niedziela, 13 kwietnia 2014

11 - 12.04.2014 r. - Na haju na Ałtaju part 1

Ałtaj to kraina geograficzna leżąca na południu Syberii. Administracyjnie dzieli się na bliższy nam Kraj Ałtajski, oraz graniczącą z Chinami, Mongolią i Kazachstanem Republikę Ałtaju, zwaną też Górnym Ałtajem. Lud tam zamieszkujący jest zdecydowanie bliższy sercem i ciałem narodom Azji, niż Słowianom. Na Ałtaju spotykają się trzy wielkie religie: islam z Kazachstanu, Buddyzm z Mongolii, oraz prawosławie z Rosji, a między tym wszystkim snują się resztki  szamanizmu wyznawanego przez rdzennych mieszkańców.

Cała nasza podróż była bardzo spontaniczna. Zapoznany tydzień wcześniej w Nowosybirsku couchsurfer D., zaproponował nam weekendowy wypad w góry jego samochodem. Ponieważ mieszkamy w Rosji już jakiś czas, to jazda 10 h w jedną stronę na dwudniowy wypoczynek wydała nam się rzeczą najzwyczajniejszą w świecie, więc przystałyśmy ochoczo na jego ofertę. Do Nowosybirska wybrałyśmy się tradycyjnie już autostopem, tym razem z pominięciem lotniska. Za to przyjechałyśmy na tyle wcześnie, by załapać się na spektakl opowiadania bajek w pewnej bardzo sympatycznej knajpce o swojskiej nazwie Om, gdzie zamiast krzeseł były sterty poduszek, a zamiast piwa serwowali herbatę z imbirem, miętą i limonką, a chodzenie w butach było surowo zabronione.

Z Nowosybirska wyruszyliśmy w piątkowe popołudnie. Sceny rozgrywające się o tej porze na wyjeździe z syberyjskiej stolicy przypominają przejścia graniczne sprzed 15 lat*, ludzie wysiadają z samochodów, spacerują po ulicy, palą i rozmawiają z sąsiadami, a nawet wyskakują na szybkie zakupy. Kiedy w końcu udało nam się wydostać z łap miasta, pomknęliśmy jak strzała. Minęliśmy zwinnie Bijsk i Gornoałtajsk, a prawie u celu podróży przeżyłyśmy, pierwsze w naszej karierze zesłańców, spotkanie z rosyjską policją. Panowie w niebieskich mundurkach bardzo chcieli się do czegoś przyczepić, ale im się nie udało, więc spokojnie pojechaliśmy dalej. W krainie szamanów powitały nas położone nad stromym brzegiem Katunii magiczny kamień przeniesiony z grobu dawnej ałtajskiej księżniczki, oraz drewniany obwieszony kolorowymi szmatkami pomnik, w miejscu, gdzie niegdyś zbierała się rada starszych. Kamień podobno generuje pole pozytywnej energii, które może przeskoczyć na dotykającego go człowieka przynosząc mu szczęście. Biorąc pod uwagę, że staliśmy wśród zamieci o 2 w nocy bez perspektyw na nocleg, to przydałoby nam się trochę fartu, więc wszyscy wymacali kamień, co, jak dalszy ciąg opowieści pokaże, ewidentnie zadziałało. Dwie godziny później zatrzymaliśmy się przed turystyczną bazą, składającą się z kilku drewnianych domków, które choć były otwarte, to wydawały się niezamieszkane.

Udając, że nie pamiętamy wszystkich horrorów, które zaczynają się od scen gdy to zbłąkani podróżni docierają do opuszczonej wioski a potem kończą rozszarpani przez strzygi/wampiry/wielkie ćmy/zombie (niepotrzebne skreślić), postanowiliśmy zostać, ale na wszelki wypadek zamknęliśmy się na skobelek od środka. Nasze lokum nie należało do najcieplejszych miejsc na świecie. Pomiędzy wnętrzem, a zewnętrzem jedyną różnicę stanowił brak wiatru i śniegu. Ubraliśmy zatem wszystko co mieliśmy w plecakach i poszliśmy spać. Rano powitał nas gospodarz mówiąc, że bardzo się cieszy, że u niego zamieszkaliśmy i rozwiał nasze wątpliwości co do bezprawnego najścia wyjaśniając, że skoro było otwarte to znaczy, że czekał na gości. Zaprosił nas na gorącą herbatę, przy której przedstawił nam siebie i swojego młodego pomocnika Żenię. Okazało się, że Sasza, bo takie imię nosił nasz gospodarz, zna parę słów w języku Mickiewicza, gdyż dawno temu, gdy jeździł na wczasy do Czechosłowacji zakochał się w Polce, niestety nie chciała ona z nim przyjechać na Ałtaj i Sasza wrócił ze złamanym serduszkiem, za to ze znajomością paru podstawowych słów jak: pani, cukier i proszę. Podczas przedłużającego się śniadania dowiedzieliśmy się od naszego gospodarza nieco o historii i kulturze Ałtaju, który, jako kraj szamanów i magii, żyje legendami.

Powstanie praktycznie każdej góry, rzeki, przełęczy, czy jeziora, jest objaśnione jakimś ludowym podaniem. Najsłynniejsze z nich objaśnia za jednym zamachem pochodzenie głównych rzek i najwyższej góry Ałtaju. Podobno dawno, dawno temu, kiedy Ałtaj był jeszcze wielką równiną, panował w nim potężny Han Ałtaj, którego największym skarbem była piękna córka Katuń (Katyng). Wielu starało się o jej rękę, ale krasawica odrzucała wszystkich kandydatów, gdyż miała już ukochanego. Szczęśliwym wybrańcem był ubogi pasterz Bij. Ojciec, gdy się o tym dowiedział, strasznie się rozgniewał i oczywiście nie wyraził zgody na ślub. Przedsiębiorcza księżniczka uciekła do ukochanego, ale ojciec wysłał za nią w pościg wszystkich swych wojowników. Katuń widząc, iż marne ma szanse na ujście pogoni zamieniła się w rzekę i pomknęła na spotkanie ukochanego, który również przeobraził się w bystry strumień by tym prędzej dotrzeć do dziewczyny. Kochankowie połączyli się i uciekli na północ jako Ob. Rozwścieczony nieudolnością swych podwładnych han zamienił ich wszystkich w skały i pagórki. Sam wciąż nie mogąc pogodzić się ze stratą córki zamienił się w górę Biełuchę, będącą najwyższym szczytem nie tylko Ałtaju, ale i całej Syberii (4506 m). Kiedy wiosną z Biełuchy spływają topniejące śniegi, Ałtajcy mówią, że to Han Ałtaj płacze po swojej krasawicy. Słuchaliśmy tej i kolejnych opowieści z takim zainteresowaniem, że od razu przypadliśmy Saszy do gustu. Z miejsca zaproponował, żebyśmy zostali u niego na kolejną noc, a on już zadba o to, by nam się nie nudziło. Uradowani taką perspektywą, obiecaliśmy wrócić na obiad i ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Ałtaj dla Rosjan jest mniej więcej tym, czym Bieszczady dla Polaków: ostoją dzikiej przyrody, mekką nieprzystosowanych społecznie artystów i ulubionym miejscem wakacyjnego lansu niższych warstw klasy średniej w jednym. Latem przyjeżdżają tam jak nad Solinę wczasowicze, którzy, często nawet nie ruszając się ze swojego kempingu, piją tygodniami, z widokiem na święte góry. Jednocześnie nieprzebyte ostępy leśne, surowe skały, tajemnicze jeziora, duch szamańskich obrzędów i osnuwające wszystko legendy przyciągają twórców wszelkiego autoramentu.. Dlatego powstało tam wiele artystycznych wiosek. My odwiedziliśmy Askat, gdzie obejrzeliśmy galerię rodziny Golowaniów. Wasyly Griegoriewicz przyjechał na Ałtaj z Ukrainy w latach 80tych i tak urzekła go miejscowa przyroda, że postanowił zostać malarzem, by uwieczniać ją na płótnach. Dorastająca w artystycznym otoczeniu jego córka Daria zaczęła przejawiać oznaki geniuszu malarskiego już w wieku 9 lat. W odróżnieniu od ojca, wybrała bardziej eksperymentalny materiał i maluje na jedwabiu, w stylu określanym przez zachodnich znawców jako hipersuperrealizm. Ojciec umarł w 2011 r. ale córka dalej prowadzi galerię i oprowadza po niej ciekawskich turystów. Wioska Askat jest położona w Askackiej Dolinie będącej pomnikiem przyrody, której dnem płynie Katuń. W korycie rzeki, na jej lewym brzegu, znajdują się Golubyje Oziera (błękitne jeziora). Ich wyjątkowość polega na tym, iż zobaczyć można je tylko jesienią i zimą, gdyż latem wzbierająca rzeka wypełnia całe koryto i zalewa je zupełnie. Legenda głosi, że Katuń poprosiła swego ojca, aby pokazał jej zimę, dlatego Han Ałtaj stworzył jeziora, nazywane błękitnymi oczami Katuni, które nie zamarzają nawet w największe mrozy, ale żeby oczy krasawicy nie wyschły od ostrego słońca latem się zamykają. Następnie odwiedziliśmy zęby smoka. Legenda, bez której nie może się oczywiście obejść żadne ałtajskie miejsce, głosi, iż bohater sartakpaj tak się przejął losem mieszkańców wiosek na obu brzegach, którzy nie mogli się spotkać, że urwał szczyt pobliskiej góry, rozgniótł go w ręku i rzucił skały do wody tak żeby ludzie mieli na czym oprzeć most. Dziś rzeczywiście jest tam most. Zbudował go własnym sumptem pewien przedsiębiorczy autochton i jak średniowieczny troll siedzi w budce na jego końcu, pobierając opłatę za przejazd od każdego. Na koniec obejrzeliśmy jeszcze maleńki, żeński klasztor na wyspie i wróciliśmy prosto w objęcia Saszy, czekającego już z gorącą uchą ze świeżo złowionych przez siebie katuńskich ryb. Po obiedzie zapakował ponton na dach swojego wysłużonego krążownika syberyjskich szos i zabrał nas na spływ po Katunii. Wszyscy dostali w łapki wiosła i musieli nimi przebierać tak, żeby nie wpakować się na mijane kamienie i skały. Łatwo nie było, ale jakoś daliśmy radę, dopłynęliśmy najpierw do domu człowieka lasu, który mieszka sam w zbudowanej przez siebie chacie na skraju plaży a potem odwiedziliśmy gniazdo rusałki. W trakcie tej wycieczki nauczyliśmy się, które roślinki można jeść, a które są trujące. Spróbowaliśmy paru korzonków i pogryźliśmy kilka łodyg. Czyli dieta dla królika w sam raz. Wieczorem Sasza rozpalił specjalnie dla nas banię, gdzie razem z naszymi gospodarzami imprezowaliśmy parę godzin, na zmianę prażąc się i wybiegając na śnieg. Raz nawet odważyłyśmy się wskoczyć do rzeki.

* drodzy czytelnicy urodzeni po denominacji, kiedyś, gdy nie było Schengen, nawet po głupiego złotego bażanta do Bardejowa trzeba było czekać kilka godzin w ogonku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz