni.


Szukając miejsca na obiad, postanowiliśmy skorzystać z rad pewnego internetowego przewodnika, i pójść do którejś z polecanych tam knajpek. Ta, która miała być wyjątkowo tania, okazała się dużo droższa, niż lokale w centrum, a ta, która miała mieć wyśmienite owoce morza, okazała się mieć ceny z kosmosu. Wróciliśmy więc do pierwszej, ale postanowiliśmy nigdy więcej nie planować posiłku w tej części miasta. Na deser obowiązkowa była wycieczka do legendarnej cukierni sprzedającej jedyne w swoim rodzaju Pastéis de Belém. Tak naprawdę są to pastéis de nata, czyli babeczki z, podobnego do francuskiego, ciasta, wypełnione budyniowym kremem, które kupić można wszędzie. Te z Belém uważane są jednak za najlepsze, gdyż od wieków wykonuje się je według ściśle strzeżonej receptury znanej jedynie kilku osobom na świecie. Ciekawe czy mają zapisane w kontrakcie, że nie mogą podróżować razem samolotem. Ciasteczka serwowane są na ciepło posypane cukrem pudrem i cynamonem. Trzeba przyznać, że smakują faktycznie lepiej niż takie zwykłe pastéis de nata z Pingo Doce, ale czy jest to zasługa unikalnej receptury czy kilometrowej kolejki w jakiej trzeba po nie czekać to już wiedzą tylko spece od marketingu.

Najedzeni, przeszliśmy przez nie robiący zupełnie wrażenia Plac Alfonsa Albuquerque, gdzie dumny wicekról Indii patrzy zamyślony w dal i, idąc wzdłuż rzeki, dotarliśmy do Padrão dos Descobrimentos (Pomnik Odkrywców). Jest to ogromna rzeźba (52 m), kształtem mająca przypominać dziób okrętu pod pełnymi żaglami, na pokładzie którego stoją najwybitniejsi bohaterowie kolonialnej historii Portugalii, np: Fernando Magellan, Vasco da Gama czy Bartolomeu Dias. Na szczycie całej konstrukcji znajduje się tarasik widokowy, na który można wjechać, ale Mysz uwierzyła na słowo, że widok stamtąd musi zapierać dech w piersiach i darowała sobie tę wycieczkę. Pomnik został odsłonięty z okazji pięćsetlecia śmierci Henryka Żeglarza w 1960r. W tym samym roku, RPA podarowało Lizbonie, znajdującą się u stóp monumentu, ogromną mozaikę (średnica 50 m), przedstawiającą mapę z trasami podróży wszystkich portugalskich odkrywców.

Ostatnim punktem programu była Torre de Belém.



Ten obecny na połowie pocztówek z Lizbony symbol miasta, jest kolejnym przykładem stylu manuelińskiego, tym razem w wydaniu militarnym. Wieża położona jest na rzece Tag. Niegdyś z lądem łączył ją most zwodzony, dziś jest to zwykły drewniany pomost, na którym kłębi się zawsze kolejka do wejścia. Wieża została wybudowana na początku XVI w. na rozkaz króla Manuela I. Miała bronić lizbońskiego portu. W następnych latach funkcjonowała też jako latarnia morska, a nawet więzienie, które m.in. w 1833 r. gościło Józefa Bema. Budynek ma wiele pięter. Najniższe z nich, które przeznaczone były na skład amunicji, znajdują się pod powierzchnią wody. Wyżej położony jest potężny bastion, którego półkoliste zakończenie zwane kaplicą, ma dookoła w ścianach otwory strzelnicze. Na niewielkie, wewnętrzne patio niestety nie da się wyjść, można za to wejść na górę bastionu i pospacerować między blankami i wieżyczkami strażniczymi. Wyglądają one na całkiem wygodne, mają wykute siedzenie na półtorej osoby i mały stoliczek. Tak więc strażnik mógł sobie zaprosić do towarzystwa jakąś pannę służebną i nie dość że nie było by im ciasno to nawet mieli by gdzie odstawić wino. Bardzo mądrze to ktoś obmyślił. Minąwszy kapliczkę Matki Boskiej (Nossa Senhora de Bom Sucesso zwana też Matką Boską Winogronową) rozpoczęliśmy wspinaczkę na górę. Mijane po kolei piętra, choć nosiły dumne nazwy, jak: sala gubernatora, sala królów, czy sala audiencji, były raczej puste i nie wyróżniały się niczym szczególnym. Jedyną atrakcją był fakt, że niektóre miały balkoniki, na które można było wyjść i, przy odrobinie gimnastyki, wychyliwszy się nieco, pomacać dekoracje wierzy. A, podobnie jak w przypadku klasztoru, było co macać. Aż dziw bierze, że komuś chciało się włożyć tyle pracy w udekorowanie zwykłej strażnicy portowej. Ze szczytu wieży rozciąga się rzekomo piękny widok i ci, co dobry mają wzrok i słuch, widzieli ponoć oceanu brzeg.

Dzięki temu, że wieża jest nieco dalej od centrum, niż klasztor, to do tramwaju nr 15 wsiedliśmy przed całym tłumem emerytów z SS i mieliśmy miejsca siedzące aż do domu. Obejrzane przez nas miejsca, to niewielka część tego, co dzielnica Belém oferuje turystom. Na swoją kolejkę czekają jeszcze: muzeum archologiczne, ogród tropikalny, centrum kultury Belém, muzeum etnologiczne, muzeum powozów, muzeum elektryczności, muzeum sztuki ludowej, pałac Belém, obecnie pełniący funkcję pałacu prezydenckiego i mieszczący w sobie muzeum republiki, oraz dawna królewska siedziba Pałac Ajuda, dziś przekształcona w muzeum narodowe. Jak widzicie jest tego sporo. Mam więc nadzieję, że opis Belém będzie miał swój part 2 a może nawet 3.

* Don Henrique był portugalskim infantem, żyjącym w XV w. Wbrew przydomkowi, jego stopa nigdy nie postała na pokładzie żadnego statku, ale był twórcą portugalskiej floty, którą wspierał całą siłą swego entuzjazmu i skarbca. Zatrudniał wielu nawigatorów, którym powierzał eksplorowanie nowych lądów, głównie afrykańskich. Założył nawet pierwszą w Europie szkołę nawigacji i kartografii w Sagres.

** Jest on uważany za największego pisarza w dziejach Portugalii. Przez romantyków okrzyknięty księciem poetów i uznany za bożyszcze. Żył w XVI w., a dziełem jego życia była narodowa epopeja "Luzytanie". Dziś jest tym dla Portugalczyków, czym Mickiewicz dla Polaków. Świadczyć może o tym fakt, iż instytut kultury portugalskiej nosi właśnie jego imię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz