poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Z wizytą u Fernanda Pessoi

Tworzący w nurcie modernizmu, ale zdecydowanie wykraczający poza jego ramy, Fernando Pessoa jest uważany nie tylko za najwybitniejszego poetę portugalskiego XX w., ale i za jednego z najważniejszych poetów współczesnych na świecie. Bogactwo  i różnorodność pozostawionej przez niego spuścizny literackiej  (ok. 27 000 stron rękopisów) przedziwnie kontrastuje z  ubóstwem i przeciętnością jego realnej egzystencji. 

Pessoa urodził się  w 1888 r. w Lizbonie i tamże  zmarł w 1935 r.  Nie oznacza to jednak, iż przez całe życie nie opuszczał rodzinnego miasta. Gdy w wieku 5 lat został osierocony przez ojca, matka dość szybko pocieszyła się w ramionach portugalskiego konsula w Durbanie, tam też przyszły poeta spędził swoje dzieciństwo i młodość wracając do Lizbony dopiero w  1905 r. Nad Tagiem spędził ponad 30 lat pracując jako drobny księgowy. Choć brał aktywny udział w ówczesnym życiu literackim (współtworzył czasopismo "Orfeu") to jednak jego życie było zupełnie pozbawione burzliwych przeżyć, tak typowych dla jego francuskich czy amerykańskich rówieśników. 

Co może zrobić nieprzeciętnie wrażliwy poeta wiodący do bólu zwyczajny i nudny żywot urzędnika? Oczywiście stworzyć w swej twórczości rzeczywistość alternatywną. Pessoa jednak nie poprzestał na jednej, lecz wykreował ich dziesiątki. Każda z nich była związana z jakimś jego alterego, które nazywał heterenimami. Każdy z nich został przez autora wyposażony w szczegółową biografię, zawód, zainteresowania, cechy wyglądu i charakteru, styl  pisarski, poglądy filozoficzne, wrażliwość estetyczną oraz przekonania polityczne. Niejednokrotnie rzeczywistości te przenikały się, tworząc niezwykle zagmatwaną układankę. Jak złożona była to konstrukcja, niech zaświadczy  fakt, iż dwa z jego ważniejszych heteronimów: tęskniący za monarchią lekarz Ricardo Reis oraz nihilistyczny inżynier Alvaro de Campos uważały trzeci, stoickiego obserwatora świata, Alberta Caeirę za swojego mistrza.

Żeby lepiej zapoznać się z życiem i twórczością Pessoi, Mysz postanowiła wybrać się do jego muzeum. Znajduje się ono w dzielnicy Campo Ourique, w domu, gdzie poeta spędził ostatnich 15 lat swego życia. Casa museu Fernando Pessoa to nie tylko muzeum, ale prężna instytucja kulturalna prowadząca badania naukowe i organizująca warsztaty edukacyjne. Budynek ma 4 kondygnacje, ale wystawiona w nim ekspozycja jest niewielka. Na najwyższym piętrze znajduje się tzw sala multimedialna, gdzie na ekranie dotykowym można zapoznać się z niesamowicie drobiazgowo opisanym życiorysem Pessoi łącznie z datami urodzin jego kuzynów albo przeprowadzek jego sióstr. Na ścianach wiszą naturalnej wielkości sylwetki poety w różnych odsłonach, ale zawsze z nieodzownym  kapeluszem. Są one wycięte z tektury, więc przynajmniej coś można macnąć. W pokoju obok znajduje się  zdygitalizowana, osobista biblioteka Pessoi, gdzie można  obejrzeć  różne podpisy jego samego oraz jego heteronimów (w sumie jest ich około tysiąca), albo przejrzeć książki z notatkami poety na marginesach. Można spróbować swoich sił w grach pessoanskich. W jednej z nich  trzeba uzupełnić pojawiający się na ekranie wiersz, a w innej,  sterując postacią Fernanda, złapać wyskakującą z okna Ofelię. Najprzyjemniejszy jest pomalowany na granatowo pokoik, gdzie można  zapaść się w miękkich fotelach i posłuchać lecących z głośników wierszy Pessoi  na zmianę po angielsku i portugalsku. Żeby było śmiesznie, to nie są te same wiersze. Piętro niżej znajduje się sala konferencyjna, w której  pod oknem w niewielkich gablotkach wystawione są drobiazgi należące do poety, jak: pudełko zapałek, papierośnica, łyżeczka, okulary, czy chusteczka. Na pierwszym piętrze zwiedzić można natomiast pokój poety z pełną popielniczką przy łóżku (podobno palił 80 papierosów dziennie) oraz śmietnikiem pełnym zgniecionych papierów. Na parterze ulokowała się  słynna biblioteka. W jej zasobach znaleźć można nawet   "Księgę Niepokoju" po polsku oraz sklep z pamiątkami, gdzie Mysz stała się wielką atrakcją.





Jedną z najsłynniejszych książek Pessoi i jedyną wydaną za jego życia jest "Messagem" ("Przesłanie"). W roku 2015 minęło dokładnie 80 lat od jej publikacji, co stało się inspiracją dla bardzo ciekawego przedsięwzięcia. Młody grafik Bruno Brites, laureat olimpiady brajlowskiej* zaprojektował wydanie  "Messagem" w braille'u. Książka została wydana w nakładzie 30 sztuk. W świecie niewidomych słowo drukowane jeszcze szybciej ustępuje miejsca książce cyfrowej niż wśród osób widzących. Książki brajlowskie są wielkie, nieporęczne i nie mają żadnej wartości estetycznej. Brites chciał to zmienić i stworzył książkę, która pozwoli niewidomemu czytelnikowi poczuć do niej sympatię jako do przedmiotu. Książka  nie wygląda jak typowe wydawnictwo braillowskie. Obłożona jest korkiem, a  na okładce umieszczony jest ceramiczny panel odzwierciedlający graficzny wygląd oryginalnej okładki. W środku znajduje się wersja zarówno wydrukowana w braille'u, jak i w czarnodruku, dzięki czemu z jednego egzemplarza mogą razem korzystać widzący i niewidzący czytelnicy. Pani w muzeum była niesamowicie podjarana obecnością Ślepej Myszy, gdyż miała wreszcie pierwszego klienta dla swego skarbu. Z tego zachwytu zaczęła zdejmować z półek także inne, przeznaczone na sprzedaż pamiątki. W ferworze  pokazywania wdrapała się nawet na drabinę żeby ściągnąć  siedzącego Ferdynanda z papermache za jedyne 150 euro.

* Portugalski związek niewidomych organizuje co roku olimpiadę czytania Braille'a. Niewidomi uczestnicy są podzieleni na trzy kategorie wiekowe. Istnieje także dodatkowa kategoria dla osób widzących. Wszyscy mają się popisać umiejętnością czytania braille'a niezależnie od tego czy widzą czy nie. Bruno Brites należał oczywiście do tej ostatniej kategorii, a udział w konkursie zainspirował go do zrobienia czegoś dla kreciego czytelnictwa.

środa, 15 kwietnia 2015

Graça

Mysz mieszka w zasadzie na granicy dzielnic Anjos i Graça. Pierwsza z nich, choć ma ciekawy, imigrancki klimat, nie posiada żadnych wybitnych atrakcji turystycznych, o których warto by się rozpisywać. Zupełnie inaczej jest w przypadku Graçy. W większości przewodników jest ona albo pomijana, albo kwitowana kilkoma zdaniami na temat tarasów widokowych i kościoła Graça. Jak krzywdzące jest to uproszczenie przekonała się Mysz już na pierwszym spacerze.

Graça, ze swoimi obdrapanymi kamienicami, pokrytymi azulejos i grafiti, nieco przypomina charakterem Alfamę, ale chodniki są tu szersze. Z powodu braku słynnych zabytków oraz barów fado, niemal nie występuje tu typowy element alfamskiego krajobrazu, to jest tłum turystów. Zobaczyć go można jedynie na punktach widokowych, albo za szybą przejeżdżającego przez Graçę słynnego tramwaju nr 28.

Najbliższą mysiej kwatery atrakcją turystyczną jest taras widokowy Miradouro da Nossa Senhora do Monte. Jest to bardzo przyjemne miejsce, gdzie w cieniu drzew można wypić przyniesione ze sobą wino z widokiem na górujący nad miastem zamek i na płynącą dołem rzekę. Na murku otaczającym taras, ułożone są z azulejos mapki, pomagające zrozumieć co w danym momencie oglądamy. Tuż przy tarasie znajduje się kościółek Capela de Nossa Senhora da Monte. Pierwsza budowla pod tym wezwaniem została wzniesiona w 1147 r., to jest zaraz po odbiciu Lizbony z rąk Maurów przez pierwszego króla Portugalii, Alfonsa I Zdobywcę. Znajdowała się na miejscu zwanym Monte de São Gens, gdyż pierwszy biskup Lizbony, São Gens, zginął tam męczeńską śmiercią. W kościółku umieszczone zostało krzesło świętego, które, wg tradycji, siadającym na nim ciężarnym kobietom gwarantuje poród łatwy, szybki i przyjemny. Podobno sprawdziła to na własnej skórze królowa Maria Anna Austriacka, żona króla João V, panującego w XVIII w.

W trakcie trzęsienia ziemi z 1775 r. kościołek uległ niemal całkowitemu zniszczeniu, ale cudowne krzesło ocalało. Nową świątynię odbudowano trochę wyżej i teraz znajduje się tuż przy tarasie widokowym.

Idąc dalej trafimy na kolejny punkt widokowy: popularnie zwany Miradouro da Graça od znajdującego się tam kościoła i klasztoru Graça. Oficjalnie taras jednak nosi imię słynnej poetki narodowej o jakże portugalskim nazwisku Sophia de Mello Breyner Andresen. Podobno było to jej ulubione miejsce. Potrafiła tam przesiadywać godzinami, zbierając natchnienie lub tworząc.

Kościół i klasztor Graça, czyli po portugalsku Igreja e Convento da Graça, flankowane są przez niewielki parczek z sympatycznym jeziorkiem pośrodku noszący, jak nietrudno odgadnąć, nazwę: Jardim do Convento da Graça. Średniowieczny klasztor, opuszczony przez Augustynów, jest obecnie użytkowany przez portugalską armię. Kościół jednakże można zwiedzić i warto to uczynić, gdyż ma bardzo ładnie zdobione wnętrze. Wg legendy, wizerunek Nossa Senhora da Graça ukazał się w 1362 r. rybakom w Cascais na wyciągniętych przez nich z morza sieciach. Matka Boska miała też przepowiedzieć Królowi João I zwycięstwo w bitwie pod Aljubarrota. W podzięce za to, co roku odbywają się tam procesję w jej rocznice.

Zdaniem Myszy, największą atrakcją dzielnicy jest, zupełnie pomijana w przewodnikach, Estrela d'ouro (Złota Gwiazda). Mało kto o niej wie, więc można w centrum Lizbony nacieszyć się spokojem, śpiewem ptaków i obserwacją powolnego życia mieszkańców. Trafiwszy na jej trop przypadkiem, Mysz zafascynowała się tym miejscem i przeprowadziła prywatne śledztwo w celu ustalenia co, kto, kiedy, jak i dlaczego. Ustaliwszy historię i okoliczności powstania Gwiazdy, Mysz jest z siebie bardzo dumna i uważa ją za swoje prywatne odkrycie turystyczne.

Wystarczy zaraz na początku głównej ulicy rua da graça skręcić w prawo by cofnąć się o sto lat.

Ułożony z azulejos i zwieńczony złotą gwiazdą napis na ścianie kamienicy, informuje nas, iż wkraczamy do dzielnicy Estrela d"ouro wybudowanej w 1908 r. na polecenie Agapita Serry Fernandesa. Był on, pochodzącym z Galicji* potentatem przemysłu cukierniczego. Wzbogaciwszy się początkowo na produkcji ciasteczek dla portugalskiej armii, zasłynął następnie jako właściciel eleganckiej restauracji Estrela d'Ouro na rua da Prata w dzielnicy Baixa, odwiedzanej chętnie przez możnych tego świata, gdyż maleńkie pokoiki, w jakich się jadało, gwarantowały dyskrecję im i zapraszanym przez nich gościom. Agapito należał do niewielkiego, ale zacnego grona fabrykantów oświeconych. Podobnie jak Eusebi Guel w Katalonii, rozumiał on, że robotnicy nie są jedynie bardziej ruchomą i wadliwą niż inne częścią maszyny w fabryce. Dbał o nich i starał się zapewnić im godziwe warunki egzystencji. Tak narodził się pomysł zbudowania dla nich osiedla mieszkalnego. Zadanie to Agapito zlecił swemu nadwornemu architektowi, Manuelowi Joaquimowi Norte Juniorowi.

Nazwa dzielnicy pochodzi od głównego motywu dekoracyjnego, czyli gwiazdy. Znajdziemy ją, ułożoną z azulejos, w portalach nad drzwiami, wkomponowaną w bruk na chodnikach, kryje się wśród metaloplastycznych dekoracji balkonów a nawet zdobi pordzewiałe skrzynki pocztowe. Estrela d'ouro jest niewielka. Składa się zaledwie z trzech uliczek noszących imiona ukochanych kobiet Agapita, czyli dwóch córek: rua Rosalina i rua da Virgina, oraz żony: rua Maria Josefa. Budynki są niskie. Posiadają jedynie parter i pierwsze piętro. Nie mają klatek schodowych, lecz zewnętrzne galeryjki, z których wchodzi się bezpośrednio do każdego mieszkania. W sumie dzielnica mieści ich zaledwie 120.

W centrum dzielnicy znajduje się tzw, vivenda Rosalina, czyli dawna siedziba Agapita i jego rodziny. Przestronne patio z poprzecinanym mostkami jeziorkiem pośrodku i małą kaskadową fontanną (oczywiście ozdobioną gwiazdami) otoczone jest przez budynki mieszkalne. Agapito miał też do dyspozycji własną kapliczkę i ogród, które stoją tam do dziś. W kapliczce odbywają się msze, a w ogrodzie kwitną piękne kamelie i sterlicje, pośród których króluje figurka Matki Boskiej. Po śmierci, miasto wywłaszczyło rodzinę Serra Fernandes i sprzedało nieruchomość bractwu religijnemu Casa da Nossa Senhora da Victoria, które do dziś prowadzi w tym miejscu dom spokojnej starości. Atmosfera jest tam sielska a ciszę i spokój zakłócają jedynie ptaki. Wejście na teren obiektu jest otwarte. Jeśli zechcemy przejść się pod oplecioną przez glicynie pergolą albo podziwiać obtłuczone azulejos na murze, nikt nie będzie na nas krzywo patrzył, a wygrzewający się na tarasach staruszkowie sympatycznie się do nas uśmiechną. Aż przyjemnie się starzeć w tak pięknych okolicznościach przyrody

Kiedy z Mysią współlokatorką błądziłyśmy pośród gwiezdnych uliczek, jedna z mieszkanek dzielnicy spontanicznie się z nami przywitała, a potem sama z siebie zaczęła opowiadać jej historię. Widać, że ludzie tam nieczęsto widują turystów, więc jeszcze nie zdążyli zmęczyć się ich widokiem. Wręcz przeciwnie, widząc profesjonalny sprzęt fotograficzny, który towarzyszył nam w spacerze, podpowiadali, gdzie musimy pójść i co koniecznie uwiecznić na zdjęciach.

Złośliwi twierdzą, iż Agapito obrał na swój znak firmowy gwiazdę, gdyż miał na głowie kukuryku w tym kształcie. Bardziej prawdopodobne jest jednak, iż przemawiały przez niego uczucia patriotyczne. Pięcioramienna gwiazda jest bowiem jednym z głównych symboli Galicji. Figuruje na przykład na jej fladze.*

Agapito był mecenasem nie tylko architektury ale i nowinek technologicznych. Z wizyty na wystawie światowej w Paryżu w 1900 r. wrócił zafascynowany kinematografem. Postanowił przeszczepić wynalazek na grunt portugalski. Zlecił swojemu nadwornemu architektowi budowę kina i ostatecznie w 1929 r. Royal Cine przy Rua Graça otworzyło podwoje dla widzów. To właśnie tam odbyła się pierwsza w Portugalii projekcja filmu dźwiękowego. Obecnie w budynku znajduje się Pingo Doce* Jego fasada z obowiązkową gwiazdą przetrwała do dziś w stanie nienaruszonym. Niektóre elementy wnętrza takie jak schodki i galeryjki też zdradzają dawne przeznaczenie budynku.

* Nie chodzi tu oczywiście o okolice Lwowa i Krakowa, lecz o krainę na północnym-zachodzie Hiszpanii ze stolicą w Acoruñi i słynnym sanktuarium Santiago de Compostella. Ponieważ region ten jest dość biedny, jego mieszkańcy często emigrowali by dorobić się za granicą. Tak stało się w przypadku rodziców Fidela Castro lub założyciela sieci sklepów Zara.

** Nazwa Santiago de Compostella pochodzi podobno od łacińskiego określenia Campus Stellae oznaczającego gwiezdne pole, gdyż to właśnie cudowna gwiazda wskazała biskupowi Teodomirowi w 813 r. grób apostoła Jakuba starszego, który od tej pory stał się jednym z głównych celów pielgrzymek w Europie.

***Nie powinni się zatem zżymać obrońcy Kina Femina. Jak widać Biedronka korzysta z wypróbowanych już w ojczyźnie przez grupę Jerónimo Martins wzorów recyklingu kultury.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Strajki

Niewątpliwie ulubionym sportem Portugalczyków jest strajkowanie.

Najczęściej zdarzają się strajki metra. Od kiedy Mysz mieszka w Lizbonie, to jest od początku lutego, odbyły się aż 3. Jak dotąd były one dość humanitarne, to znaczy trwały od 6.30, do 9.30 rano. Dodatkowo uruchamiano na ten czas specjalne autobusy, kursujące po trasach wyznaczanych przez linię metra.

W przyszłym tygodniu ma być jednak strajk nie dość, że całodniowy, to obejmujący wszystkie środki transportu miejskiego. Pech chciał, że akurat tego dnia przyjeżdża Mysia koleżanka. Jedyną opcją wydostania się z lotniska będzie dla niej taksówka. Rozwiązanie takie nie należy do najtańszych. Ciekawe, czy taksówkarze nie mają przypadkiem jakiegoś lobby we władzach związkowych lizbońskiego przedsiębiorstwa komunikacyjnego i to nie oni wymuszają te strajki.

Obecnie, przez 5 dni (od wielkiego czwartku do poświątecznego poniedziałku), strajkują pociągi i to zarówno podmiejskie jak i krajowe. W związku z tym tysiące turystów, które nawiedziły Lizbonę z okazji Wielkiejnocy nie może wybrać się nigdzie poza nią i kłębi się w mieście.

W tyle za innymi środkami transportu nie pozostają samoloty. Przez ostatnie dwa miesiące były co najmniej 2 strajki na lizbońskim (nie wiem jak na innych) lotnisku. Chłopak mysiej współlokatorki przyjeżdżał z Włoch do Lizbony w tym czasie dwa razy i miał takie szczęście, że za każdym razem wpasowywał się w ten strajk idealnie i na miejsce docierał z pół-dniowym opóźnieniem.

Znajomi Portugalczycy opowiadali, że najcięższe do przetrwania są jednak strajki kierowców ciężarówek. Pozbawione dostaw sklepy oferują klientom jedynie niepsujące się produkty zalegające w ich magazynach, jak np.: papier toaletowy, mydło, czy ocet. W starszych czytelnikach może to budzić miłe wspomnienia z dzieciństwa, przypominam jednak, że żyjemy w Unii Europejskiej XXI w. Jedynymi, którzy nie brali udziału w strajku, bo bali się swego pracodawcy, byli kierowcy obsługujący sklepy Pingo Doce, czyli, należące do grupy Jerónimo Martins, odpowiedniki naszych Biedronek. To chyba nie wymaga komentarza. Podobno ciężarówki dowożące towar do Pingo Doce jechały w eskorcie policji, która miała ich bronić przed atakami ze strony pozostałych strajkujących.

Podsumowując, wszystkim wybierającym się do Portugalii Mysz radzi uprzednio sprawdzić strony miejskiej oraz krajowej komunikacji, aby upewnić się, czy będą mieli się jak wydostać z lotniska, a potem pojechać do Sintry czy Porto.

sobota, 4 kwietnia 2015

Fado

Jeśli nie przejedzie się tramwajem 28 na Alfamę, nie zje się tam bacalhau (dorsza, o którym innym razem) i nie posłucha się fado, to się w Lizbonie wcale nie było. Przynajmniej tak twierdzą zgodnie wszystkie przewodniki po stolicy Portugalii. Co do tego, czym jest to osławione fado, wspomniane wyżej skarbnice wiedzy już nie są tak jednomyślne. Najoględniejsze określają je mianem tradycyjnej muzyki ludowej z Lizbońskich dzielnic biedoty, nieco śmielsze porównują je do hiszpańskiego flamenco. Ostatnio Mysz nawet przeczytała, iż jest to portugalska odmiana bluesa, co ma dokładnie tyle wspólnego z rzeczywistością, co tłumaczenie ruskich pierogów jako "russian polish ravioli", na które natknęła się w pewnej burżujskiej restauracji we Wrocławiu.

Odpowiedź na pytanie czym jest fado, faktycznie nie jest prosta, ale, jak wiadomo, Mysz niczego się nie boi, więc postanowiła spróbować. Słowo "fado" w języku portugalskim oznacza "los". Pieśni fado opowiadają, w związku z tym, o tym, z czego składa się los zwykłego człowieka, czyli o miłości, zdradzie i tęsknocie. Życie w dzielnicach biedoty nie jest wesołe, więc i fado takie nie jest. Piosenki te przesiąknięte są smutkiem i żalem, ale nie ma w nich gniewu, ani buntu, wręcz przeciwnie, rybacy i drobni handlarze kochają swoje miejsce na ziemi i dlatego potrafią śpiewać o Alfamie z niespotykaną czułością i delikatnością, jak o najpiękniejszej kobiecie świata. Kluczowym pojęciem dla zrozumienia atmosfery fado, jest saudade. To, jak twierdzą wszyscy językoznawcy, nieprzetłumaczalne słowo, oznacza coś pomiędzy ckliwą nostalgią, słodkim bólem istnienia, żalem za utraconym rajem, melancholijną zadumą a rozdzierającą serce tęsknotą (nie wiadomo właściwie za czym). Każdy naród musi mieć coś absolutnie własnego, na czym buduje tożsamość i odrębność kulturową. W wypadku Portugalczyków jest to właśnie uczucie saudade, do którego roszczą sobie wyłączność na podstawie nieprzetłumaczalności. Wilhelm Humboldt z pewnością podskakuje w grobie z radości zawsze, gdy to słyszy. Jak pisze Fernando Pessoa:
Saudades, só portugueses
Conseguem senti-las bem,
Porque têm essa palavra
Para dizer que as têm.*

Największy, samozwańczy polski autorytet w dziedzinie fado, Marcin Kydryński, twierdzi jednak, iż akurat właśnie my, Polacy jesteśmy zdolni współodczuwać fado, z całą gamą jego subtelnych uniesień, osadzonych w łotrzykowskiej scenerii. Ballady Grzesiuka i Staszewskiego (Stanisława oczywiście), a także  pieśni partyzanckie, są jego zdaniem dowodem na to, iż mamy wrażliwość nastawioną na tę samą częstotliwość, co Portugalczycy, lubiącą się użalać nad sobą, ale jednocześnie podkreślać dumę ze swego pochodzenia. Fado narodziło się w lizbońskich, portowych dzielnicach w pierwszej połowie XIX w. Początkowo była to muzyka improwizowana na gitaropodobnym instrumencie zwanym viola i, co ciekawe, służyła raczej jako podkład do tańca, niż do tekstu. Dopiero ok. połowy XIX w. pojawiła się  gitara portugalska: dwunastostrunowy instrument o brzęczącym brzmieniu, który dziś kojarzymy z fado.

Oczywiście fado nie zmaterializowało się na Alfamie z powietrza. Popularny jest pogląd, iż było naturalną kontynuacją, mających korzenie jeszcze w głębokim średniowieczu, romantycznych pieśni:  cantigos do amor i cantigos do amigo. Nie można przy tym jednak zapomnieć o wpływach docierających z kolonii, na które Lizbona, jako główny port portugalski, była niezwykle podatna. Bardzo ważnym impulsem okazał się powrót dworu królewskiego z kilkunastoletnich wakacji w Brazylii na  początku lat 20tych. Przywiezione przez nich nowinki wyraźnie wpłynęły na kształtowanie się nowego  stylu muzycznego, który bardzo szybko opanował szemrane dzielnice, będące królestwem marynarzy, prostytutek, złodziei i wszelkiej maści cwaniaków. Pierwszą, niekwestionowaną gwiazdą fado, była Maria Severa Onofriana. Słynąca ze swej urody i nieprzeciętnego głosu córa Koryntu, łamała męskie serca jak zapałki, a jej burzliwy romans ze słynnym torreadorem, hrabią Armando de Vimioso wstrząsnął w posadach wszystkimi Lizbońskimi salonami. To ona zapoczątkowała zwyczaj narzucania czarnej chusty na ramiona w trakcie występu. Choć umarła dość młodo (podobno z przejedzenia) przeżywszy zaledwie 26 lat, to wyznaczony przez nią trend nostalgicznych pieśni o miłości  i utracie utrzymywał się w lizbońskich lupanarach jeszcze przez kilka dekad. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, iż fado było wyłącznie muzyką kobiecą. Od samego początku związane było ze środowiskiem marynarzy i rybaków. Śpiewały jednak nie tylko ich żony i kochanki wypatrując na brzegu swe oczy, ale i oni sami. Po powrocie z długiego rejsu przywozili pieśni opowiadające o nostalgii za ukochaną Lizboną, a zbyt długo marudząc w portowych tawernach, śpiewali o tęsknocie za bezkresem oceanu. Pod koniec XIX w., fado opuściło rodzinne pielesze w ciemnych zaułkach dzielnic Alfama, Madragoa i Mouraria, wstępując na salony. Pisaniem tekstów zajęli się prawdziwi poeci, a tworzeniem muzyki profesjonalni kompozytorzy. Pieśni fado pojawiły się na scenach teatrów i kabaretów, stając się stałym punktem ich programu. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, naturalna szorstkość oraz dziki  temperament musiały ustąpić przed twardymi regułami metryki i rytmiki, przez co pieśni straciły sporo na autentyczności, ale z pewnością zyskały w uchu wytrawnego słuchacza. Z pozycji przyśpiewki dziwek portowych, fado awansowało do roli symbolu narodowego. Było wykonywane ciągle, wszędzie i przez każdego. Jak diametralna była to zmiana może świadczyć fakt, iż słynny obraz "O fado"*, namalowany przez José Malhoa w 1910 r., został ostro skrytykowany przez lizbońskie elity, za poruszanie tak nieprzyzwoitej tematyki, a już rozpoczynająca swą karierę w latach 30tych, uważana do dziś za boginię fado,  Amália Rodrigues, została z miejsca  uznana za czołową artystkę portugalską. Do wzrostu popularności fado z pewnością przyczynił się rozwój nowych technologii. Kiedy w latach dwudziestych pojawiło się radio oraz  gramofon, fado zaczęło rozbrzmiewać w całym kraju. O tym, jak bardzo kino zafascynowane było fado, świadczy fakt, iż pierwszym portugalskim filmem dźwiękowym była, pochodząca z 1931 r., adaptacja powieści "A Severa" o wspomnianej już wyżej alfamskiej Czarnej Mańce. A sama wielka Amália,   zagrała główną rolę w filmie "O Fado, História de uma Cantadeira" (fado, historia pewnej pieśniarki) z  1948 r. Nawet we współczesnym  filmie Carlosa Saury "Fados" z 2007 r. obejrzeć  możemy  takie sławy jak Mariza, Carlos do Carmo czy Cesária Évora.

Podobnie jak flamenco w Hiszpanii, tak i fado w Portugalii stało się narzędziem unifikującej naród polityki kulturalnej faszystowskiego reżimu. Dzięki czemu na wiele lat otrzymało łatkę muzyki wspierającej dyktaturę. W związku z tym po  Rewolucji Goździków musiało odpokutować swoje winy odchodząc w zapomnienie na kilka dziesięcioleci. Dopiero gdy zalewająca Lizbonę fala turystów zaczęła domagać się czegoś prawdziwie portugalskiego, odkurzono  stare, poczciwe fado. Na Alfamie wyrosły jak grzyby po deszczu restauracje  oferujące swym klientom możliwość posłuchania fado na żywo niemal co wieczór. Oczywiście większość miejsc, gdzie obecnie można wysłuchać fado, jest stworzona jedynie wyłącznie z myślą o turystach, a nie o chcących podzielić się szarpiącym ich trzewia saudade fadistas. Nie mniej jednak warto trochę tego folkloru zobaczyć i warto do  jakiejś fado knajpki  się wybrać. Jest ich naprawdę mnóstwo, więc wystarczy, że przejdziemy się po Alfamie wieczorem, a na pewno gdzieś trafimy. Fado jest grane w tzw casas do fado (domach fado), czyli restauracjach, które oferują kolacje wzbogacone o możliwość wysłuchania występów muzycznych. Zanim usiądziemy w którymś z tych miejsc, dobrze jest się upewnić jak wygląda strona finansowa takiej imprezy. Niektóre restauracje doliczają do rachunku ok. 5 euro za możliwość wysłuchania muzyki na żywo inne nie liczą sobie dodatkowych opłat, ale ustalają wysokość minimalnego zamówienia na np: 15 euro, a niektóre (i te Mysz oczywiście preferuje) nie stawiają żadnych wymagań. Można tam po prostu pójść, zamówić lampkę wina i słuchać fado do woli. Z tym, że w takim miejscu przy programie oszczędnościowym musimy się liczyć z tym, że przez cały wieczór będziemy stali, gdyż stoły są zajęte przez jedzących. Występy fado zaczynają się wieczorem, czasem o 20, czasem o 22, i trwają zazwyczaj kilka godzin. Najczęściej występuje kilku artystów na zmianę. Wychodzą oni na scenę w dwudziesto, trzydziestominutowych setach, po których następuje podobnej długości przerwa. Kiedy fadista śpiewa, nie wolno rozmawiać, ani hałasować. Mimo komercyjnego oblicza, jakie przyjęło, fado nie jest muzyką do kotleta, ale prawdziwą sztuką.

Chcącym pogłębić swoją wiedzę z zakresu fadologii, Mysz poleca muzeum fado, znajdujące się na obrzeżach Alfamy, tuż nad rzeką. Nowoczesne muzeum z audioguidem wliczonym w cenę, ciekawie opowiada o różnych aspektach rozwoju fado. Można posłuchać wielu piosenek, zapoznać się z życiorysami słynnych fadistas. obejrzeć instrumenty i fragmenty filmów, których głównym bohaterem jest fado. Muzeum jest podzielone na dwie części. Wyższe piętro prezentuje historię fado wraz z makietami burdeli i wieloma wycinkami z gazet. To tam wystawiony jest obraz "O Fado". Dolne  poświęcone jest współczesności i można tam posłuchać utworów kilkudziesięciu najsłynniejszych obecnych gwiazd fado. Niestety nie dało się tam zbyt wiele pomacać, ale warstwa dźwiękowa wynagradzała to z nawiązką. Na  koniec Mysz zaprasza do wysłuchania kilku najsłynniejszych fadistas. 

Oto Królowa fado Amália Rodrigues  w piosence "Fado Português: (fado portugalskie)

Kultowa już współczesna fadista znana na całym świecie Mariza    w piosence "Beijo de Saudade" (pocałunek saudade)

i na koniec dla odmiany męski głos, nie mniej znanego niż Mariza Carlosa do Carmo, śpiewa piosenkę  "Um Homem na Cidade" (człowiek w mieście):


*Na obrazie przedstawiony został słynny fadista Amâncio, zwany malarzem z Mourarii, w towarzystwie swej kochanki, Adelaide, z powodu blizny po brzytwie ozdabiającej jej twarz zwanej Dźgniętą Adelaidą. Praca z tą barwną parą nie była prosta. Artysta nieraz musiał chodzić do więzienia i nalegać na uwolnienie swojego modela, a gdy już miał go w studiu, musiał się pilnować by nie narazić się na jego szaleńcze wybuchy zazdrości z powodu zbytniego odsłaniania  ramion modelki. Obraz, jak nietrudno się domyślić, wśród portugalskiej krytyki został odebrany bardzo źle, gdyż tematyka dziwek i szemranych cwaniaków nie była tym, za co chętnie by płacili portugalscy mecenasi sztuki. Za granicą obraz jednak zrobił furorę.


**Jedynie Portugalczycy są zdolni czuć saudades, gdyż jedynie oni posiadają  słowo na powiedzenie, że je czują.

poniedziałek, 30 marca 2015

Belem

Belém, to dość odległa od centrum dzielnica Lizbony. Leży na południowo-zachodnim skraju miasta, gdzie rzeka Tag już prawie wpada do oceanu. Niegdyś znajdował się tam port, z którego Vasco da Gama i Fernando Magellan wyruszali na swoje wyprawy, dlatego jest ona przesiąknięta historią portugalskich odkryć i podbojów. Dojechać można tam albo tramwajem, co zajmuje prawie godzinę, albo pociągiem, co zajmuje dużo mniej, ale nie wiadomo dokładnie ile, bo myszy i koty gardzą prostymi rozwiązaniami i tego nigdy nie wypróbowały.

Nazwa dzielnicy pochodzi od kościoła wchodzącego w skład słynnego klasztoru Hieronimitów: Santa Maria de Belém. Tam też rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Klasztor jest jednym z najsłynniejszych przykładów architektury manuelińskiej, czyli unikalnego stylu, będącego portugalską wariacją na temat późnego gotyku. W odróżnieniu od reszty Europy, zamiast gotyku płomienistego, mamy tu do czynienia z gotykiem marynistycznym. Ponieważ styl ten narodził się w okresie wielkich odkryć geograficznych, a co za tym idzie, portugalskiej dominacji na morzach i oceanach, natchnieniem dla artystów stały się elementy morskie, czyli: korale, rozgwiazdy, koniki morskie, fale i muszelki. Do rangi elementów dekoracyjnych zostały podniesione nawet liny okrętowe, czy żagle. Niewątpliwie największe wrażenie w klasztorze robi dziedziniec, okolony piętrowymi krużgankami. Biegnące wokół kolumny, są bogato rzeźbione i niesamowite jest to, iż każda z nich jest inna, a dziedziniec jest naprawdę spory. Mysz spędziła chyba z godzinę na macaniu tych wszystkich dekoracji, na miarę możliwości i talentu wdrapując się na co się dało. Ciekawe też okazały się konfesjonały. Są to małe pokoiki, do których wchodzi się z krużganków, z niewielką kratką wmontowaną w ścianę, łączącą klasztor z kościołem.



W ten sposób mnich, nie opuszczając swego terenu, mógł spowiadać znajdującego się w kościele marynarza lub kupca, który, właśnie powróciwszy po kilku latach z Indii, czy Brazylii, z pewnością miał mu wiele do opowiedzenia. W krużgankach znajduje się również nagrobek Fernando Pessoi, który dzięki niedźwiedziej przysłudze, jaką oddał mu Wim Wenders filmem "Lisbon Story" stał się portugalskim Che Guevarą, obecnym na koszulkach i torbach we wszystkich sklepach z pamiątkami, ale o tym może innym razem.

Zanim przeszliśmy do kościoła zajrzeliśmy jeszcze do klasztornego refektarza,


gdzie poza ścianami udekorowanymi azulejos, przedstawiającymi sceny ze starego testamentu, nic nie ma, oraz do sali kapitulnej, która nigdy nie pełniła funkcji, na jaką mogłaby wskazywać nazwa. Dawniej przechowywano w niej szczątki różnych zasłużonych Portugalczyków, w oczekiwaniu na ukończenie panteonu narodowego, a obecnie całą na własność zagarnął Alexander Herculano, którego grób jest jej główną atrakcją. W kościele znajdują się grobowce władców z dynasti Avís i ich rodzin. Jest też pusty grób ostatniego z nich: Sebastiana, który swą bezdzietną śmiercią nieźle namieszał, bo dzięki niej król hiszpański Filip II mógł, powołując się na portugalską krew swej matki, przejąć lizboński tron. Lud, jak to lud, zamiast mieć pretensje do króla o nader wstrzemięźliwe prowadzenie się, skutkujące brakiem potomstwa, zaczął go czcić jak świętego i oczekiwać jego powrotu w chwale. Ponieważ po bitwie w, której miał zginąć Sebastian, jego ciała nie odnaleziono, Portugalczycy przez wieki wierzyli, że nie umarł, a jedynie czeka w ukryciu by w odpowiedniej chwili zjawić się na białym koniu i uwolnić swój kraj od trapiących go kłopotów. Król, rzecz jasna, nigdy nie wrócił (pewnie zabalował gdzieś po drodze z Andersem), ale słowo sebastianizm na określenie portugalskiego przekonania, że wszystkie problemy same się rozwiążą, pozostało. Wracając jednak do Belém, trzeba nadmienić, iż w kościele mają również swoje groby Henryk Żeglarz*, Luís de Camões** i Vasco da Gama, którego jednak szczątki faktycznie podobno spoczywają w rodzinnym miasteczku. Na Myszy największe wrażenie zrobił chór, cały udekorowany rzeźbieniami w kształcie lin. Po wyjściu z kościoła olaliśmy solidarnie tablicę upamiętniającą podpisanie w niniejszym klasztorze traktatu lizbońskiego w 2007 r. i zamiast z nią, zrobiliśmy sesję zdjęciową z ogromną fontanną na malowniczym skwerku.


Następnym punktem programu było znajdujące się w dobudowanym do klasztoru nowoczesnym skrzydle muzeum morskie. Miało ono prezentować rozwój sztuki nawigacyjnej, szkutniczej i kartograficznej Portugalczyków na przestrzeni wieków. Może i prezentowało, ale niestety za szybą. Mysz mogła pomacać głównie kilka posągów wybitnych nawigatorów, parę nadgryzionych zębem czasu galionów i kopię kamienia z Ielala, na którym w 1486 Diogo Cão wyrzeźbił napis będący dowodem, że udało mu się wpłynąć do rzeki Zair i objąć ją w posiadanie w imieniu króla Jana II. Muzeum jest faktycznie ogromne. W gablotkach wystawiono broń i mundury z różnych epok, wszelakie instrumenty nawigacyjne (w tym największą kolekcję astrolabiów na świecie), stare mapy i mnóstwo modeli żaglowców. Kot Przewodnik, jak nietrudno się domyślić, zwłaszcza przy tych ostatnich potrafił utknąć na wieki, które Mysz skracała sobie czytając opisy w brajlu, bo przecież muzeum jest postępowe i doskonale dostosowane do potrzeb Ślepych Myszy. W skład muzeum wchodzi również hala z kilkunastoma prawdziwymi łódkami. Są to jednak w większości łodzie wiosłowe, którymi króle i królowe kazali się wozić na wodne wycieczki. Wyszliśmy zatem zniesmaczeni.


Szukając miejsca na obiad, postanowiliśmy skorzystać z rad pewnego internetowego przewodnika, i pójść do którejś z polecanych tam knajpek. Ta, która miała być wyjątkowo tania, okazała się dużo droższa, niż lokale w centrum, a ta, która miała mieć wyśmienite owoce morza, okazała się mieć ceny z kosmosu. Wróciliśmy więc do pierwszej, ale postanowiliśmy nigdy więcej nie planować posiłku w tej części miasta. Na deser obowiązkowa była wycieczka do legendarnej cukierni sprzedającej jedyne w swoim rodzaju Pastéis de Belém. Tak naprawdę są to pastéis de nata, czyli babeczki z, podobnego do francuskiego, ciasta, wypełnione budyniowym kremem, które kupić można wszędzie. Te z Belém uważane są jednak za najlepsze, gdyż od wieków wykonuje się je według ściśle strzeżonej receptury znanej jedynie kilku osobom na świecie. Ciekawe czy mają zapisane w kontrakcie, że nie mogą podróżować razem samolotem. Ciasteczka serwowane są na ciepło posypane cukrem pudrem i cynamonem. Trzeba przyznać, że smakują faktycznie lepiej niż takie zwykłe pastéis de nata z Pingo Doce, ale czy jest to zasługa unikalnej receptury czy kilometrowej kolejki w jakiej trzeba po nie czekać to już wiedzą tylko spece od marketingu.

Najedzeni, przeszliśmy przez nie robiący zupełnie wrażenia Plac Alfonsa Albuquerque, gdzie dumny wicekról Indii patrzy zamyślony w dal i, idąc wzdłuż rzeki, dotarliśmy do Padrão dos Descobrimentos (Pomnik Odkrywców). Jest to ogromna rzeźba (52 m), kształtem mająca przypominać dziób okrętu pod pełnymi żaglami, na pokładzie którego stoją najwybitniejsi bohaterowie kolonialnej historii Portugalii, np: Fernando Magellan, Vasco da Gama czy Bartolomeu Dias. Na szczycie całej konstrukcji znajduje się tarasik widokowy, na który można wjechać, ale Mysz uwierzyła na słowo, że widok stamtąd musi zapierać dech w piersiach i darowała sobie tę wycieczkę. Pomnik został odsłonięty z okazji pięćsetlecia śmierci Henryka Żeglarza w 1960r. W tym samym roku, RPA podarowało Lizbonie, znajdującą się u stóp monumentu, ogromną mozaikę (średnica 50 m), przedstawiającą mapę z trasami podróży wszystkich portugalskich odkrywców.

Ostatnim punktem programu była Torre de Belém.



Ten obecny na połowie pocztówek z Lizbony symbol miasta, jest kolejnym przykładem stylu manuelińskiego, tym razem w wydaniu militarnym. Wieża położona jest na rzece Tag. Niegdyś z lądem łączył ją most zwodzony, dziś jest to zwykły drewniany pomost, na którym kłębi się zawsze kolejka do wejścia. Wieża została wybudowana na początku XVI w. na rozkaz króla Manuela I. Miała bronić lizbońskiego portu. W następnych latach funkcjonowała też jako latarnia morska, a nawet więzienie, które m.in. w 1833 r. gościło Józefa Bema. Budynek ma wiele pięter. Najniższe z nich, które przeznaczone były na skład amunicji, znajdują się pod powierzchnią wody. Wyżej położony jest potężny bastion, którego półkoliste zakończenie zwane kaplicą, ma dookoła w ścianach otwory strzelnicze. Na niewielkie, wewnętrzne patio niestety nie da się wyjść, można za to wejść na górę bastionu i pospacerować między blankami i wieżyczkami strażniczymi. Wyglądają one na całkiem wygodne, mają wykute siedzenie na półtorej osoby i mały stoliczek. Tak więc strażnik mógł sobie zaprosić do towarzystwa jakąś pannę służebną i nie dość że nie było by im ciasno to nawet mieli by gdzie odstawić wino. Bardzo mądrze to ktoś obmyślił. Minąwszy kapliczkę Matki Boskiej (Nossa Senhora de Bom Sucesso zwana też Matką Boską Winogronową) rozpoczęliśmy wspinaczkę na górę. Mijane po kolei piętra, choć nosiły dumne nazwy, jak: sala gubernatora, sala królów, czy sala audiencji, były raczej puste i nie wyróżniały się niczym szczególnym. Jedyną atrakcją był fakt, że niektóre miały balkoniki, na które można było wyjść i, przy odrobinie gimnastyki, wychyliwszy się nieco, pomacać dekoracje wierzy. A, podobnie jak w przypadku klasztoru, było co macać. Aż dziw bierze, że komuś chciało się włożyć tyle pracy w udekorowanie zwykłej strażnicy portowej. Ze szczytu wieży rozciąga się rzekomo piękny widok i ci, co dobry mają wzrok i słuch, widzieli ponoć oceanu brzeg.

Dzięki temu, że wieża jest nieco dalej od centrum, niż klasztor, to do tramwaju nr 15 wsiedliśmy przed całym tłumem emerytów z SS i mieliśmy miejsca siedzące aż do domu. Obejrzane przez nas miejsca, to niewielka część tego, co dzielnica Belém oferuje turystom. Na swoją kolejkę czekają jeszcze: muzeum archologiczne, ogród tropikalny, centrum kultury Belém, muzeum etnologiczne, muzeum powozów, muzeum elektryczności, muzeum sztuki ludowej, pałac Belém, obecnie pełniący funkcję pałacu prezydenckiego i mieszczący w sobie muzeum republiki, oraz dawna królewska siedziba Pałac Ajuda, dziś przekształcona w muzeum narodowe. Jak widzicie jest tego sporo. Mam więc nadzieję, że opis Belém będzie miał swój part 2 a może nawet 3.

* Don Henrique był portugalskim infantem, żyjącym w XV w. Wbrew przydomkowi, jego stopa nigdy nie postała na pokładzie żadnego statku, ale był twórcą portugalskiej floty, którą wspierał całą siłą swego entuzjazmu i skarbca. Zatrudniał wielu nawigatorów, którym powierzał eksplorowanie nowych lądów, głównie afrykańskich. Założył nawet pierwszą w Europie szkołę nawigacji i kartografii w Sagres.

** Jest on uważany za największego pisarza w dziejach Portugalii. Przez romantyków okrzyknięty księciem poetów i uznany za bożyszcze. Żył w XVI w., a dziełem jego życia była narodowa epopeja "Luzytanie". Dziś jest tym dla Portugalczyków, czym Mickiewicz dla Polaków. Świadczyć może o tym fakt, iż instytut kultury portugalskiej nosi właśnie jego imię.

niedziela, 22 marca 2015

Karnawał w Portugalii

Mysz, tuż przed wyjazdem do Portugalii, pisała zaliczeniową pracę o karnawale w różnych portugalskich miasteczkach, więc była nieźle przygotowana. Tradycja ulicznych zabaw karnawałowych jest w Portugalii bardzo żywa. Nic dziwnego, to w końcu stąd zawędrował on do Brazylii. Każde miasto, a nawet wioska, ma własne zwyczaje, ale jest kilka elementów wspólnych niemal dla wszystkich. Imprezy zaczynają się w piątek, a kończą we wtorek przed środą popielcową, zwany tłustym wtorkiem. W ciągu tych dni odbywają się parady uliczne, koncerty, pokazy fajerwerków i zabawy na świeżym powietrzu.

Lizbona

W piątek najczęściej mają miejsce parady dziecięce. My mieliśmy okazję zobaczyć taki korowód w Lizbonie. Główne ulice miasta zostały zamknięte i dreptały po nich nieprzebrane rzesze przedszkolaków poprzebieranych grupami, a to za pszczółki, a to za biedronki, a to za króliki, a to jeszcze za coś innego. Spokoju ich przemarszu pilnowali panowie policjanci zatrzymując samochody, które, rzecz dziwna, wcale się nie niecierpliwiły tylko grzecznie stały godzinę na skrzyżowaniu i przepuszczały defilujące maluchy. Na czele korowodu szli dobosze, próbujący nadać całemu pochodowi jeden rytm, ale już kilkanaście metrów za nimi dzieciaki pląsały w takt własnej muzyki. 

Lizbona parada dzieci
Lizbona parada dzieci

Lizbona parada dzieci 2


Lizbona parada dzieci 3


Lizbona parada dzieci 4

Torres de Vedras

Kolejnym miastem, gdzie oglądaliśmy karnawał, było, położone 50 km od Lizbony, Torres de Vedras, reklamujące się hasłem, iż gości najbardziej portugalski karnawał w całej Portugalii. Przez 4 dni odbywały się tam na przemian parady dzienne i nocne. Po tych ostatnich następowała zabawa do rana wokół kilku scen ustawionych w plenerze, rozkręcana przez miejscowych DJów.Z powodu kiepskiego połączenia (ostatni autobus do Lizbony odjeżdżał o 21), mogliśmy obejrzeć jedynie paradę dzienną, ale i tak było warto. Nieodłącznym elementem karnawału w Torres de Vedras są: Matrafonas, czyli mężczyźni przebrani za kobiety, cabeçudos, czyli kilkumetrowe kukły sterowane przez ukrytego w nich szczudlarza oraz grupos de desfile, czyli grupy, których członkowie (figurantes) ubierają się wszyscy w identyczne stroje. Nie może zabraknąć również carros alegóricos, czyli platform alegorycznych, które występują na niemal wszystkich karnawałach. Każdy karnawał ma swój temat przewodni. Ponieważ w tym roku pokrył się w czasie z walentynkami, w Torres de Vedras rządziła miłość. Większość grup miała serduszka na swoich ubraniach, albo wręcz przebrała się za kolorowe serca. W zasadzie wszystkie były do siebie podobne, różniąc się jedynie kolorami peruk i pstrokacizną strojów. Kilka grup, które się wyróżniały, to: hipisi (zapewne symbolizujący peace and love, ewentualnie po prostu free love), figurantes pozawijani w kwiaty jak cukierki



oraz kelnerki toczące przed sobą w pełni nakryte stoły (było to bardzo efektowne, choć nie wiadomo jaki miało związek z miłością, chyba, że chodzi o miłość do jedzenia, wtedy Mysz podpisuje się pod tym obiema łapkami). Na platformach można było zobaczyć wielkie rzeźby ze styropianu i plastiku, przedstawiające mniej lub bardziej ironiczne scenki rodzajowe. Było zatem trzech mężczyzn leżących w jednym łóżku z laptopami na kolanach, podpisanych jako miłość wirtualna, głowy państw G7 kręcące pornosa z Obamą, jako reżyserem i Angelą Merkel, jako główną bohaterką, dobierającą się od tyłu do rzuconej na kolana kuli ziemskiej, Platforma z wielką tęczą, a także grupa portugalskich sportowców, oczywiście figura Ronaldo górowała nad wszystkimi.





 



W trakcie imprezy można było głosować na najlepszą grupę albo platformę. Z tego co się zorientowaliśmy, nagrody były całkiem wysokie, ale nie mogliśmy się dopchać do okienka z kuponami, więc nic nie wygraliśmy. Na końcu parady jechała platforma z zespołem grającym muzykę na żywo, za którym ciągnęli tańczący mieszkańcy.


Nie zważając na to, iż jesteśmy chyba jedynymi nie przebranymi gośćmi w promieniu dziesięciu km, włączyliśmy się do korowodu i trochę nawet pohasaliśmy po torre-Vedrańskich uliczkach.

Lazarim

Największe wyzwanie zostawiliśmy sobie na koniec karnawału. Tłusty wtorek czyli, moment kulminacyjny, postanowiliśmy obejrzeć w Lazarim. Jest to mała wioska w środku niczego na północy Portugalii. Podobno jednak karnawał tam miał być wspaniały i zapierający dech w piersiach. W odróżnieniu od innych tego typu imprez, karnawał w Lazarim wcale nie ma radosnego charakteru, lecz poprzez groteskowe straszydła, jakie go wypełniają, napawa lekkim niepokojem. Tego dnia, mieszkańcy, założywszy caretos, czyli przygotowywane przez cały rok przez miejscowych rzemieślników drewniane maski oraz stroje własnego pomysłu, defilują przez wioskę, by wysłuchać testamentów Comadre i Copadre (matki i ojca chrzestnych), czyli dwóch kukieł, symbolizujących walkę płci. Testamenty są rymowane, pełno w nich wzajemnych wyrzutów i przytyków. Następnie kukły zostają spalone, a karnawałowi goście zostają poczęstowani lokalnymi przysmakami.

Okazało się, że z Lizbony możemy dojechać jedynie do, odległego od Lazarim o 12 km, Lamego i to wszystko, co oferuje nam komunikacja krajowa. Wiedzeni optymistycznym przekonaniem, że jakoś to będzie, pojechaliśmy. Podróż trwała pięć godzin. Na miejscu okazało się, że nie istnieje żaden transport lokalny, na który w głębi duszy liczyliśmy i całą odległość musieliśmy przejść piechotą, co w upalnym, lutowym Słońcu nie było proste. Nie przygotowaliśmy się również do wycieczki na tyle, żeby choć sprawdzić gdzie w ogóle jest to całe Lamego. Dlatego dopiero po przybyciu odkryliśmy, iż teren jest dość górzysty i wędrówka po nim zajmuje nieco więcej czasu niż przewidywaliśmy. Ostatecznie szliśmy trzy godziny i udało nam się dotrzeć na miejsce prawie na czas, także testament Comadre usłyszeliśmy tylko w połowie.

Lazarim okazało się faktycznie maleńką mieścinką z trzema ulicami na krzyż. Na balkonie jednego z domów stali dziewczyna i chłopak.



Każde z nich trzymało w dłoniach niewielką lalkę i kolejno czytali testamenty. To więc były te wielkie osławione kukły? Testamenty były faktycznie śmieszne, o ile udało się Myszy zrozumieć swym ubogim portugalskim, ale zdolności recytatorskie prezentujących go lektorów pozostawiały wiele do życzenia. Zostali w nich wymienieni z imienia i obsmarowani chyba wszyscy młodzi mieszkańcy Lazarim. Podobno testamenty i kukły powstają w tajemnicy przez cały miesiąc poprzedzający tłusty wtorek. Po odczytaniu obu testamentów, lalki zostały odprowadzone na pobliskie wzgórze, gdzie zostały spalone. Zaplanowany spektakl pirotechniczny byłby z pewnością efektowny, gdyby nie to, że odbywał się w środku dnia i wystrzelające z wnętrza kukiełek fajerwerki zupełnie nie były widoczne. Po tym symbolicznym autodafe, odbyły się wybory najlepszej maski i stroju. Trzeba przyznać, że było na co popatrzeć (Myszy, korzystając z uprzejmości kilku Carretos, udało się nawet pomacać). Wśród masek dominowały wizerunki diabłów i królów, ale zdarzały się oryginalne pomysły jak, np. mała dziewczynka w masce Myszki Minnie. Niesamowite były również stroje, np.: utkany z zielonych sosnowych igieł, uszyty ze starych worków, albo upleciony z powiewających sznurków. Niektóre musiały być naprawdę czasochłonne i zasługiwały na podziw. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, że przebierańców było ok. jakieś 20, albo 30 sztuk, wszystko robiło w sumie smętne wrażenie.





Po ogłoszeniu zwycięzcy, na pobliskim podwórku zostały otwarte kotły z feijoadą oraz caldo de farinha czyli fasolowym gulaszem oraz gorącą zupą. Poczęstunek był darmowy, udaliśmy się więc do kociołka pełni nadziei na ciepłą kolacje, bo było dość zimno i przydało by się coś na rozgrzewkę. Okazało się, że święto ma tak lokalny i domowy charakter, iż każdy przybywa z własną miską i łyżką. Nie przewidziano naczyń jednorazowych dla turystów, więc musieliśmy się obejść smakiem. O godzinie 18 było już po karnawale, a autobus z Lamego do Lizbony mieliśmy dopiero następnego dnia rano. Liczyliśmy się wprawdzie z koniecznością czekania na niego kilku godzin na dworcu, ale jednak mieliśmy nadzieję, że co najmniej do północy będziemy się bawić, a potem, rozgrzani karnawałową imprezą, łatwo dotrwamy do rana. Lazarim jednak po raz kolejny nas zaskoczyło. Nie wiedząc co ze sobą zrobić, po powrocie do Lamego zaczęliśmy przymusowe, nocne zwiedzanie. Trafiliśmy tym sposobem do niesamowitego sanktuarium Nossa Senhora dos Rémedios. Jest to kościół położony na wysokiej górze, do którego wchodzi się przez piękne, pełne ogrodów, fontann i kapliczek tarasy. Stare, kamienne, rzeźbione schody są gdzieniegdzie ozdobione azulejos ze scenami z życia matki boskiej, a wszystko w nocy jest dokładnie podświetlone. Z braku lepszego pomysłu na życie, wspięliśmy się na górę. Kościół był oczywiście zamknięty, ale jego otoczenie zwiedziliśmy dokładnie. Potem, po powrocie do domu, Mysz przeczytała w internecie, że po Fatimie, Lamego jest drugim, najważniejszym celem pielgrzymek w Portugalii, a tutejsza cudami słynąca Matka Boska jest wielbiona w całym kraju. No cóż, następnym razem musimy chyba lepiej się przygotowywać do naszych wypraw.


Na koniec możecie posłuchać tegorocznego testamentu comadre:



piątek, 20 marca 2015

W gąszczu ulic i przecznic

Polakowi, którego miejska nomenklatura składa się wyłącznie z placów, ulic i alej, portugalskie nazewnictwo może nieźle zamieszać w głowie. Miejsce, jakie w Polsce nazwalibyśmy po prostu ulicą, może być określone na wiele różnych sposobów. Słowa takie jak: beco (zaułek), calçada (dosł. bruk / chodnik), caracol (ślimak), rua (ulica), travessa (dosł. tor / przecznica), escadas (schody), a nawet escadinhas (schodki), stanowią część nazwy ulicy i nie wolno ich lekceważyć.

Portugalczycy bowiem niektórych świętych, klasztory, bohaterów narodowych oraz wszelkie inne zjawiska godne upamiętnienia, darzą taką estymą, iż uważają, że zasługują one na kilka miejsc swego imienia. W związku z tym, np.: w dzielnicy Graça znaleźć można ulice o następujących nazwach: Calçada do Monte, Escadas do Monte, Largo do Monte, Rua da Senhora do Monte, oraz Travessa do Monte. A wspólny patron nie oznacza, że znajdują się one jedna obok drugiej. Sąsiadować mogą natomiast ze sobą ulice o różnych, ale podobnych nazwach, i tak, w pobliżu mysiego domu ulice: Rua de Andrade oraz Rua de Maria przecinają ulicę Rua de Maria Andrade. Jest to jedna z licznych uroczych pułapek, jakie Lizbona zastawia na roztargnionych turystów.

Nie tak skomplikowany, choć również rozbudowany, jest system nazw placów.

Najczęstszym określeniem jest po prostu praça. Gdy je usłyszymy, nie mamy wątpliwości, że chodzi o dużą pustą przestrzeń, jak np: Praça do Comércio. W wielu adresach występuje także tajemnicze słowo: largo. Teoretycznie oznacza ono również plac, ale w praktyce spotyka się je w nazwach długich, brukowanych przestrzeni z chodnikami po bokach i jezdnią pośrodku, czyli po prostu ulic. Zdarzają się też określenia pátio (patio), czy praceta (placyk), ale są to zwyczajowe nazwy używane przez Lizbończyków na określenie małych uliczek, albo ich fragmentów.

W Portugalii nawet aleja nie ustrzegła się rozdwojenia jaźni, gdyż nazywana jest, zależnie od fantazji twórców, avenidą lub alamedą.

Tak więc, uważajcie, roztrzepani turyści, uważnie sprawdzajcie adresy na wciskanych wam wizytówkach, gdyż zamiast w muzeum fado, możecie wylądować w jakiejś zakazanej dzielnicy tylko dlatego, że zamiast na ruę, poszliście na travessę.

poniedziałek, 16 marca 2015

Kwatera główna

Żeby uniknąć stresu tuż po przyjeździe związanego z gorączkowym poszukiwaniem mieszkania, Mysz znalazła sobie lokum za wczasu przez internet. Znajome bywalczynie Lizbony od razu stwierdziły, iż znajduje się ono w trójkącie Bermudzkim między dziwkami, ćpunami, a rychłą śmiercią. Jednak Mysz postanowiła się zupełnie nie przejąć takimi drobiazgami.

Po przybyciu na miejsce okazało się, iż dzielnica wcale nie jest tak szemrana, jak wskazywałyby na to ostrzeżenia w internecie. Anjos, bo tak się nazywa, jest owszem, zamieszkana w dużej mierze przez imigrantów z Azji, ale raczej nieszkodliwa. Podobnie jak Warszawska Praga, czy Wrocławskie Nadodrze, w ciągu ostatnich lat swoim uroczym zdewastowaniem dzielnica ta przyciągnęła wielu artystów. W efekcie wąskie uliczki, oprócz chińskich sklepów, pełne są małych galeryjek i alternatywnych barów.

W początkowym etapie lizbońskiej przygody, towarzyszył Myszy Kot Przewodnik, dzięki czemu udało się jej nie zgubić w drodze do nowego mieszkania. A była to sztuka niełatwa, gdyż Anjos to istny labirynt krętych uliczek, zaułków i schodków, w dodatku położony na górce. Mozolne wdrapywanie się do wrót kamienicy to nie koniec gimnastyki, gdyż mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze. Jeśli wierzyć napisowi ułożonemu z azulejos* nad wejściem, została ona zbudowana w 1927 r. Nic więc dziwnego, iż nie posiada windy. Wszystko to razem napawa Myszę nadzieją na rychłe zgubienie paru zbędnych kilogramów.

Największą ciekawostką naszego mieszkania jest łazienka, do której wchodzi się przez balkon. Inne elementy, takie jak pralka na balkonie, czy brak ogrzewania, choć dla niedoświadczonego erazmusa mogą być szokujące, Mysz doskonale pamięta z Barcelony. Nawet brak okna w jej pokoju, jak dobrze wie, nie jest czymś rzadkim w budownictwie iberyjskim. Wystrój wnętrz jest dość oldskulowy. Wszędzie pałęta się pełno rupieci, na które najprawdopodobniej właściciele nie mają miejsca we własnym domu. Na ścianach wisi mnóstwo obrazów, które, jak Mysz się ostatnio dowiedziała, są autorstwa teścia właścicielki.

Towarzystwo jest w mieszkaniu dość międzynarodowe. Oprócz Polski, reprezentowane są tu też Włochy, Węgry i Portugalia. Choć Portugalczycy ewidentnie się nas boją i, ledwo odpowiadając na nasze cześć, uciekają do swoich pokoi.

Samodzielne poruszanie się po starej Lizbonie nie jest dla Ślepych Myszy sprawą prostą. Chodniki są zazwyczaj półosobowe, w dodatku w większości zajęte przez zaparkowane samochody, skutery, i pojemniki na śmieci, które tu jest zwyczaj wystawiać przed drzwi, o drobnych psich minach nie wspominając. Fakt faktem, iż parkingi są tu raczej dobrem deficytowym. Ciężko się zatem dziwić kierowcom, że wykorzystują każdy wolny centymetr na pozostawienie swojej limuzyny, nawet jeśli było by to przejście dla pieszych. Trzeba im jednak oddać sprawiedliwość, że w trakcie jazdy są bardzo uprzejmi. W przeciwieństwie do Włochów, czy Hiszpanów, nie próbują przejechać przechodnia za wszelką cenę. Wystarczy się zbliżyć do pasów by nadjeżdżający samochód zwolnił.

Mieszkanie w Chinatown, poza niewątpliwym luksusem posiadania pod bokiem chińskich sklepików, gdzie w razie emergency można się zaopatrzyć w chleb i mleko nawet o północy, umożliwia Myszy również obcowanie na co dzień z azjatyckim folklorem. Ostatnio na przykład mieliśmy okazję podziwiać obchody chińskiego Nowego Roku. Wszystkie większe ulice były obwieszone czerwonymi lampionami, a na głównym placu: Martin Monis odbył się kolorowy festyn. Na scenie szalały chińskie maluchy w tradycyjnych strojach, machając wachlarzami, z głośników leciała ogłuszająca kocia muzyka z nad Jang-cy, a wszędzie dookoła stały stragany z chińskimi maskami, ciasteczkami z wróżbą, oraz milionami ulotek na temat jak zostać dobrym Chińczykiem.

 

 

 

 

 Z pewnością mieszkanie w okolicach Saldanha, albo Marques de Pombal, z ich szerokimi chodnikami i bliskim sąsiedztwem metra, byłoby łatwiejsze w obsłudze, ale ostatecznie nie po to przyjeżdża się do Lizbony, żeby mieć wokół siebie metal i szkło. Mysz woli swoje podstarzałe kamieniczki z odpadającymi azulejos okupowane przez legiony gołębi. Nawiasem mówiąc, ptaszyska są tak bezczelne, że zawłaszczenie naszego balkonu okazało się dla nich niewystarczającym sukcesem i potrafią się nieraz zapuścić nawet do kuchni.

     *Będące typowym portugalskim elementem dekoracyjnym, ceramiczne płytki Azulejos układa się na każdej możliwej powierzchni w miarę pionowej. Spotkać je można zarówno na fasadach domów, jak i we wnętrzach kościołów. Tradycyjnie powinny być niebiesko białe, ale często zdarzają się też domieszki innych barw. Azulejos są malowane najczęściej w motywy roślinne, albo marynistyczne. Bywają również duże obrazy ułożone z kafelków jak z puzzli.

piątek, 6 marca 2015

J23 znów nadaje

Kochani czytelnicy,

zapewne zastanawialiście się nie raz, co się stało ze Ślepą Myszą. Myśleliście może, że zginęła pożarta przez niedźwiedzie w syberyjskiej tajdze, albo po prostu przestała mieć ciekawe przygody do opowiadania. Otóż: ani jedno, ani drugie. Przez ostatnie pół roku działo się sporo i chyba już trudno będzie tę lukę nadrobić na blogu.

Mysz często zbierała się, żeby coś napisać, ale zawsze coś jej wchodziło w paradę. Teraz, wraz z otwarciem kolejnego rozdziału, w mysim, włóczęgowskim życiorysie nadarza się jednak świetna okazja, by reanimować, odchodzącego w cyberniebyt bloga.

W telegraficznym skrócie ostatnie pół roku przedstawia się następująco:

Wyprawa nad Bajkał zakończyła się 100 procentowym sukcesem. Wśród atrakcji znalazły się m.in. kąpiel w Bajkale o temperaturze 4.5 stopnia i późniejszy nocleg w namiocie na jego brzegu, kilkudniowy pobyt w międzynarodowej komunie na plebani jedynego prawosławnego popa w promieniu 100 km i macaniem rozmaitych szamańskich drzewek ze szmatkami. Wracając do Tomska, Mysz ustanowiła swój rekord życiowy w ilości przejechanych autostopem kilometrów w ciągu jednej doby (1000). Na koniec pobytu w Tomsku, jedyny wart odnotowania fakt, to iż już w połowie czerwca kwitły konwalie.

W drodze powrotnej do Polski, Mysz spędziła kilka dni w stolicy Tatarstanu, Kazaniu, gdzie miała okazję podziwiać pałace Chanów, piękne meczety i rozlewającą się po horyzont rzekę Wołgę. Następny przystanek był w Moskwie, gdzie poza parkiem Gorkiego i parkiem niekochanych już socrealistycznych rzeźb z dziesiątkami Stalinów w różnym stadium rozkładu, nie widziała nic.

Wakacje Mysz spędziła pracując, nie może powiedzieć gdzie, gdyż musiałaby was wtedy zabić. Może jednak zdradzić, że dzięki temu miała okazję pozwiedzać nieco polskie wybrzeże. Pomacać drzewa zabite przez wydmy, połazić po tychże morderczych Łebskich wydmach, które w "Faraonie" grały Sacharę, przeczołgać się przez Mechowskie groty, pochłonąć nieco energii ze starożytnych, gockich kurchanów na Kaszubach, zwiedzić polskie bunkry i niemiecką wyrzutnię rakiet, objeść się ryb na całe życie naprzód i pluskać się przy zachodzie słońca na bezludnych plażach (tak tak, takie miejsca są na Helu nawet w pełni sezonu).

Następnie Mysz spędziła semestr w Warszawie. W tym czasie, jak już wiecie, jej głównym osiągnięciem było ukończenie i obronienie pracy magisterskiej z psychologii. Poza tym odbyła kilka podróży, małych i dużych. Rejs na Kapitanie Borchartdzie z Alicante do Barcelony i zwiedzanie Costa Brava z pewnością zasługują na szczegółowy opis. Tak jak z resztą sylwestrowo-noworoczny rejs na sts Pogorii wokół Korsyki. Może kiedyś się ich doczekają. Na razie, Drodzy Czytelnicy, będziecie jednak czytali o przygodach Myszy na portugalskiej ziemi, gdyż aktualnie Mysz rezyduje w Lizbonie :)

cdn.