czwartek, 4 lutego 2016

Mysz na Manhattanie

Wraz z M. postanowiłyśmy przylecieć do USA nieco przed rozpoczęciem semestru i poświęcić kilka dni na zwiedzanie Nowego Yorku. Prawda jest taka, że z powodu nieprzewidzianych okoliczności zdrowotnych, a także pewnej naszej łosiowatości, zwiedziłyśmy bardzo niewiele. Dlatego nie będę tu się rozwodzić o Statule Wolności (bo jej nie widziałam), szkieletach dinozaurów (bo były za szybkami), albo Empire State Building (tam też nie dotarłyśmy). Chciałabym tylko przekazać moje pierwsze wrażenia z zanurzenia się w amerykańską rzeczywistość.

Praktycznie do ostatniej chwili przed przyjazdem wisiało nad nami widmo bezdomności. Jeszcze na lotnisku w Londynie rozpaczliwie szukałyśmy hosta na couch surfingu i udało się. Zgodził się nas przyjąć niejaki R. Po przybyciu na miejsce okazało się, że będziemy mieszkać na południowym Manhattanie w tzw Downtown w pobliżu World Trade Center* i Wall Street, czyli w dzielnicy raczej biznesowej, na 27 piętrze niezwykle eleganckiego apartamentowca z widokiem na Statuę wolności. Korytarze wyłożone puszystymi dywanami sprawiają luksusowe, choć trochę hotelowe wrażenie, ale nie pomagają bynajmniej w ciągnięciu 25-kilogramowej walizy. Mrucząca bez przerwy półgłosem klimatyzacja wprowadza nastrój lekkiego odrealnienia. A kiedy okazało się, że nad głową chodzi nam Leonardo DiCaprio, a kilka drzwi w lewo mieszka Will Smith (to nie żart), poczułam się już stuprocentowo w jednym z tych amerykańskich seriali, których nie oglądam, ale które wszyscy znają. R. mówi, że on wspomnianych gwiazd osobiście nie widział, ale jego współlokator spotkał kiedyś Leosia w windzie. R. to młody meksykanin studiujący na Columbia University i moim skromnym zdaniem musi być synem jakiegoś meksykańskiego Escobara, bo normalnych dwudziestosześcioletnich meksykanów nie stać na studia na jednym z najdroższych uniwersytetów w Stanach, gdzie obowiązkowym mundurkiem szkolnym są ciuchy od Prady i buty od Gucciego, a w dodatku mieszkanie pod jednym dachem z Leonardo DiCaprio.

Południowy Manhattan jest dzielnicą bardzo spokojną. Nie ma tam barów, czy dyskotek. Wszędzie tylko apartamentowce albo biurowce. Rano nad rzeką joggingują sobie wzorcowi allenowscy bohaterowie, a wieczorami na ulicach wieje pustkami do tego stopnia, że kiedy gubiłyśmy się w okolicy domu, a zdarzało się to codziennie, nie było nawet kogo zapytać o drogę. Najbardziej charakterystycznym dźwiękiem dla południowego Manhattanu jest warkot przelatującego nad głową helikoptera. Średnio co 5 minut jakiś z pewnością się pojawi. Prawdopodobnie jest to straż pogranicza, gdyż do Ellis Island, czyli gwiezdnych wrót między Ameryką a resztą świata jest rzut mokrym kamieniem, więc południowy Manhattan traktowany jest jak strefa przygraniczna.

Nie wiem jak w innych miastach, ale mam wrażenie, że w NYC spokojnie można by przeżyć bez znajomości angielskiego posługując się jedynie hiszpańskim. W każdym sklepie, barze czy kiosku pracują Latynosi. Na ulicach i w metrze dużo częściej słychać hiszpański niż angielski. Wszelkie tabliczki, dokumenty i informacje pisemne są dwujęzyczne. Nawet na lotnisku deklaracje celną i formularz wizowy dostałyśmy po angielsku i hiszpańsku.

Chyba największym zaskoczeniem okazało się metro. Spodziewać by się można, iż ociekające dobrobytem złote miasto Nowy York będzie miało olśniewające przepychem, a może sterylnie czyste, a może skromnie eleganckie, ale na pewno jakieś wyjątkowe metro. Tymczasem nic bardziej mylnego. Stacje są brudne, zapyziałe i śmierdzące. Prowadzą do nich obdrapane schodki przynajmniej dwa razy węższe, niż we wszystkich widzianych przeze mnie dotychczas metrach, kojarzące się raczej z drogą ewakuacyjną, niż normalnym wejściem do metra, a pociągi są stare i rozklekotane. Jedyne co przemawia na korzyść nowojorskiego metra, to fakt, iż na większości stacji siedzą muzycy i bardzo fajnie grają. Jedyną porządną stacją jaką widziałyśmy jest 5th Avenue, no ale to się chyba rozumie samo przez się.

Ameryka to nie jest kraj dla pieszych ludzi. Podobno Nowy York i tak jeszcze jest w miarę przyjazny dla niezmotoryzowanych, bo ma chodniki, autobusy i takie tam relikty minionej epoki. Niemniej jednak, i tak chyba każdy ma tu samochód. Widać to zwłaszcza po południu, kiedy wszyscy wracają z pracy. Ulice Manhattanu są zakorkowane wtedy po horyzont. Aby umilić sobie czas oczekiwania, kierowcy trąbią na siebie nawzajem. Nic to nie zmienia, bo nikt się nie rusza, ale przynajmniej jest głośno i amerykańsko. To ciekawe doświadczenie iść tak kilkanaście minut wzdłuż sznura trąbiących samochodów. Pojęcie przejścia dla pieszych jest dla kierowców totalną abstrakcją, dlatego bardzo często zatrzymują się oni na pasach. Kiedy tak sobie stoją w tych kilkugodzinnych korkach, a nam akurat przyjdzie ochota przejść na drugą stronę ulicy, trzeba się przeciskać między zderzakami. Kiedy akurat wyjątkowo samochody nie stoją i pasy są wolne, piesi przechodzą nie zważając zupełnie na kolor żaróweczki świecącej po drugiej stronie. I żeby było jasne, takie zwyczaje panują nie tylko w Little Italy, ale w całym mieście.

Na koniec zagadka: gdzie można kupić przejściówkę do amerykańskiego prądu ?

Odpowiedź: w aptece. Amerykańskie apteki bardziej przypominają naszego Rossmana, niż ulubiony przybytek Goździkowej. Można kupić tam herbatki, słodycze, kosmetyki, baterie, napoje prosto z lodówki, słuchawki do telefonu a więc logicznym jest, że i przejściówkę do kontaktu. Cała ta część jest oczywiście samoobsługowa. Jeśli natomiast chcemy zrealizować receptę podchodzimy do biureczka w kącie, gdzie pan/pani pyta o naszą datę urodzenia i wraz z danymi recepty wprowadza ją do komputera, następnie idziemy do innego biureczka by znowu podać datę urodzenia a pan/pani inkasuje od nas pieniądze i wydaje lek.

*Myśleliście, że WTC przestało istnieć 11 września? Ja też, ale okazuje się, że wspólnym wysiłkiem narodu zostało odbudowane. Obok stoi natomiast wielkie muzeum ofiar zamachu, gdzie za 30$ można obejrzeć tablice z ich nazwiskami i nie wiem co jeszcze, bo tam nie byłam.

2 komentarze:

  1. Myszo,
    Nie wiem, jak w Kalifornii (jeśli dobrze zrozumiałam, to tam właśnie się wybierasz?), ale na Florydzie jeśli człowiek idzie chodnikiem, to podjeżdża policja, by zapytać, czy zepsół ci się samochód i czy potrzebna ci pomoc. Chodnikami to się conajwyżej biega ;)
    Pozdrawiam z Rostowa nad Donem, gdzie akurat chodnikami się chodzi, czy raczej pływa, bo obecnie mamy odwilż, a rosyjskie chodniki, jak z resztą na pewno wiesz, należą raczej do dziurawych i kałużowych niż równych i suchych.

    Kaya

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, słyszałam od koleżanki o koledze wracającym nocą z imprezy do domu, którego wręcz policja zwinęła, bo wydało im się podejrzane, że samotny człowiek idzie nocą piechotą. Jestem w Karolinie północnej, chodniki nawet tu są, ale faktycznie niezbyt wiele :). Rostowa zazdroszczę. Chodzę tu na zajęcia z historii Rosji i nasz wykładowca studiował kiedyś w Rostowie i ciągle się zachwyca. Teraz omawiamy "Cichy Don" więc już całkiem nabrałam chęci, żeby tam się kiedyś wybrać.

      Usuń