wtorek, 15 kwietnia 2014

13 - 14.04.2014 r. - Na haju na Ałtaju - part 2

W niedzielę niestety program zwiedzania był dużo krótszy, gdyż trzeba było powoli przymierzać się do drogi powrotnej, ale również interesujący. Na początek Sasza pokazał nam swoje prywatne muzeum, czyli kolekcje przyniesionych przez Katuń pod jego bazę kawałków drewna w ciekawych kształtach. Były tam: głowa łosia, wieloryb, wiewiórka, dinozaur, wąż, ryba, łabędź i wiele, wiele innych. Pokazał nam również miejsce zwane lodówką, to znaczy niewielką zatoczkę, w której zatrzymują się porywane przez prąd, z położonych wyżej baz, różne trunki, należące do naiwnych turystów, próbujących wykorzystać nieposkromioną krasawicę Katuń, jako ordynarną chłodziarkę. Tak dobiegła końca nasza przygoda z Saszą. Ponieważ byliśmy pierwszymi odważnymi turystami w tym roku, którzy otworzyli u niego sezon spływów, za wszystko zapłaciliśmy 500 rubli (ok 50 PLN) i dwie flaszki wódki.

Podziękowawszy  za gościnę, wyruszyliśmy na spotkanie ostatniego punktu programu, czyli hydroelektrowni na Katuni.

Tama okazała się podobno malownicza, ale podziwiać można ją było jedynie z daleka, gdyż w Rosji wszystkie tego typu obiekty są bardzo pilnie strzeżone. Po  przejściu przez wiszący, nie chce wiedzieć ile metrów nad przepaścią mostek, niebezpiecznie chwiejący się przy każdym kroku, znaleźliśmy źródła żywej i martwej wody. Wg rosyjskich, ludowych podań, mogły one ożywić zabitego człowieka. Martwa woda goiła jego rany odpowiadając za ciało, a woda żywa przywracała życie, odpowiadając za ducha. Oba te strumyczki, złoty z martwą i przezroczysto błękitny z żywą wodą, mieszają się, wpadając do Katuni. Sądząc po obecności mnóstwa straganów, parku linowego, diabelskiego młyna, baru i placu zabaw, latem jest to zapewne bardzo uczęszczany punkt na trakcie turystycznym, ale w kwietniu pod śniegiem wygląda dość smętnie.

Jedynie stoiska z pamiątkami i jedzeniem tętnią życiem, choć byliśmy najprawdopodobniej jedynymi potencjalnymi klientami w promieniu kilkunastu kilometrów. Proponowano  nam mongolskie skarpety z wielbłądziej wełny, ałtajskie amulety, cedrowe grzebienie, miody i mieszanki ziół leczniczych. Przy ognisku przedsiębiorcza babuszka z samowarem oferowała herbatę i gorące wino, a nieco dalej można było spróbować tradycyjnego lokalnego napitku miodowuchy, który  występował w wariancie brzozowym, wiśniowym, i  gryczanym. Na koniec obejrzeliśmy kolekcję kamieni z szamańskimi rysunkami zwiezionych z całej okolicy i wysłuchaliśmy mnóstwa historii na ich temat, oraz legend na zupełnie inne tematy w wykonaniu sprzedawcy ciasteczek kukurydzianych, który okazał się emerytowanym mistrzem gawędziarstwa. Tak żeśmy się zagadali, że zanim się spostrzegliśmy nad tamą minęły nam 3 godziny i trzeba było zacząć drogę powrotną. Mijając stada pasących się na śniegu i skałach  krów oraz bilboardy reklamujące  sprzątanie: "Zostawiając śmieci w lesie ściągasz na siebie gniew szamana" popędziliśmy jak prawdziwi kowboje w stronę zachodzącego słońca.

Do nowosybirska dotarliśmy wieczorem i padliśmy jak kawki. Następnego dnia odwiedziliśmy koleżankę, by oddać jej śpiwór i Mysz miała okazję pomacać pierwszy raz w życiu kota egipskiego i doszła do wniosku, że zdecydowanie  woli koty tradycyjne.

Droga autostopem z Nowosybirska do Tomska okazała się dużo dłuższa, niż z Tomska do Nowosybirska. Żeby wydostać się z wielkiej metropolii trzeba było prawie godzinę jechać elektryczką, ale się udało, i poniedziałkowym wieczorem, całe i zdrowe znalazłyśmy się w domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz